Kurjer carski/Część pierwsza/Rozdział I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł Kurjer carski
Wydawca Bibljoteka Groszowa
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia Bankowa
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Leo Belmont
Tytuł orygin. Michel Strogoff. Le courier du tzar.
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ I.
Bal w Nowym Pałacu.

— Najjaśniejszy Panie, znowu depesza!
— Skąd?
— Z Tomska.
— Czy dalej, za Tomskiem, telegraf przerwany?
— Tak, od wczoraj.
— Niech mi telegrafują z Tomska co godzinę.
— Rozkaz! — skłonił się generał Kisow.
Te słowa zamienione zostały w chwili, gdy w Pałacu Nowym bal rozwijał całą pełnię swego przepychu. Była godzina druga nad ranem.
Grały orkiestry pułków Preobrażeńskiego i Pawłowskiego. Brzmiały tony mazurów, polek, walców... Bez końca przewijały się pary taneczne śród wspaniałych sal tego pałacu. Marszałek Dworu umiejętnie organizował kontredanse, w których brali udział Wielcy Książęta, ich Małżonki, szambelanowie, frejliny. Wielkie Księżne, lśniące brylantami, damy ze świty, przystrojone galowo, dawały przykład tanecznej ochoty żonom wyższych urzędników wojskowych i cywilnych. Dano sygnał do poloneza. W pochodzie uroczystym wykwintnych par lśniły barwy strojów narodowych, powłóczystych sukien, obszytych koronkami, szamerowania uniformów, stwarzając w oślepiającym blasku żyrandoli nieopisanie czarujący widok... Dokoła błyszczały marmurowe kolumny, migotały złocenia wysokich sklepień, gorzały purpurowe portjery u okien i wejść.
Przez szerokie okna światło salonów strzelało czerwienią w otulającą pałac, czarną noc. Stojący we framugach, nietańczący goście, pociągnięci tym kontrastem, mogli przez szyby obserwować zarysowujące się w cieniach olbrzymie sylwety stłoczonych dzwonnic. Widzieli tuż pod rzeźbionemi balkonami przechadzające się miarowo, liczne straże, z karabinami na ramieniu. Od czasu do czasu z ulicy dochodziły tony trąbek posterunkowych, wdzierając się w rytm orkiestrowej muzyki na balu. Dalej jeszcze w skośnych promieniach, wypadających z pałacu, widniały na wąskiej rzece nieruchome barki w przystani.
Ten, który wydawał ów bal i którego generał Kisow mianował tytułem najwyższym — miał na sobie skromny uniform oficera pułku strzelców. Nie była to poza skromności, lecz przyzwyczajenie człowieka, nie nadającego zbytniej wagi wyglądowi zewnętrznemu. Ten kontrast uderzał jednak mocno, gdy Wysoki Gospodarz ukazywał się od czasu do czasu śród swojej świty Kozaków i Lezginów, odznaczających się świetnością uniformów kaukaskich.
Wzrostu wysokiego, o gestach uprzejmych, z twarzą spokojną — wszelako z przejściowemi zmarszczkami troski na czole — przechodził od grupy do grupy, ale mówił mało i zdawał się udzielać tylko przelotną uwagę czy to wesołym okrzykom zaproszonej młodzieży, czy nawet poważniejszym słowom wysokich urzędników i członków ciała dyplomatycznego, reprezentujących przy nim główne państwa Europy. Dwóch czy trzech polityków — fizjonomistów z zawodu — zauważyło na twarzy Gospodarza balu jakieś oznaki niepokoju, lecz o przyczynę zapytać nie śmieli. Sam „oficer gwardji“ niewątpliwie dbał o to, aby jego tajne troski nie mąciły wesela gości; a że należał do tych Suwerenów świata, których myśl, nawet niewypowiedziana, staje się rozkazem — uciecha balu nie ustawała ani na chwilę.
Przeczytawszy depeszę, spochmurniał. Mimowoli położył rękę na rękojęści szabli, drugą osłonił oczy.
Czy raziło go światło, czy chciał ukryć wzruszenie? Usunął się wraz z generałem w cień framugi.
— Zatem od wczoraj jesteśmy pozbawieni komunikacji z moim Wielko–książęcym bratem — podjął przerwaną rozmowę.
— Niestety, tak! Depesze nie przedrą się już przez front syberyjski.
— Ale wojska Amurskie, Jakuckie i Zabajkalskie pomaszerowały już na Irkuck?
— To był ostatni rozkaz telegraficzny, który udało się nam przesłać za jezioro Bajkał.
— Jesteśmy w komunikacji stałej od początku najazdu z gubernatorami Jenisejska, Omska, Semipalatyńska i Tobolska — nieprawdaż?
— Tak, Najjaśniejszy Panie! I pewni jesteśmy, że Tatarzy[1] nie przeszli poza rzekę Irtysz i Ob.
— A o zdrajcy, Iwanie Ogarewie są jakie wiadomości?
— Nic nowego. Szef policji nie wie, czy przeszedł za nasz front.
— Należy posłać zawiadomienia o nim do Niższego Nowogrodu, Ekaterynburga, Kassimowa, Tiumieni, Iszymu, Omska, Elamska, Koływani, Tomska — do wszystkich stacji telegraficznych, z któremi korespondencja nie jest dotąd przerwana.
— Rozkaz Waszej Cesarskiej Mości będzie wykonany natychmiast.
— I zachować milczenie o tem wszystkiem!
Generał wmieszał się w tłum i niepostrzeżenie znikł z sali. Rozkazodawca znowu zbliżył się do grup wojskowych i dyplomatów. Twarz jego przybrała uprzedni wyraz spokoju.
Jakkolwiek rozmowa powyższa prowadzona była cichaczem, nie uszła całkiem uwagi. Były osoby wysokiej rangi i dyplomatycznego stanowiska, które wiedziały cośkolwiek o wypadkach zaszłych za frontem, lecz rozumiały obowiązek milczenia. Wszelako dwóch zaproszonych, nie przybranych w mundury i nie noszących żadnej oznaki, rozmawiało przyciszonym głosem na ten temat. Obaj zdawali się posiadać informacje dość ścisłe.
Albowiem, chociaż to byli zwykli śmiertelnicy, nieobdarzeni zdolnością jasnowidzenia, jednak na mocy swego zawodu, nakazującego im przenikać sekrety najgłębsze i zdobywać informacje dla informowania innych — potrafili sięgać węchem, słuchem, i wzrokiem poza granice, zakreślone dla innych. Słowem, byli to dziennikarze!
Jeden był Anglikiem, drugi — Francuzem. Obaj wysocy i chudzi. Ten — brunet, jak południowcy Prowancji; tamten — ryży, jak gentleman z Lancachire. Aglo–Normandczyk, powściągliwy w słowach i gestach, zimny, flegmatyczny, mówił z przystankami, stereotypowo, li pod naciskiem spraw ważnych. Gallo–Romańczyk, przeciwnie, ruchliwy i gadatliwy, oczyma, rękoma, słowami — na dwadzieścia sposobów wypowiadał myśl każdą. Fizjonomista oceniłby nadto poza temi widocznemi różnicami kontrast fizjologiczny charakterów rasowych: Francuz był całkowicie okiem, Anglik był cały uchem.
Pierwszy posiadał w źrenicach bodaj talent prestidigatora, zauważającego kartę w szybkim ruchu tasowania talji; miał coś więcej nadto: pamięć oka. Drugi wyćwiczonym słuchem chwytał szepty i po dziesiątku lat rozpoznawał głos, raz zasłyszany. A jakkolwiek uszy ludzkie według przyrodników — są prawie nieruchome i nie nadają się do strzyżenia, jak u zwierząt, aparat słuchowy dziennikarza angielskiego przez lekkie nachylenia i zwroty głowy stał na równi z wrażliwością psią na dźwięki.
Daily–Telegraph cenił wysoko tę doskonałość słuchu swego korespondenta. Co do Francuza — wzrok jego musiał być również ceniony... Ale przez jaki dziennik — nie wiedziano. On sam powiadał, że koresponduje ze swoją „kuzynką Magdaleną“. Bowiem godzi się zaznaczyć, że mimo pozornej otwartości subtelny francuz bodaj dyskrecją prześcigał swego angielskiego kolegę. Nawet gadatliwość służyła mu niejako do lepszego ukrycia myśli.
Obaj znaleźli się na uroczystości w Nowym Pałacu w noc z 15 na 16 lipca[2], jako dziennikarze, i gwoli potrzebom swoich czytelników. Obaj miłowali swój zawód, jako misję. Z zimną krwią i brawurą, nieustraszeni szli na trudy swego rzemiosła, gotowi przesadzać mury, przepływać rzeki w wyścigu polowania na nowości i bodajby paść bez tchu, jak ów szybkobiegacz ateński, aby zdobyć pierwszeństwo w przyniesieniu ważnej wieści! Redakcje nie szczędziły pieniędzy, aby im ułatwić możność przenikania wszędzie. Tu zaznaczmy ku honorowi obu dziennikarzy, że nie kusili się oni wglądać w tajemnice prywatne i uprawiali od lat wielu jedynie „wielką reporterkę polityczną i militarną“.
Alcyd Jolivet i Harry Blount spotkali się na owym balu po raz pierwszy w życiu. Tak różni charakterami a podobni zawodem, co wywoływało konkurencję w informowaniu publiczności europejskiej, nie mogli być zbyt pociągnięci ku sobie. Lecz obaj dyplomatycznie szukali zbliżenia i może korzyści z rozmowy — dwaj polujący na jednem terytorjum, lecz świadomi granicy swoich przywilejów. Oko jednego mogło przysłużyć się uchu drugiego i odwrotnie. Obaj zwietrzyli coś w powietrzu tego wieczora. Bodajby tylko nie był to przelot kaczki dziennikarskiej, niegodnej wystrzału.
— Ten balik jest czarujący! — rozpoczął Jolivet rozmowę manierą wybitnie francuską.
— Już telegrafowałem: „splendid!“ — odparł z flegmą Blount, akcentując ten zwykły wyraz zachwytu angielskiego.
— I ja... mojej kuzynce Magdalenie.
— Kuzynce? — zdziwił się Blount.
— Tak, to ją interesuje. Nawet musiałem jej donieść o tem, że oblicze naszego Wysokiego Gospodarza zaćmił, zdaje się, lekki obłoczek...
— A mnie się wydał ono promiennem — rzekł Blount, może kryjąc swoje spostrzeżenie podobne.
— I nakazałeś mu pan promienieć na szpaltach Daily-Telegraf’u!...
— Oczywiście!
— A pamiętasz pan bal w r. 1812?
— Jakbym tam był! — wycedził z uśmiechem Anglik.
— Zatem wiesz pan — kończył Jolivet — że podczas balu, wyprawionego na cześć cesarza, Aleksandrowi I doniesiono, iż Napoleon przeszedł Niemen z awangardą wojsk francuskich. Jakkolwiek ta nowina mogła być zapowiedzią utraty cesarstwa, cesarz nie pozwolił, aby niepokój zmącił ucztę...
— Naturalnie pan nie czyni aluzji do przyniesionej przez generała Kisowa wiadomości o przerwaniu drutów pomiędzy frontem i gubernatorstwem Irkuckiem.
— A! pan zna ten szczegół?!
— Troszeczkę.
— Ja też. Muszę go znać. Moja ostatnia depesza doszła tylko do Udińska — rzekł z zadowoleniem Jolivet.
— Moja tylko do Krasnojarska — zauważył nie mniej zadowolony Blount.
— Tedy wie pan i o rozkazie wymarszu wojsk z Nikołajewska?
— Jako i o nakazie telegraficznym skoncentrowania kozaków w Tobolsku.
— Wszystko to prawda. I racz mi wierzyć, panie Blount, że moja miła kuzynka już jutro będzie o tych zarządzeniach coś wiedziała!
— Tak samo, jak czytelnicy Daily–Telegraph, panie Jolivet!
— Oto, co znaczy widzieć wszystko, co się dzieje!
— I słyszeć wszystko, co się mówi!
— Ciekawą jest rzeczą śledzić tę kampanję, panie Blount.
— To też ją śledzę, panie Jolivet.
— Zatem może spotkamy się na terenie mniej bezpiecznym, niż posadzka tego salonu?
— Mniej bezpiecznym, ale...
— Ale i mniej śliskim! — rzekł z uśmiechem Jolivet, podtrzymując kolegę w chwili, gdy ten się potknął.
W tej chwili otwarły się podwoje sąsiedniego salonu.
Oczom ukazały się długie i liczne stoły, zastawione wspaniale. Główny stół, przeznaczony dla wielkich książąt i członków ciała dyplomatycznego, uderzał przepychem złotych naczyń, przybyłych z Londynu i arcydziełami porcelany z Sèvres.
Goście skierowali się na wieczerzę.
W tej samej chwili generał Kisow zbliżył się do oficera gwardji. Rzekł cicho:
— Depesze nie dochodzą już do Tomska.
— Natychmiast przywołać kurjera!
Oficer porzucił wielką salę i wszedł do sąsiedniego pokoju. Był to gabinet, umeblowany nader skromnie, położony w narożniku pałacowym. Nad dębowem biurkiem wisiały tu obrazy Horacego Verneta. Oficer otworzył szybko okno. Potem wyszedł na balkon i szerokiem rozwarciem ust wciągnął powietrze, jakby go zbrakło jego płucom.
Przed jego oczyma ciągnął się w świetle miesięcznem mur forteczny, w którego obrębie wznosiły się dwie świątynie katedralne, trzy pałace, arsenał. Poza murem odrzynały się zarysy trzech miast odrębnych — Kitajgorod, Biełojgorod, Ziemlanojgorod; olbrzymie dzielnice europejskie, tatarskie, chińskie, dzwonnice, klasztory, kopuły trzystu cerkwi, labirynt rozsypanych na wzgórzach niskich domków i wysokich budowli o zielonych dachach i czerwonych ścianach — dziwaczna mozajka, rozbłyskująca czarodziejsko w poświacie księżyca, ciągnąca się na przestrzeni kilku wiorst, przetykana ogrodami, przerżnięta tu i ówdzie zawiłemi skrętami rzeczułki.
Rzeką tą była Moskwa — i miasto zwało się Moskwą — a tym murem fortecznym był Kreml. A tym oficerem gwardyjskim, który skrzyżowawszy ręce na piersi, chmurząc czoło marzycielskie, wsłuchiwał się gwar, płynący od Nowego Pałacu na prastare miasto — był Car Aleksander II!...





  1. W oryg. franc. Tartarzy. Nazwa ta oznacza nie jedno plamię mongolskie, ale trzy narody: Mongołów, Tunguzów i Turków. Tu stosuje się do plemion, zamieszkujących Azję środkową,
  2. Autor nie podaje daty roku. Prawdopodobnie wypadki tej powieści rozgrywają się w połowie siódmego dziesiątka lat zeszłego wieku, ok. r. 1864.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: Leopold Blumental.