Król Maciuś na wyspie bezludnej/7

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Janusz Korczak
Tytuł Król Maciuś na wyspie bezludnej
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze w Warszawie
Data wyd. 1923
Druk Drukarnia Naukowa w Warszawie
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Pije Maciuś słodką herbatę, je bułkę z kiełbasą, rozmawia o tem i owem. Czeka, kiedy zaczną znów rozpytywać, kim jest i skąd przybył. Ale się nie pytają — tem lepiej.
— Przynieś Janek, zamieć Janek, podaj, odstaw, zawiąż, wylej.
Probują, czy posłuszny, zwinny, rozgarnięty. Najpewniej uciekł z domu i nie chce się przyznać. Taka przyszła moda, że dzieci zhardziały, że byle co — uciekają. Powłóczy się, wygłodzi — i wraca. Rodzice zadowoleni, że się nic złego nie stało, i już ostrożniejsi; a chłopak też nauczony, żeby nie brykać za wiele.
— Pobędzie trochę, oswoi się, to i wyśpiewa. A tymczasem przydać się może. Byle był uczciwy.
Uczciwy. — Resztę przynosi, jak trzeba, kiedy coś kupuje. Cichy, — mówi mało, — tylko jeść nie chce.
— Jedz Janek. Widzisz przecież, że nie brakuje. Wstyd nam robisz przed sąsiadami: chudy taki — pomyślą, że cię głodzimy.
— Nie mogę: zęby mnie bolą.
A Maciuś ciągle patrzy w lustro. Ucieczka prędzej czy później musi się wykryć. Będą go szukali, może już szukają cichaczem. Więc chociaż przebrany, nie może być zanadto podobny do siebie: musi być chudy, to nikt go nie pozna.
Więc już...
Pracuje Maciuś, a gdzie znajdzie gazetę, chowa i czyta. Z początku ukradkiem, potem już jawnie. Odnosi coś, czy przynosi, a zobaczy na murze nowe ogłoszenie, zaraz przystaje i czyta.
Wie teraz wszystko.
Prezes ministrów, minister finansów — wyjechali za granicę, dokąd jeszcze przed wojną wysłali pieniądze i kosztowności. Minister wojny założył szkołę tańców. Minister zdrowia ma skład apteczny, sprzedaje mydła pachnące, proszek do zębów. Szlachetny minister sprawiedliwości został kontrolerem tramwajowym, bo po procesie Maciusia nie chce mieć nic do czynienia z sądami. A minister handlu ma owocarnię i do współki z mistrzem ceremonji — kinematograf. Najgorzej się powiodło ministrowi oświaty: gazety przed dworcem sprzedaje. A doktór umarł ze zgryzoty.
W pałacu Maciusia mieszka misja zagraniczna. Wogóle nazjeżdżało się z całego świata różnych cudzoziemców, włóczęgów i awanturników. Najlepsze miejsca w teatrach oni zajmują, jeżdżą samochodami, piją i jedzą dużo, a za wszystko muszą płacić mieszkańcy stolicy.
W parlamencie dorosłych urządzono walki siłaczów, a w parlamencie dzieci sztuki magiczne.
Koszary przerobiono na browar, bo ludność ze zmartwienia piła dużo piwa.
Część czarnych dzieci została kominiarzami, a inne służą po cukierniach, żeby gościom podawać gazety i wycierać marmurowe stoliki.
— Od czego tu zacząć? — myśli i myśli Maciuś. Przecież komuś muszę się przyznać, przecież sam nic nie zrobię.
Stanął Maciuś przed owocarnią ministra handlu. Nie żeby go bardzo lubił, ale że człowiek praktyczny.
— Wejść czy nie?
Nie wszedł. Wraca do domu.
— Tak bym chciał kupić funt jabłek.
Po raz pierwszy prosi, bo do tej pory tylko odmawiał. Ucieszyli się, dali na jabłka.
— Proszę o pół funta jabłek.
Minister poznał Maciusia po głosie. — Drgnął, — spojrzał, — ciężarek półfuntowy wypadł mu z ręki.
— Niech wasza kró...
Maciuś położył palec na ustach.
— Ach, co ja plotę... Dajcie mi ciężarek... Albo nie... Niech mi pan subjekt przyniesie papierosy... Niech pani kasjerka obliczy pieniądze, czy wszystko w porządku.
A Maciusiowi daje znak, by wszedł do składu za sklepem.
— Jak może mnie wasza królewska mość narażać na niebezpieczeństwo? — mówi szeptem. I tak już mam za swoje. Byłem ministrem, teraz jabłka sprzedaję. Tu nawet imienia króla wspominać nie wolno; a gdyby się tylko dowiedzieli... Proszę, błagam waszą królewską mość, żeby więcej do mnie nie przychodził, bo inaczej, szczerze przyznaję, będę zmuszony donieść o wszystkiem policji. To trudno: mam żonę, dzieci — nie mogę unieszczęśliwiać rodziny.
— Ależ ja się chciałem tylko dowiedzieć...
— Tak, ale ja nie wiem i nic nie powiem, — przerwał minister. Mogę dać funt, no trzy funty jabłek, czy gruszek, ale nic więcej.
— Nie po jałmużnę przyszedłem — odpowiedział Maciuś wyniośle i wyszedł.
Biedny król-tułacz. Już nie ma ochoty zwracać się do innych ministrów. Mija tydzień i dwa. A im dłużej się zastanawia, tem wyraźniej widzi, że tylko takie drogi zostały.
Albo ukazać się nagle wśród tłumu i krzyknąć: „do broni!”. Uzbroić ludność, aresztować zagranicznych posłów, okopać miasto — i raz jeszcze szczęścia spróbować.
Albo iść do pałacu i oznajmić:
„Jestem Maciuś Pierwszy“. Niech wyślą na wyspę bezludną.
Albo być nadal chłopcem na posyłki — i czekać.
Była czwarta droga: udać się do smutnego króla. Ale tego Maciuś nie zrobi.
— Zaczekam, — postanowił wreszcie. Przecież coś stać się musi.
A tymczasem służy. Rano otwiera i zamiata sklep, chodzi z koszykiem na targ, w piecu napali, kartofle obierze, paczki odnosi.
— Weź Janek pięćdziesiąt serdelków i dziesięć funtów kiełbasy, zanieś do restauracji na ulicę Nową. Dawniej nazywała się ulicą Maciusia-Reformatora.
— Wiem — mówi Maciuś.
Idzie, niesie koszyk. Ale na ulicy jakiś ruch niezwykły. Jakieś niby wojsko, niby policja — kręcą się, zatrzymują przechodniów: i dorosłych i dzieci.
Patrzy Maciuś — na murze nowe ogłoszenie. Dużemi literami: „Pięć miljonów nagrody“.
Nareszcie!

5.000.000 nagrody

„Były król Maciuś Pierwszy zbiegł w drodze na bezludną wyspę. Kto pochwyci Maciusia albo wskaże, gdzie się ukrywa, ten otrzyma powyższą nagrodę.
Uprasza się, aby każdy miał przy sobie metrykę, szczególniej chłopcy w wieku Maciusia. Uprzedza się rodziców, że chłopcy bez dokumentów będą aresztowani. Więc żeby się potem nie gniewali“.
— Pięć miljonów — kręci Maciuś głową — nie wiedziałem wcale, że królowie tyle są warci. Ileż to serdelków możnaby dostać za jednego króla.
Ucieszył się Maciuś, że wreszcie zmieni się coś w jego życiu. Wracać nie ma poco. Już za bardzo mu dokuczali: a co za jeden, a skąd, z jakiej szkoły, dlaczego tak pilnie czyta gazety, co z nich rozumie, dlaczego nosi fotografję królowej? — Odrazu się domyślą.
— Skąd idziesz? — zatrzymał go patrol.
— Od rzeźnika.
— Masz legitymację?
— Mam.
— Pokaż.
Maciuś z niewinną mina, pokazuje kiełbasę.
— Głupiś. To kiełbasa. Pokaż jakiś dokument.
— Mój pan takiej wędliny nie robi.
— Niech idzie: co z głupim gadać.
Przeszedł dwie ulice — znów to samo.
— Paszport, matrykuła, legitymacja.
— Dajcie panowie spokój: śpieszę się. Restaurator czeka.
Ale widzi, że to nie żarty. Więc już ostrożniej, bocznemi ulicami, kieruje się za miasto.
— Stój.
Maciuś ani drgnął: idzie.
— Stój, bo strzelam.
Maciuś idzie dalej. — Strzela żołnierz w powietrze — Maciuś nic.
— Ach ty kundlu jeden, żarty stroisz z policji?
Maciuś pokazuje na migi, że głuchy.
— Puścić go chyba? Głuchy, jak pień. Nawet strzału nie słyszał.
— A mnie co obchodzi? Kazali aresztować, to aresztować. Nikogo nie przyprowadzimy, — mogą nawymyślać. A może jucha udaje. — Może to kradzione?
Widzi Maciuś, że źle. Trzeba uciekać. I musi mieć trochę prowizji, bo trzeba parę dni się ukrywać zdala od ludzi.
Idą noga za nogą. Żołnierze mówią.
— Powarjowali z dobrego bytu. Uciekł Maciuś z bezludnej wyspy, to tu go szukają. Aby ludzi dręczyć.
Jeszcze dwóch chłopców zagarnęli w drodze. Ci proszą, lamentują — żołnierze bardziej źli. — Idą. — Trzej chłopcy na przedzie, policjanci z tyłu; a obok koszyka Maciusia cztery psy się wloką. Bo rzemieślnicy bardzo zubożeli, dla siebie niewiele mają włożyć do garnka, więc psy wygnali. I dużo głodnych psów się plątało po podmiejskich ulicach.
Aż tu Maciuś wyjmuje z koszyka wianek serdelków, zarzucił na szyję, przewiązał w pasie, w każdą rękę po jednej kiełbasie — kosz kopnął w stronę — i w nogi.
— Trzymaj — łapaj.
Teraz Maciuś na przodzie, za nim psy w podskokach, za psami żołnierz. Bo drugi przy chłopakach został.
Rzucił żołnierz karabin — już prawie dogania. A Maciuś buch za siebie kiełbasę. Zakotłowała się psiarnia. Żołnierz na nią. I zarył nosem w ziemię, a psy dawaj na niego. Maciuś przeskoczył parkan, jakieś jedno i drugie podwórze. Patrzy: ogród, w nim pełno dzieciaków. Małe, większe, chłopcy, dziewczęta. W głębi ogrodu dom; a tu furtka otwarta, a z boku domek parterowy, a za nim krzaki.
Nagle rozległ się dzwonek. Dzieci biegną do domu. Szkoła jakaś chyba.
I ot siedzi Maciuś w krzakach i rozgląda się, gdzieby ukryć zapasy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Goldszmit.