Kopalnia srebra (Lagerlöf, 1928)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Selma Lagerlöf
Tytuł Kopalnia srebra
Pochodzenie Opowiadania
Wydawca Wilhelm Zukerkandl
Data wyd. 1928
Druk Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Miejsce wyd. Lwów, Złoczów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Silvergruvan
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
KOPALNIA SREBRA.


Król Gustaw III. podróżował przez Dalekarlią. Spieszno mu było bardzo i chciał przebyć całą drogę jak najprędzej. Jechali więc w szalonym pędzie, tak, że konie szły wyciągniętym kłusem, a powóz stawał na zakrętach na dwóch kołach; król od czasu do czasu wyglądał przez okna powozu i wołał na woźnicę: »Czemu się nie spieszy? Czy sądzi, że wiezie skorupę z jajka?«
Ponieważ w takim szalonym pędzie jechali po złych drogach, byłoby to cudem niemal, gdyby uprząż i powóz wytrzymały. I rzeczywiście wytrzymać nie mogły; u stóp stromego pagórka złamał się dyszel i król zmuszony był do zatrzymania się. Rycerze królewscy zeskoczyli ze swego wozu i złorzeczyli woźnicy, ale to szkody nie zmniejszyło. Nie było sposobu żadnego, by król ruszył w dalszą podróż, zanim powozu się nie naprawi.
Kiedy dworzanie przemyśliwali, czemby króla rozerwać, podczas gdy musiał czekać, ujrzeli w dali wyniosłą wieżę. Zaproponowali więc królowi, by siadł do któregokolwiek wozu, jakimi dwór jego mu towarzyszył, i pojechał do kościoła. Była niedziela i król mógłby być na nabożeństwie, żeby czas jakoś zeszedł, aż naprawi się ogromna królewska karoca.
Król zgodził się na ten projekt i pojechał do kościoła. Przedtem król jechał długi czas przez ciemne, lesiste okolice; tu było pogodniej. Rozległe pola i wsie i Palstrom, ciągnący się wspaniale śród ogromnych mas olszyny.
Król jednak o tyle nie miał szczęścia, że kiedy właśnie wysiadał z powozu na wzgórku kościelnym, zakrystyan zaintonował psalm końcowy i lud począł wychodzić z kościoła. Kiedy tak ludzie przechodzili koło niego, król zatrzymał jedną nogę w powozie, drugą opierając na stopniu, i nie ruszał się z miejsca, lecz obserwował przechodzących. Byli to ludzie najpiękniejsi, jakich król kiedykolwiek widział. Chłopcy byli wyższego wzrostu nad przeciętny wzrost mężczyzny, mieli mądre, poważne twarze, a kobiety przechodziły tak dostojnie, że król zauważył, że przystałoby im całkiem dobrze mieszkać w najpiękniejszym zamku.
Przez cały poprzedni dzień królowi było niemiło podróżować przez puste okolice i raz wraz mówił do swoich dworzan: »Teraz jadę z pewnością przez najuboższą część mego państwa.« Ale kiedy ujrzał lud w bogatych strojach, zapomniał myśli o ubóstwie. Przeciwnie, serce radowało mu się i powiedział sobie: »Jeszcze nie jest tak źle z królem szwedzkim, jak sądzą jego nieprzyjaciele. Jak długo moi poddani tak wyglądają, będę chyba w możności bronić mej wiary i mego kraju.«
Król polecił swoim dworzanom zawiadomić lud, że ów nieznajomy, który stoi pośród nich, jest ich królem, i żeby się zgromadzili koło niego, albowiem król pragnie do nich przemówić.
I król przemówił do ludu. Przemawiał z wysokich stopni zakrystyi i owe ważkie schody, na których stał, zachowane są po dzień dzisiejszy.
Król począł opowiadać, jak źle się teraz dzieje w państwie. Mówił, że Szwecya zagrożona jest wojną przez Rosyą i Danią. W innych warunkach nie byłoby to wcale tak niebezpieczne, ale w szeregach wojennych jest wielu zdrajców i król nie ma armii, którejby mógł zaufać. Dlatego nie pozostało mu nic innego do zrobienia, jak udać się samemu w prowincye i zapytać swoich poddanych, czy przyłączą się do zdrajców, czy też chcą pozostać wierni królowi i wesprzeć go ludźmi i pieniądzmi, by ojczyznę oswobodzić.
Chłopi zachowywali się zupełnie cicho, podczas gdy król przemawiał, a kiedy skończył, nie dali żadnego znaku potwierdzenia, ani też niezadowolenia.
Królowi wydawało się, że był bardzo wymowny. Parę razy napływały mu łzy do oczu.
Ale kiedy chłopi wciąż jeszcze trwożnie i niezdecydowanie stali milczący, nie mogąc się zdobyć na odpowiedź, zmarszczył czoło i z niezadowoleniem spoglądał na lud.
Chłopi zrozumieli, że królowi musi być przykro czekać i wreszcie jeden z pośród nich wystąpił.
— Musisz wiedzieć, królu Gustawie, że nie oczekiwaliśmy dziś wizyty królewskiej, i dlatego nie jesteśmy tak odrazu gotowi odpowiedzieć ci. Chcę ci poradzić, żebyś poszedł do zakrystyi i porozmawiał z naszym proboszczem, podczas gdy my omówimy to, co nam powiedziałeś.
Król zrozumiał, że na razie niczego innego się nie dowie, i uznał za najrozsądniejsze posłuchać rady owego chłopa. Kiedy wszedł do zakrystyi, nie zastał tam nikogo prócz jakiegoś człowieka, który wyglądał jak stary chłop. Był on wysoki i barczysty, ręce miał zniszczone ciężką pracą, a nie nosił ani kołnierza, ani płaszcza, tylko spodnie skórzane i długi, biały kożuch z wełny owczej, jak wszyscy inni mężczyźni.
Kiedy król wszedł, powstał i skłonił się.
— Sądziłem, że zastanę tu proboszcza — rzekł król.
Ów człowiek zarumienił się lekko. Zdawało mu się niepodobnem powiedzieć, że on sam jest duszpasterzem tej wioski, gdy spostrzegł, że król wziął go za chłopa.
— Tak, proboszcz zwykł tu bywać o tej porze — rzekł.
Król spoczął w wielkiem krześle z oparciem, jakie podówczas stało w zakrystyi i dziś jeszcze tam stoi niezmienione; tylko pozłacaną, królewską koronę ufundowała gmina na oparciu.
— Czy macie dobrego proboszcza tu w parafii? — zapytał król. Spróbował okazać zainteresowanie losami chłopów.
Kiedy król tak pytał, wydało się pastorowi niemożliwem powiedzieć, że on nim jest. Będzie lepiej, gdy król pozostanie w tej myśli, że jestem tylko chłopem — i odpowiedział, że proboszcz jest dość dobry. Szerzy słowo Boże i stara się żyć według swej nauki.
Król sądził, że to jest dobry wywiad, ale mając wprawne ucho zauważył w tonie odpowiadającego pewne ociąganie się.
— To tak brzmi, jakby nie był on bardzo kontent ze swego proboszcza — rzekł król.
— Jest on nieco samowolny — rzekł pastor. Myślał, że gdyby król jednak miał dowiedzieć się, kto on jest, to pewno nie podobałoby mu się, że sam siebie chwalił; dlatego też chciał się i cokolwiek zganić. Są ludzie, którzy mówią o proboszczu — rzekł — że chce on sam jeden rządzić w parafii.
— To w takim razie prowadziłby gminę z pewnością najlepiej — odparł król. Nie podobało mu się to, że ten chłop skarżył się na tego, który był jego przełożonym. — Zdaje mi się, jakoby tu panowały dobre obyczaje i prostota ojców.
— Lud jest dobry — rzekł proboszcz — ale też żyje zdala od świata w ubóstwie i zaciszu. Ludzie tu zapewne nie byliby lepsi, jak inni, gdyby pokusy tego świata były bliższe.
— No, niema chyba obawy, żeby się to stało — rzekł król i wzruszył ramionami. Zauważył, że natknął się na człowieka, który troszczy się niepotrzebnie nieswojemi rzeczami.
Król nie rzekł ani słowa więcej, lecz zaczął bębnić palcami po stole. Sądził, że już dość długo łaskawie z tym chłopem rozmawiał, i począł się dziwować, kiedy tamci drudzy załatwią się z odpowiedzią.
Ci chłopi nie są tacy skorzy przyjść z pomocą swemu królowi, pomyślał. Gdybym tylko miał swój powóz, pojechałbym precz od nich i ich narad w swoją drogę.
Pastor znowu siedział strapiony i walczył z sobą, jak może rozstrzygnąć ważną sprawę, którą do końca doprowadzić musi. Rad był, że nie powiedział królowi, kim jest. Mógł bowiem teraz mówić z nim o tem, o czem inaczej nie byłby zdołał mówić.
Po małej chwili proboszcz przerwał milczenie i zapytał króla, czy rzeczywiście jest tak źle, jak przed chwilą słyszał go opowiadającego, że nieprzyjaciele zagrażają państwu.
Król sądził, że ów człowiek mógłby mieć tyle rozumu, żeby go więcej nie nudził. Spojrzał więc tylko na niego i nic nie odpowiedział.
— Pytam dlatego, że tu stałem wewnątrz i może nie wszystko dobrze słyszałem — rzekł pastor. — Ale jeśli rzeczywiście tak jest, to chcę powiedzieć, że proboszcz tej gminy byłby może w możności dostarczyć królowi więcej pieniędzy, aniżeli ich potrzebuje.
— Zdaje mi się, że powiedział on właśnie, że wszyscy tu są tak biedni — rzekł król i pomyślał, że ten chłop sam bodaj nie wie, co mówi.
— Tak, to prawda — odparł pastor — a pastor też nie ma więcej, aniżeli inni. Ale jeśli król chce łaskawie posłuchać mnie chwilę, opowiem, jak to jest, że proboszcz ma władzę mu dopomódz.
— Niech mówi — rzekł król. Zdaje się, że mu łatwiej słowo wydobyć, aniżeli jego przyjaciołom i sąsiadom, którzy chyba nigdy nie dojdą z tem do końca, co mi mają powiedzieć.
— To nie tak łatwo królowi odpowiedzieć — rzekł pastor.
— Obawiam się, że wkońcu proboszcz będzie musiał wziąć to na siebie i uczynić to za drugich.
Król założył nogę na nogę, usiadł w głębi fotelu, skrzyżował ręce i pochylił głowę na piersi.
— Więc może już zacząć — rzekł król takim tonem, jakby już zasypiał.
— Pewnego razu pięciu mężów z tej wsi wyruszyło do lasu na polowanie — rozpoczął proboszcz. Jednym z nich był proboszcz, o którym mówiliśmy właśnie. Dwaj inni byli żołnierzami i nazywali się Olof i Eryk Svàrd, czwarty z nich był właścicielem gospody tu w Kirchhofie, a piąty był to chłop, nazwiskiem Israels Person.
— Nie potrzebuje się trudzić, żeby tyle nazwisk wyliczać — zamruczał król i pochylił głowę na ramieniu.
Proboszcz ciągnął dalej:
Mężowie ci byli dobrymi myśliwymi i zwykle miewali szczęście w polowaniu. Ale w dniu tym przeszli spory kawał lasu, nie spotykając żadnej zwierzyny. W końcu zaprzestali zupełnie polować i usiedli śród lasu, by rozmawiać. Mówili o tem, że w całym lesie niema żadnego miejsca, któreby można karczować, wszędzie tylko skały i trzęsawiska. Pan Bóg nie był dla nas sprawiedliwym, dając nam tak skąpą ziemię, mówił jeden z nich. Gdzieindziej mogą ludzie gromadzić bogactwa i zbytki, ale tu tylko z wielką biedą możemy zapracować na chleb codzienny.
Pastor zamilkł na chwilę w obawie, czy go król słucha, ale król poruszył małym palcem, aby dać poznać, że jeszcze nie śpi.
— Właśnie kiedy chłopi tak rozmawiali, zauważył proboszcz, że na jednem miejscu śród skał coś się błyszczy, tam gdzie przypadkowo nogą odsunął mech. To szczególny kamień, pomyślał i jeszcze trochę mchu odkopał. Podniósł kawalątko tego kamienia, który był przyczepiony do mchu i równie tak błyszczał, jak inne. To chyba niemożebne, żeby to tutaj był ołów? — rzekł. Towarzysze jego zerwali się i kolbami odsuwali mech. Kiedy sporo mchu już odgarnęli, był wspaniały widok tej żyły metalu, która wiła się śród skały. Cóż sądzicie, że to jest? Chłopi odbijali po odrobinie owego metalu i gryźli go. Conajmniej musi to być ołów, albo cyna, rzekli. I pełno tego jest na tej górze — rzekł proboszcz.
Kiedy pastor tak daleko doszedł w swem opowiadaniu, zauważył, że król podniósł nieco głowę i otworzył jedno oko.
— Czy on wie, czy który z tych ludzi znał się na metalach i kamieniach? — zapytał.
— Nie, nie rozumieli się na tem — odpowiedział pastor. Wtedy głowa króla znów się pochyliła, a oczy mu się przymknęły.
— Zarówno proboszcz, jak i ci, którzy z nim byli, cieszyli się bardzo — ciągnął pastor, nie zważając na obojętność króla. — Sądzili, że znaleźli coś, co ich wzbogaci i ich potomków również!
— Nigdy już nie będę musiał pracować! — rzekł jeden z żołnierzy — przez cały tydzień nic nie będę robił, a w niedzielę będę jeździł w złotej karecie do kościoła.
— Byli to zresztą roztropni ludzie, ale ten wielki znaleziony skarb zawrócił im w głowie, tak, że mówili jak dzieci. Tyle rozumu jednak mieli jeszcze, że skarb przykryli na nowo mchem. Potem zauważyli pilnie owo miejsce i powrócili do domu. Nim się rozstali, postanowili, że proboszcz uda się do Falun i tam zapyta się starosty górniczego, co to za metal. Miał powrócić jak najprędzej i aż dotąd pod przysięgą przyrzekli sobie wzajem milczeć i przed nikim tajemnicy nie zdradzać.
Król znów lekko uniósł głowę, ale ani słowem nie przerwał opowiadającemu. Zdawał się teraz wierzyć, że ten człowiek ma rzeczywiście coś ważnego do powiedzenia, jeśli nie przeszkadza mu jego obojętność.
— Proboszcz, zabrawszy parę próbek metalu, udał się w drogę. Cieszył on się taksamo, że będzie bogaty tak, jak i drudzy. Myślał o tem, że przebuduje probostwo, które teraz nie było wcale lepszem od pierwszej lepszej chałupy chłopskiej; a potem chciał się ożenić z córką pewnego proboszcza, którą kochał. Dotychczas myślał, że długo będzie musiał czekać na nią; był biedny i nieznany i wiedział, że dużo jeszcze czasu upłynie, nim dostanie takie stanowisko, któreby mu umożliwiło ożenienie się.
Przez dwa dni jechał proboszcz do Falun a dzień cały musiał w mieście zabawić, czekając na starostę, gdyż go nie zastał w domu, a komu innemu nie chciał się zwierzyć. W końcu doczekał się go i pokazał mu ów metal. Starosta górniczy wziął owe kawałki do ręki, spojrzał na nie, a następnie na proboszcza.
Proboszcz opowiedział, że znalazł to w ojczystej wsi w skale i sądzi, że to może ołów.
— Nie, to nie jest ołów — rzekł starosta.
— Więc może to cyna? — zapytał proboszcz.
— Nie, to także nie cyna — rzekł starosta.
Proboszczowi zdało się, że jego nadzieja się rozwiewa, i tak źle nie czuł się nigdy dotąd.
— Czy dużo takich kamieni macie tam w waszej parafii? — zapytał starosta.
— Mamy całą górę — odpowiedział proboszcz.
Wtedy starosta zbliżył się doń, poklepał go po ramieniu i rzekł:
— Tedy uważajcie, żebyście zrobili z tego dobry użytek, aby i wam samym i krajowi wyszło na korzyść, gdyż to jest srebro!
— Tak — wykrztusił proboszcz zmieszany. Tak, to srebro.
Starosta począł mu objaśniać, co ma zrobić, żeby uzyskać rządowe zezwolenie na kopalnię, i dał mu wiele dobrych wskazówek, ale proboszcz stał zmieszany i nie słuchał wcale, co do niego mówiono. Myślał, jakie to nieprawdopodobne, że tam w tej jego biednej wioszczynie jest cała góra ze srebrem i na niego czeka.
Król tak gwałtownie podniósł głowę, że pastor przerwał opowiadanie.
— Stało się pewnie tak — rzekł król — że kiedy powrócił do domu i począł kopać w kopalni, poznał, że starosta górniczy żartował sobie z niego.
— O nie, starosta z niego bezwarunkowo nie żartował — rzekł pastor.
— Niech opowiada dalej — rzekł król i poprawił się w siedzeniu, by słuchać.
— Kiedy proboszcz wkońcu wrócił i jechał przez wieś rodzinną — opowiadał dalej pastor — pomyślał, że przedewszystkiem musi o odkryciu zawiadomić swoich towarzyszy.
— Zapewne chciał ich szczęście zobaczyć — przerwał król.
— Tak, pragnął tego, i kiedy przejeżdżał koło domu właściciela gospody Stena Stensona, zamierzał wstąpić do niego i opowiedzieć mu, że to, co znaleźli, jest srebrem. Ale skoro stanął przed bramą, ujrzał, że okna zasłonięte są chustami, a droga prowadząca do schodów wysłana jest jodłowemi gałęziami.
— Któż umarł w tym domu? — zapytał chłopca, który stał oparty o płot.
— Sam właściciel gospody — odparł chłopiec i opowiedział proboszczowi, że od tygodnia codziennie się upijał, tak, że ogromnie dużo wódki przez ten czas tu wyszło.
— Skąd przyszło do tego? — zapytał proboszcz — przecież nieboszczyk nigdy się nie upijał.
— Tak, — rzekł chłopiec — pił, bo utrzymywał, że odkrył kopalnię, i jest tak bogaty, że nie potrzebuje nic więcej robić jak pić. A wczoraj wieczorem, pijany jak zwykle, wyjechał z domu; wóz się wywrócił, a on zabił się na miejscu.
Proboszcz, usłyszawszy to, pojechał do domu. Był bardzo zmartwiony tem, co słyszał. Taki był przecież wesół i tak się cieszył, że oznajmi taką nowinę.
— Kiedy proboszcz parę kroków ujechał dalej, ujrzał nadchodzącego Israelsa Per Persona. Wyglądał on tak, jak zwykle i proboszcz pomyślał, że dobrze jest, że temu szczęście w głowie nie przewróciło. Tego chciał też odrazu ucieszyć dobrą wieścią.
— Dzień dobry — rzekł Per Person — czy wracasz z Falun?
— Tak, stamtąd wracam — odparł proboszcz — i chcę cię zawiadomić, że powiodło mi się tam lepiej, aniżeli sądziliśmy; starosta górniczy powiedział, że to, cośmy znaleźli, jest srebro.
W tej chwili Per Person wyglądał tak, jakby się ziemia pod nim rozwarła.
— Co mówisz, co mówisz, srebro?
— Tak — odrzekł proboszcz — będziemy więc bogaci i możemy żyć jak panowie.
— Nie, srebro to nie jest! — mówił Per Person i stawał się coraz bardziej ponury.
— Tak, oczywiście jest to srebro, nie przypuszczasz chyba, że cię chcę oszukać. Nie potrzebujesz się obawiać, możesz się cieszyć.
— Cieszyć się — rzekł Per Person — jak się mam cieszyć? Myślałem, że to nic ważnego, i powiedziałem sobie, że lepszy wróbel w ręku, aniżeli gołąb na dachu. Sprzedałem mój udział w kopalni za sto talarów Olofowi Svärdowi.
Był w rozpaczy i kiedy proboszcz pojechał dalej, stał na gościńcu i płakał.
— Kiedy proboszcz przyjechał do domu, posłał parobka do Olofa Svärda i jego brata, aby im powiedział, że to, co znaleźli, jest srebro. Uważał, że już ma dość tego, żeby samemu rozgłaszać dobrą nowinę.
Ale kiedy proboszcz wieczorem sam siedział w domu, radość powróciła. Wyszedł w ciemną noc przed dom, na pagórek, gdzie zamierzał zbudować nowe probostwo. Musi ono być piękne, tak wspaniałe, jak pałac biskupi. Długo stał tak na dworze w noc ciemną i nie zadowolnił się budową probostwa. Przyszło mu na myśl, że, jeśli takie skarby wyjdą z tej okolicy, to pewnie tu ludzie będą przybywać i wkońcu pewnie powstanie tu miasto dokoła tej góry srebra w lesie. A potem będzie zmuszony w tem nowem mieście zbudować nowy kościół. Ale i to go jeszcze nie zadowolniło, tylko pomyślał, że kiedy kościół będzie zbudowany, przyjedzie tu król i wielu biskupów, aby go poświęcić; a król będzie się tym kościołem bardzo cieszył, tylko zrobi jeden zarzut, że w tem mieście dla niego, dla króla, niema godnego mieszkania. Więc jeszcze w tem nowem mieście będzie musiał zbudować dla króla zamek.
Jeden z rycerzy królewskich otworzył teraz drzwi zakrystyi i oznajmił, że królewska karoca już naprawiona.
Król w pierwszej chwili gotów był powstać, ale rozmyślał się i rzekł do pastora:
— Niech opowie swą historyę do końca. Ale niech się pospieszy. Wiemy już, jak człowiek marzy i myśli. Chcemy się dowiedzieć, jak działa.
Pastor opowiadał dalej:
Kiedy jeszcze proboszcz snuł swoje marzenia, otrzymał wieść o samobójstwie Israelsa Per Persona. Nie mógł pogodzić się z myślą, że sprzedał swój udział w kopalni i że całe życie będzie musiał patrzyć, jak drugi raduje się skarbem, który mógł być jego własnością.
Król poprawił się trochę na siedzeniu i otworzył oczy. — Na Boga — rzekł — gdybym był tym proboszczem, sądzę, miałbym dość już tej kopalni.
— Król jest bogatym człowiekiem — odparł pastor. W każdym razie ma dość i aż zanadto. Inaczej ma się rzecz z biednym proboszczem, który nic nie posiada na własność. Taki zastanawia się, gdy widzi, że jego projekty nie mają błogosławieństwa bożego: nie chcę już myśleć więcej o tem, żebym sam zaszczyty i korzyści ciągnął z tych skarbów. Ale przecież nie mogę zostawić srebra w ziemi. Muszę obrócić je na korzyść biednych i cierpiących nędzę. Chcę tak uczynić, aby dopomódz całej parafii.
Dlatego poszedł proboszcz pewnego dnia do Olofa Svärda, aby z nim i z jego bratem pomówić o tem, co mają uczynić z kopalnią srebra. Kiedy dochodził do domu Olofa, spotkał wóz, dookoła którego spacerowali ludzie uzbrojeni w karabiny, tak jakby mieli straż. Na wozie siedział człowiek z rękoma związanemi na plecach i z nogami skutemi.
Kiedy proboszcz przechodził koło wozu, zatrzymano wóz, tak, że mógł przypatrzyć się więźniowi. Miał on obandażowaną głowę, tak, że nie łatwo było poznać, kto to jest, ale proboszczowi zdawało się, że to jest Olof Svärd.
Słyszał, jak więzień prosił straży, by mógł parę słów pomówić z proboszczem.
Zbliżył się więc do wozu i więzień zwrócił się do niego: — Jesteś więc jedyny, który wie, gdzie jest srebrna góra. — Jakto, co mówisz, Olofie? — zapytał proboszcz.
— Tak, proboszczu; odkąd dowiedzieliśmy się że posiadamy srebro, nie mogliśmy z bratem utrzymywać przyjaźni, jak pierwej; wciąż kłóciliśmy się. A wczoraj wieczorem sprzeczaliśmy się, kto z nas najpierw odkrył kopalnię, czy też o co innego się kłóciliśmy, dość, że popadliśmy w sprzeczkę i ja zabiłem brata, a on mi też dał porządny cios tu w czoło. I tak pójdę na szubienicę, a ty będziesz jedynym, który coś wie o kopalni. Dlatego chcę cię o coś prosić.
— Mów śmiało — odrzekł proboszcz — a zrobię wszystko dla ciebie, co będę mógł.
— Wiesz, że pozostawiam kilkoro drobnych dzieci — zaczął żołnierz, ale proboszcz mu przerwał słowy:
— Co się tego tyczy, możesz być spokojny. Otrzymają to, co jest twoim udziałem w kopalni, tak, jakbyś ty sam był przy życiu.
— Nie, — rzekł Olof Svärd — chciałem cię prosić o co innego. Niech żadne z nich nie bierze udziału w tem, co wyjdzie z tej kopalni.
Dreszcz wstrząsnął proboszczem, milczał i nie mógł słowa przemówić.
— Jeśli mi tego nie przyrzeczesz, nie będę mógł spokojnie umrzeć — rzekł więzień.
— Tak, — odpowiedział proboszcz — przyrzekam ci, czego odemnie żądasz.
Następnie więźnia powieźli dalej, a proboszcz stał na gościńcu i myślał nad tem, jak ma dotrzymać słowa, danego Olofowi. Wracając do domu, myślał przez całą drogę o skarbie, którym się cieszył. Ale jeśli rzecz miała się tak, że lud tej gminy nie może znieść bogactwa? Czterej już zmarnieli, czterej, którzy wpierw byli ludźmi wspaniałymi i dumnymi. Myślał, że widzi przed oczyma całą gminę, jak ta kopalnia srebra jednego za drugim niszczy. Czyż on, ustanowiony na to, aby bronić i pilnować dusze tych biednych ludzi, ma uczynić coś, co ich zniszczy?
Król wyprostował się w swem krześle i bystro spojrzał na opowiadającego. — Muszę przyznać, że proboszcz tej zapadłej wsi jest dzielnym człowiekiem.
— Nie dość było na tem, co się już stało — opowiadał pastor dalej — ale kiedy nowina o kopalni srebra rozeszła się wśród mieszkańców wioski, przestali pracować, próżnowali i czekali aż przyjdzie czas, kiedy bogactwa ich obsypią. Wszystkie włóczęgi z całej okolicy ciągnęli do tę wsi, a proboszcz bezustannie słyszał o pijaństwie i bójkach.
Cały tłum ludzi nic więcej nie robił, tylko błąkał się po lesie, poszukując kopalni, a proboszcz zauważył, że jak tylko wychodził z domu, śledzili go, aby zobaczyć, czy nie idzie do kopalni srebra, i tak obrabować go z tajemnicy.
Kiedy się rzeczy tak miały, proboszcz zwołał chłopów.
Najpierw przypomniał im te wszystkie nieszczęścia, jakie spowodowało odkrycie kopalni srebra, i zapytał, czy chcą się dać zniszczyć, czy też chcą się ratować. Potem im powiedział, że od niego, od swego proboszcza nie powinni oczekiwać, żeby on przyczynił się do ich upadku; postanowił nikomu nie zdradzić, gdzie owa góra srebra się znajduje, i sam także nigdy nie będzie z niej czerpał majątku. A potem zapytał chłopów, jak chcą na przyszłość postąpić. Jeśli chcą w dalszym ciągu szukać owej kopalni i czekać na bogactwa, to w takim razie on pójdzie precz od nich, tak daleko, żeby go nie doszła żadna wieść o ich nędzy. Ale jeśli tej myśli o kopalni zaniechają i staną się tacy, jakimi byli przedtem, chce pozostać między nimi. Ale jakkolwiek się zdecydujecie — kończył proboszcz — wiedzcie, że odemnie nie dowiecie się o kopalni.
— Jak postanowili chłopi? — zapytał król.
— Uczynili tak, jak żądał ich proboszcz — odparł pastor. — Przyznali, że to jest mądrze powiedziane, i przyrzekli nie myśleć więcej o kopalni. Poznali, że proboszcz pragnie ich dobra, jeśli przez nich chce pozostać biednym. I odtąd mieli do niego ogromne zaufanie. Sami polecili mu udać się do lasu i przykryć ową górę dobrze mchem i kamieniami, aby jej nikt z nich ani z ich potomków znaleźć nie mógł.
— I odtąd żył ten proboszcz tak ubogo, jak drudzy?
— Tak — odrzekł pastor — żył tak samo biedny, jak i drudzy.
— Ale się pewnie ożenił i wybudował nowe probostwo? — zapytał król.
— Nie, nie miał na to środków, żeby się ożenić, i mieszka nadal w starej chacie.
— To piękna historya, którą mi tu opowiedział, — rzekł król i w podzięce skłonił głowę.
Pastor stał milczący przed królem. Po chwili król zapytał: — Czy on myślał o tej kopalni srebra, kiedy mi powiedział, że tutejszy proboszcz może mi dostarczyć tyle pieniędzy, ile ich tylko potrzebuję?
— Tak — odrzekł pastor.
— Nie mogę go przecież zmusić — rzekł król — i jak on inaczej to rozumie, żebym mógł takiego człowieka nakłonić, by mi tą kopalnię pokazał? Przecież wyrzekł się swej ukochanej i wszelakiego dobrobytu w życiu.
— To jest co innego, — rzekł pastor — ale kiedy ojczyzna skarbu potrzebuje, to ustąpi.
— Czy on ręczy za to? — zapytał król.
— Tak, za to ręczę, — odpowiedział proboszcz.
— Czy nie troszczy się o to, jak powodzi się jego parafianom?
— To jest w ręku Boga.
Król powstał z krzesła i podszedł do okna. Stał tak chwilę i spoglądał na lud, zgromadzony przed kościołem.
Im dłużej patrzył, tem jaśniej poczęły świecić jego duże oczy, a jego szczupła postać zdawała się róść w górę.
— On może powiedzieć proboszczowi tej gminy, że niema dla króla szwedzkiego piękniejszego widoku, jak oglądać ten lud tutaj.
Przytem odwrócił się król od okna i spojrzał na pastora. Uśmiech okalał jego usta. — Czyż sprawa jest taka, że proboszcz tej gminy jest tak biedny, że składa czarne suknie, jak tylko nabożeństwo skończone i ubiera się jak chłop? — zapytał król.
— Tak, taki biedny jest, — odrzekł pastor, a rumieniec oblał jego twarz.
Król znów stanął przy oknie. Można było poznać, że jest w najlepszym humorze. Wszystko, co w nim drzemało szlachetnego, obudziło się. — Niech on tę kopalnię zostawi w spokoju — rzekł król. — Ponieważ całe życie biedę cierpiał i pracował, aby lud ten zrobić takim, jakim go chce mieć, niechaj go pozostawi takim, jakim jest teraz.
— Ale jeśli państwo w potrzebie? — rzekł pastor.
— Państwu lepiej służy się ludźmi, aniżeli pieniądzmi, — rzekł król i mówiąc to, pożegnał pastora i opuścił zakrystyę.
Na dworze stał tłum tak samo milcząc, jak i pierwej. Ale kiedy król zstąpił ze schodów, podszedł do niego chłop.
— Rozmawiałeś więc z naszym proboszczem? — zapytał.
— Tak, rozmawiałem z nim, — odrzekł król.
— W takim razie otrzymałeś pewnie naszą odpowiedź — powiedział chłop. — Prosiliśmy cię, byś wstąpił do zakrystyi i rozmawiał z naszym proboszczem, bo on miał ci oznajmić naszą odpowiedź.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Selma Lagerlöf i tłumacza: anonimowy.