Imieniny (Kraszewski)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Imieniny
Pochodzenie Nowele, Obrazki i Fantazye
Wydawca S. Lewenthal
Data wyd. 1908
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IMIENINY.
(OBRAZEK HISTORYCZNY).


Il n’y a point de héros pour
son valed de chambre.
Prov. Français.

Był to sobie dzień 19 marca 179... pogodny, mroźny; słońce już było zeszło, ósma godzina wybiła, kiedy hrabina Emilia, przeciw zwyczajowi swemu, obudziła się i nawet wstawać myślała, co w życiu kobiety wielkiego tonu było jeśli nie cudem, to arcy wielką rzadkością. Ledwie piękne czarne oczy otworzyła i białą rączką przetarła je od niechcenia, pociągnęła za sznurek dzwonka, wiszący nad ozdobném jéj łóżkiem i podniosła się z uśmiechem na ustach.
W chwilę lekki, ale szparki chód odezwał się w przedpokojach, słychać było otwieranie drzwi, i ładne dziewczę, garderobiana pani hrabinéj, weszła do pokoju, ubrana od niechcenia w biały ranny szlafroczek.
— Dzień dobry pani.
— Dzień dobry, moje dziecię. Podejmij firankę tego okna do połowy i powiedz mi, która godzina?
Lizetka spojrzała na zegareczek zawieszony u pasa i potrząsając głową, zbliżyła się do hrabinéj.
— Cóż to ósma?
— Ósma! dawno to już pani o téj godzinie wstawała, ale dziś... Służąca lękała się dokończyć słowami, figlarnym tylko uśmiechem, mającym w sobie ziarnko pochlebstwa, zamknęła mowę...
— Jakże téż dziś wyglądam, Lizetko?
— Przedziwnie, jakby w ośmnastym roku; jeśli mi pani nie uwierzy, może się zapytać źwierciadła...
— Czy przyniesiono już kwiaty z oranżeryi ministra P... — przerwała hrabina, odsuwając ręką źwierciadło, jakby go się lękała.
— Jeszcze nie...
— Jeszcze nie! — powtórzyła trochę nieukontentowana hrabina — prawdziwie! ci ludzie nigdy nic w czas nie robią!
Lizetka uśmiechnęła się nieznacznie zakrywając się szlafrokiem, który podawała swej pani, i pobiegła po śniadanie.
Hrabina poszła do źwierciadła, ziewnęła parę razy, spojrzała po pokoju i od niechcenia rzuciła się na sofę, przed którą stał ogromny stół mahoniowy, zastawiony różnego rodzaju zbytkownemi przedmiotami. Parę serwisów japońskiéj porcelany, kryształy, srebro, zadziwiającéj roboty alabastrowe urny i mnóstwo mniejszych rzeczy, leżało na nim bez ładu, obok widać było nierozpakowane jeszcze pudła na ziemi. Hrabina spojrzała na to wszystko, i uśmiech po pięknych jéj ustach przeleciał.
Weszła Lizetka, w jednym ręku trzyma tacę, z wrzącą czekolady filiżanką, w drugim maleńki bilecik.
— A toż co? — zawołała hrabina, pokazując na list.
— To od przyjaciółki pani.
— Przyjaciółki? — rzekła, podnosząc się nieco hrabina, trochę zmarszczona, jakgdyby chciała strofować swoję służącą. Piękne kobiety nie mają przyjaciółek, ale za to tylu przyjaciół...
Lizetka chciała żartować, a hrabina żartów nie lubi, bo się ich lęka.
— Od kogoż?
— Od hrabinéj Palmiry!
— Od Palmiry! — powtórzyła hrabina z niecierpliwością wyciągając rękę — podaj że go, dawaj!
I zaczęła czytać z wielkiém natężeniem umysłu, a list był zapisany na wszystkie cztery strony. Czasami wśród czytania, ruszała głową lub ramionami, czasem się uśmiechała dumnie, a Lizetka stała tylko i spoglądając po suficie, niecierpliwie czekała przeczytania listu, wreszcie nabrała odwagi i odezwała się z cicha:
— Czekolada ostygnie.
W kilka minut gorący napój i kilka biszkoptów zniknęły z tacy, lice hrabinéj zajaśniały żywszym rumieńcem... turkot pojazdu dał się słyszéć.
— Zobacz, zobacz, Lizetko, może to Palmira.
— Nie — odpowiedziała służąca spuszczając nazad zieloną firankę, którą była podjęła, żeby oknem zobaczyć. — To pan hrabia wyjeżdża zapewne do miasta, lub do króla na ranne wstanie — (petit léver).
— Mniejsza o to, niech jedzie, będzie tam pewno pochlebiał biskupowi jak wczoraj! całe miasto o tém gadało! Prawdziwie — dodała pogardliwym tonem — mizerne starostwo takiego poniżenia się nie warte!
— Ale bo téż pan hrabia!... — odezwała się Lizetka kiwając głową.
Znowu turkot na dziedzińcu, Lizetka wyjrzała.
— O! to paryska zielona kareta hrabinéj.
— Chwałaż Bogu — przerwała Emilia, poprawując nieco szlafroka i przelotnie spojrzawszy w źwierciadło. — Przygotuj czekolady, moje dziecię!
— Otóż idzie, idzie! — i to mówiąc, ogromny woal czarny zarzuciła na stół i pokryła nim rozłożone wytworne cacka.
Weszła hrabina Palmira; była to kobieta wysokiego wzrostu, ale już nie bardzo młoda; twarz jéj, nieco podobna do portretu pani de Maintenon, przetrwała młodość bez wielkiego szwanku. Czarne oczy, nos mały, usta ściśnięte, wszystkie rysy twarzy niezmiernie regularne, nadawały jéj minę bardziéj nakazującą poszanowanie, niż miłość. Hrabina Palmira była ładna, bardzo ładna, jak na swój wiek, ale zawsze były to tylko piękne ruiny Palmiry. Przeciwny zupełnie wyraz nosiła twarz Emilii; jéj wdzięki podobniejszą ją czyniły do Ninon de l’Enclos lub Maryi Stuart. Wiele dowcipu, wiele lubieżności i trochę miłego smutku, rozlanego po całéj twarzy, nagradzały sowicie mniéj regularne rysy twarzy.
— Dzień dobry!
— Dobry dzień!
I obie uścisnęły się serdecznie, z uśmiechem bardzo łagodnym, a potém rzuciły na siebie ukradkiem wzrok zazdrosny, jakby się zjeść chciały. I nie dziw: były to pojednane rywalki.
— Jakże dziś pięknie wyglądasz!
— Jak świeżą masz cerę!
Potém obie panie powtórzyły z małą odmianą znajomą scenę komedyi Moliera, a Lizetka, która uczyła się w przedpokoju hrabinéj kursu znajomości serca ludzkiego, śmiała się z nich w duchu.
— Wszystko się doskonale składa — odezwała się nareszcie Palmira. — Książę Józef nie przyjmuje dziś gości, wyjedzie gdzie może sam na kilka godzin, potém wróci wieczór do domu. Mój François namówił kamerdynera, dadzą nam znać.
— Będzie to wyborna siurpryza!
— Ach! doskonała! — To mówiąc Palmira rzuca wzrok ciekawy na stół, radaby przebić oczyma okrywającą go zasłonę, ale pani domu zwraca natychmiast rozmowę na dworskie nowiny...
— Król czy zdrów?
— Mówią, że chory po baraninie czwartkowego obiadu.
— A biskup! nudny biskup!
— Nie wspominaj mi o nim!
— A książę C... czy zawsze w sporach z gienerałem?...
— Wiecznie...
— A nasz poeta?
— Napisał odę do króla i t. d. i t. d.
Przeleciawszy w czwał po nowinach dworu, pomyślały dwie panie o swoim interesie...
— Co ty kupiłaś dla Józia?
— Ja? Bagatele!... kilka biustów, dwa stoliki perłową macicą wykładane i inne mniejsze cacka; a ty co?...
— Ja? prawdziwie, jedno nic!... widzisz to na tém stoliku, ale prawdziwie i patrzéć nie warto...
Palmira spojrzała, zagryzła usta, dygnęła i zwróciła się ku drzwiom.
— Będę więc czekać!...
— Bardzo dobrze!...
— Adieu!
— Adieu!...
...Około godziny czwartéj z południa, kiedy Emilia leżała na sofie, rozmyślając zapewne o pierwszym kochanku; turkot dał się słyszéć na dziedzińcu. Palmira weszła do pokoju.
— No już czas, moja duszo! każ spakować twoje sprawunki! Jedziemy! Książę Józef jest już w Łazienkach! Dziś obiad u króla był bardzo wcześnie!
Służąca weszła w téj chwili i przewodniczyła kilku lokajom do zabrania rzeczy rozrzuconych po stole; powynoszono paki, paczki, pudełka, założono niemi całą karetę i drugi pojazd jeszcze i dano znać nakoniec, że wszystko gotowe.
Obie panie wyszły.
— Do pałacu Pod Blachą! — zawołała Palmira na woźnicę.
— Do pałacu Pod Blachą! — powtórzyła Emilia, spuszczając firanki u karety — ruszaj!
— Wiész co?... — dodała ostatnia po chwili z westchnieniem. — Gdyby téż wiedziano, co my wyrabiamy!... Oto! Jedziemy same do domu księcia! jakgdybyśmy!... ach! Palmiro, jaka jest moc miłości!...
— Prawda! — dość ozięble odpowiedziała zagadniona — robimy szaleństwa! szaleństwa prawdziwe! gdyby téż nasi mężowie wiedzieli!
— Nasi mężowie? alboż nie wiedzą, że go obie kochamy, że obie mamy prawo do jego serca! Zresztą, trzeba gardzić przesądami!...
— Stój!... — odezwał się głos na ulicy.
— Ach!... — Palmira struchlała i zakryła oczy rękoma. Był to głos jéj męża. Woźnica posłuszny stanął; otwierają się drzwiczki karety. Palmira miała czas przybrać minę surową.
Na ulicy pokazuje się kilka osób otaczających karetę.
Otwierający drzwiczki mąż Palmiry był człowiek około pięćdziesiąt letni, małego wzrostu, obłysiały, koło oczu miał czerwoną obwódkę, zwykły order pijaków i lubieżników. Na piersiach obwieszony był wstęgami i orderami, dwie gwiazdy zabrudzone wisiały mu u boku; minę miał sowią, a z otwartéj gęby i poruszeń łatwo poznać było można, że wracał z obiadu, na którym wina nie brakło.
Za nim długi, suchy, żółty, kościsty, w białym płaszczu hiszpańskim stał mężczyzna, nieruchomy jak król Zygmunt na Krakowskiém Przedmieściu. Piersi jego okrywały także ordery, krajowe i zagraniczne, między niemi widać było order Maltański i Złotéj Ostrogi.
Za temi dwoma stało jeszcze kilka figur: małych i wielkich, żółtych i czerwonych, bez orderów i z orderami; wszyscy wracali z obiadu, wszyscy byli pijani, i nie po dzisiejszemu; nie temi winami, które jak ptaszek przelecą tylko i lekką mgłą mózg okryją, ale maderą, starém węgierskiém, napojami, które oburącz chwyciwszy za głowę, trzymają ją pół dnia w swoim uścisku i ciążą na niéj jak centnar ołowiu.
— A! dobry wieczór! — odezwał się otwiérający drzwiczki karety mąż hrabinéj Palmiry. — Dokądże się to panie wybrały?
— Na przejażdżkę! — odpowiedziała prędko i niecierpliwie nieco pomieszana żona, spoglądając na swoję towarzyszkę.
— Ależ mościa dobrodziejko! — odmruknął mąż podchmielony, oblizując się ze zwyczaju i odwracając się do tych, którzy za nim stali. — O takiéj porze! na przejażdżkę! zimno i śnieg pruszy!
— Mdło mi było, więc... chciałam użyć świeżego powietrza — odpowiedziała Palmira.
— A! i pani tu! — zawołał w téj chwili suchy i długi mąż Emilii — i pani jedzie na spacer! O! i pani! — powtórzył, zażywając tabakę z tabakiery emaliowanéj, z królewskim portretem.
— Jadę! — odpowiedziała cichuteńko Emilia.
— I dokądże przecie?
— Do... do... jeszcześmy się nie namyśliły, zapewne tak sobie... po mieście.
— Ha! to dobrze — rzekł tłusty hrabia — i nam właśnie potrzebne jest świéże powietrze; gotowiśmy towarzyszyć paniom moim.
— Ależ!... — prędko przerwała, uderzając po kolanie hrabina Palmira — mamy wstąpić do sklepów, do magazynów, do księgarni, do kościoła!... Bóg wié gdzie!
— O! o! to i my z wami. A przecież wart może z nas który, żeby dla nas to wstępowanie po wszystkich kątach na inny czas odłożyć!
— Nam pilno... bardzo pilno... to być nie może!
— Nie chcemy tego i kwita! — dodała druga.
— Ba! ba! mościa dobrodziejko! A jeśli nareszcie o wstępowanie chodzi, my, gdzie będziem mogli, wstąpim, lub podrzemiem, czekając was w karecie!
— Wszystkie te projekta na nic się nie zdały — przerwała popędliwie Palmira — mamy z sobą zabierać sprawunki, na które miejsca nie będzie, jeśli zechcecie posiadać i przykrość nam wyrządzić!
— No! moja duszko! — rzekł tłusty — kiedyż bo mnie nogi bolą. Śnieg pruszy, zamoczę się lub zaziębię i całą noc stękać będę na tę przeklętą podagrę. Wszak wiész sama, moja duszko!
— Na cóż bo było odsyłać swoję karetę! Tymczasem weź najemną.
— Nie mam pono pieniędzy, mościa hrabino! zgrałem się w maryasza z księdzem biskupem. Wystaw sobie, że w ostatniéj partyi miałem kralkę żołędną, panfila i...
— Oto masz mój woreczek — przerwała hrabina, z pośpiechem podając mu go. — A mąż wziął łapczywie, ukłonił się nizko i kładnąc do kieszeni, mrugnął na towarzyszów, szepcząc:
— Pójdziem na węgrzyna.
Lokaj przymknął drzwiczki karety, furman zaciął konie — mieli jechać...
— Stój! — odezwał się głos drugiego męża, z drugiéj strony — Stój! — Chudy mąż hrabiny Emilii otwiera drzwiczki.
— Mościa pani, kareta twoja, jak uważam, idzie z tyłu i zapewne ci niepotrzebna, bo jedziesz z hrabiną. Ja ją biorę!
— Ach! broń Boże! wiozę w niéj sprawunki dla księżnéj; pełna ich kareta.
— A to! do dyabła! — krzyknął, trzaskając drzwiczkami pan mąż.
Polecieli czwałem.
Odurzone jeszcze spotkaniem mężów, nie przemówiły ani słowa przez całą drogę dwie pojednane hrabine, rozmyślały tylko z oczyma wlepionemi w przednie okna karety.
Stanęły nakoniec przed pałacem.
Po cichu, ostrożnie, oglądając się, wysiadły obie panie, a naprzeciw nich wybiegł zaraz na wschody, uśmiechając się, ulubiony kamerdyner księcia.
Ubrany był w galonowany i całkiem zahaftowany złotem frak, w czarne spodnie, w pończochy i trzewiki z wielkiemi kameryzowanemi sprzączkami, świeżo i wytwornie ufryzowane miał włosy, a cały zlany był perfumami, które na kilka kroków od niego słychać było.
Nie można policzyć, ile razy i jak rozmaicie ukłonił się, nim wprowadził obie hrabine na szerokie, lśniące marmurowe wschody.
— Więc wyjechał? — zapytała Palmira.
— Wyjechał do Łazienek; powróci za godzin parę — odpowiedział, uśmiechając się białemi ząbkami Francuz.
— Wybornie!
— Doskonale! — odezwały się obie hrabine; a grzeczny Francuz, cały w podskokach, zastępując swego pana, wprowadził i przyjął gości.
Nie tracąc czasu, zaczęto natychmiast znosić paki i paczki, wyrzucać dawne meble, ustawiać nowe, nową porcelanę, źwierciadła, obrazy, srebra, biusta i mnóstwo tych bezużytecznych a pięknych drobnostek, które należą do ubrania wytwornego pokojów.
Obie panie rozkazywały z zapałem, pośpiechem, a co większa bez sporu, jak ich kosztowne podarunki ułożone być miały.
— Tylko prędko!
— Tylko prędko! — odzywały się obie, zawieszając firanki, ustawiając alabastry i naczynia, a na stołach porządkując porcelanę i imbryki, w których za chwilę przygotowane już napoje rozlane być miały.
— Teraz, mój drogi panie Alfonsie — odezwała się zadyszana hrabina, obracając się do kamerdynera, który się ciągle ze swego obowiązku uśmiechał — jak książę przyjedzie, proszę mu nic a nic, ani słowa nie mówić, żeśmy tu były, że jesteśmy. Karety każ wciągnąć do wozowni. Tylko księciu proszę nic nie mówić; daj mi słowo honoru, panie Alfonsie.
Pan Alfons dał słowo honoru, uradowany, że pani hrabina mówiła mu o honorze, o którym on sam nigdy nie myślał.
— O! ani słowa! bardzo dobrze! bardzo dobrze! — powtarzał — to pewno, za to ręczę!
I kłaniał się uradowany i uśmiechający, poprawując mankietki i karbowane żaboty batystowéj koszuli.
Teraz zobaczmy, co się dzieje z drogim, oczekiwanym, kochanym i miłym solenizantem. Po obiedzie u króla, książę z bólem głowy powrócił do pałacu Pod Blachą, spojrzał w źwierciadła ziewając kilka razy i przypomniawszy sobie, że się znudził w wielkiém towarzystwie, usznurowaném w etykietę — zadzwonił na kamerdynera.
— Alfonsie! — rzekł — poślij natychmiast do mego kuzyna, księcia biskupa, i oznajm mu, że dla chwilowéj, słabości nie będę na wieczorze, który był łaskaw dać dla mnie. Goście i beze mnie wypiją moje zdrowie! Powiész, że jestem chory na głowę, na nogi, na bok... powiész, co zechcesz! I każesz przeprosić, pięknie przeprosić.
— Bardzo dobrze!
— Każ mi podać karetę! karetę bez herbów; pojedzie ze mną służący bez liberyi. Nie lubię, żeby całe miasto wiedziało, gdzie się tylko ruszę. Przejadę się do Łazienek; jak ta zima trwa szalenie długo! Jeśliby kto przyszedł, powiész, że jestem chory i nikogo nie przyjmuję, choćby samego króla. Chcę być przecie sam jeden spokojny, bez tych hałasów, bez téj ciżby, która mię goni wszędzie.
Kamerdyner wyszedł. Książę się zamyślił. Książę był szlachetny, wspaniały, ognisty, odważny; przyrodzenie dało mu ciało mogące w sobie utrzymać duszę wielką, dało mu duszę, którą on nie poniżył nie długiém, lecz chwalebném życiem swojém. Lecz — możnaż nazwać słabością, że lubił kobiety!... Dewotki tylko stare a brzydkie, fanatycy i rygoryści robią z tego wielkiéj wagi przestępstwo; gdy tymczasem w tym, jak w innym chwilowym kaprysie, niéma nic złego.
Bywają przypadki — lecz pytam, którędy przypadki nie przychodzą? Ludzie umierają od zapachu kwiatów. Kłótnie, nieszczęścia zaczynają się często od niegodnych uwagi drobnostek. — O! i kobiety mogą poniżyć człowieka, zepsuć go, zrobić go nieszczęśliwym! Lecz książę nadto był dumny i cnotliwy, aby go kto poniżyć potrafił, nadto był stały, aby go jedna kobieta popsuć mogła, nadto nareszcie dogadzając swoim urojeniom pogardzał w duszy kobietami, aby się im aż do nieszczęścia dał doprowadzić. Książę się nigdy nie ożenił, lubił kobietę jak potrawę, jak suknię, jak konia, udawał, że kocha i śmiał się — była to cecha owego czasu — z takiemi uczuciami można było być bardzo szczęśliwym. Szkoda ciebie, złoty wieku XVIII, wieku filozofii Woltera i Rejencyi, niedowiarstwa we wszystkiém i wytwornéj, dobrego tonu rozpusty!
Książę lubił kobiety; kobiety lubiły księcia: był młody, bogaty, znaczący wiele, miły i uprzedzający. Dobijano się o niego; on śmiał się pocichu, a kochał się głośno, w obliczu całego miasta. Zaczynano naówczas wstyd przesądem nazywać!
Wyjechawszy do Łazienek, książę wstąpił na chwilę do pewnego domu, na pewnéj ulicy, a w tym domu na pierwszém piętrze w ozdobnych pokojach, mieszkała panna S... Może nie wiécie, co to za jedna była ta panna S...? At sobie! aktorka! zresztą bardzo ładne i potulne stworzenie.
Obwinięty w długi płaszcz szary, w swojéj czapeczce pąsowéj złotem wyszywanéj, nasuniętéj na oczy; książę wbiegł do jéj mieszkania. Chód jego pewny, trzaskania drzwiami i piosnka, którą nucił, odrazu dały poznać, że ten, co wchodził, być musiał księciem, lub przynajmniéj hrabią, albo nareszcie bogatym, bardzo bogatym liwerantem.
Panna S... siedziała na kanapie z gitarą, ubrana w białą suknię, spiętą wstęgą niebieską; a we włosach jéj ponad bogatym grzebieniem powiewała także niebieska wstążeczka. Była zupełnie ładna, z noskiem zadartym, z miną figlarną, podskakująca, zwinna, miała w sobie coś pośredniego między ptaszkiem a figurką tańcującą w jasełkach.
Książę wbiegł szybko, nie zdejmując czapki ani płaszcza i wpatrując się w nią z zapałem, zapytał:
— Czy grasz dziś w teatrze?
— Ach! ach! — wykrzyknęła naprzód udając przestraszoną bardzo biegle aktorka — ach! ale jakżeś w. książęca mość mię przeląkł! Serce tak mi bić zaczęło! myślałam, że się Bóg wié co stało!
— No! no! mów prędzéj! — zawołał książę tupiąc nogą niecierpliwie — czy grasz w teatrze?
— Gram, m. książę.
— No, to niech cię Zośka zastąpi, albo kto inny, albo niech dziś teatru nie grają!
— Książę! — mój benefis!
— A! mniejsza o to, niech dyabli wezmą teatr i twój benefis. Pojedziesz ze mną do Łazienek — i książę rzucił rulonik dukatów na stolik marmurowy.
Panna S... wybiegła nic nie mówiąc i powróciła wkrótce w kapeluszu i salopie.
— Służę księciu!... Mówiłam pannie Zofii.
— Jedziemy! — podchwycił nie słuchając książę — jedziemy!
I pobiegł tak prędko po wschodach, że biedna aktorka cała zadyszana, ledwie w kilka minut drobnemi kroczkami zdążyła za nim do karety.
— Do Łazienek! — zawołał kamerdyner do woźnicy i pojechali!
— Wiész co, moja droga — rzekł książę, podsadzając do karety pannę S..., kiedy już wracali z Łazienek — jedź ze mną do pałacu, do mnie. Napoję cię słodziuchném winem jak twoja buzia, pogadamy sobie, zaśpiewasz mi.
— Dobrze! najchętniéj, mości książę — odpowiedziała z uśmiechem panna S..., bylebyś mnie w. ks. mość odesłał nazad nie koczem, nie żadnym innym pojazdem, ale karetą.
— Choćby dwoma! — rzekł książę.
Pojechali znowu, przez ulice do pałacu Pod Blachą i zajechali szumnie na dziedziniec.
Wieczór już był późny, wokoło cichość. Książę wysiadał powoli.
— Cóż to jest? tyle światła w oknach? we wszystkich oknach! Ten Francuz upił się albo zwaryował. A! rozumiem — dodał po chwili. — To zapewne chciał mnie tak świetnie przyjąć dla imienin, chce kilka dukatów!
Kamerdyner biegł na spotkanie księcia po wschodach i śmiał się w duchu.
— Wysiadajże! — zawołał książę do panny S... i piękna aktorka lekką stopą sparła się niedbale na stopniach karety.
Kamerdyner spojrzał i struchlał, uśmiech skonał na szeroko otwartych ustach, oczy otworzyły się, jakby miały wyskoczyć z głowy — stał, patrzał i nie wiedział co począć.
— Cóż to ci jest, Alfonsie? — zapytał książę — zwaryowałeś zapewne, wszak znasz moję przyjaciółkę, pannę S...? Cóż to jest?...
— Nie! nic! na honor, m. książę, nic! tylko na honor! honor!
I stał zakłopotany, czy miał złamać urodzony dnia tego honor swój i oznajmić księciu, że dwie hrabine czekały go w sypialnym pokoju, i że tém samém przytomność panny S... była zupełnie zbyteczną? czy miał zamilczéć i dozwolić rzeczom iść według ich przeznaczenia?
Myślał jeszcze, a książę już był na górze z panną S...
— Siurpryza za siurpryzę! — pomyślał kamerdyner, biegnąc za księciem na górę — zdziwią się pięknie! na honor!
Książę otworzył drzwi i wszedł. Spojrzał na odmianę ozdób i mebli, na nowy przepych pokojów, zmarszczył brwi, obrócił się prędko do kamerdynera wchodzącego dopiéro i zapytał żywo:
— Co to jest? co to znaczy? co to za meble, co to za obrazy? skąd to? na co?
— Ja, ja, ja, panie, nic nie wiem! nic nie wiem — odpowiedział Francuz, i żeby nie być przymuszonym do dalszych tłomaczeń, a tém samém złamania słowa, uciekł jak szalony.
Książę nie mogąc się wydziwić odmianie, ruszając ramionami i stawając co chwila przypatrzyć się nowym ozdobom, poszedł daléj.
Minęli razem z panną S... kilka przepysznie przystrojonych pokojów i weszli nareszcie do sypialni. Byłto maleńki salonik z wyzłacaną misternie alkową, w któréj stało łóżko za pięknemi pąsowemi firankami. Ani się domyślał książę, że za firankami ukryły się dwie hrabine, chcąc korzystać i przypatrzyć się podziwieniu swego kochanka.
Ledwie za księciem ukazała się we drzwiach panna S..., z dwóch stron dwa przeraźliwe kobiece, ostre, gniewne dwa krzyki wyleciały. Palmira piérwsza, ukryta długą firanką, urwała ją popędliwie i z gniewem do szaleństwa dochodzącym stanęła nagle przed księciem.
Struchlał i on, widząc za nią wybiegającą drugą hrabinę z równym gniewem z drugiéj strony łóżka — struchlał i puścił rękę aktorki, która sobie także krzyknęła przeraźliwie, lecz mniéj arystokratycznie i wybiegła ukryć się w innych pokojach.
— Boże! — zawołała jedna.
— Cóżem widziała! — krzyknęła druga.
— Aktorka — podchwyciła Palmira — aktorka! Niewdzięczny! kiedy my żyjem tylko twoją myślą, kiedy się jednamy dla ciebie, ty! o Boże! aktorka!
Gniew zatamował jéj mowę. Druga dokończyła filipiki.
— Zdrajca! — zawołała, zrzucając serwis kryształowy ze stolika — on gardzi naszemi ofiarami, najdroższemi ofiarami honoru i miłości własnéj! o Boże! aktorka!
I w gniewie porwała alabastrowy zegar nocny i strzaskała go o przepyszne źwierciadło. To uderzenie było hasłem powszechnego zniszczenia. Co tylko znalazło się pod ręką: drogie sprzęty sprowadzone zdaleka, szkło, porcelana, gipsy, źwierciadła — wszystko leciało, pękało, wywracało się, gniotło, trzaskało na kawałki. Podłoga pokryła się szczątkami ozdób, które wprzódy pyszne ze swéj nowości i ceny oczekiwały księcia.
A książę stał jak niemy i próżno pokilkakroć, pomieszanym głosem starał się upamiętać dwie nieubłagane kochanki swoje.
— Ale pani! prawdziwie! na honor! pani hrabino! Palmiro! ale bo, wistocie! — Nic nie pomogło i (proszę wybaczyć za stare porównanie) jak wśród burzy morskiéj i huku bałwanów nikną słabe majtków głosy, tak wśród wrzasku, hałasu, trzasku dwóch rozgniewanych pań, niknął słaby głos księcia.
Niestało co tłuc, nie było co mówić, nie można było dłużéj pozostać, bo gniew mógł się uśmierzyć, obie więc wybiegły; karety nie było na podwórzu, musiały czekać na nią. Próżno stroskany książę na klęczkach prosił o przebaczenie, wymawiał się, zaklinał, ono uparły się i przebłagać się nie dały. Zaszły nareszcie karety, siadły prędko i uwiozły z sobą zazdrość i gniew za nieszczęśliwym trafem wyrządzoną obelgę.
Turkot odjeżdżających pojazdów zginął był w oddaleniu. Książę stał w sali i patrzał zdumiony, nie dowierzając swym oczom, na ruiny świetnych ozdób, które jak nagle i niespodziewanie przyszły, tak dziwnie zniszczone zostały.
Świéce z długiemi knotami płonęły po kątach, inne osadzone w połamanych kandelabrach gasły na podłodze, na sofach podarte firanki sztukami wisiały, a we drzwiach do drugiéj sali prowadzących wyglądał nosek zadarty i białe ząbki panny S...
W pewném oddaleniu stał niemy i przelękniony kamerdyner, zażywając pocichu tabakę z złotéj maleńkiéj tabakiereczki.
Książę po chwili podniósł głowę, rozśmiał się głośno sam do siebie i, podając rękę pannie S..., zawołał:
— Dawać wieczerzę! Alfons! Chodźmy, moja droga!

r. 1831. Wilno.













Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.