Hrywda/Lipiec

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Hrywda
Wydawca Księgarnia M. Arcta
Data wyd. 1892
Druk Józef Filipowicz
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I lato, co stroiło błota i piaski, nie podołało upiększyć Hrywdy!
W ogrodzie dworskim bielały już wczesne jabłka, i spać nie dawały wielu ludziom a przede wszystkiem żydom, dzierżawcom sadu, i całej młodzi wioskowej.
Starsi nie jedzą zwykle owoców do Spasa, ale pastuchy i parobcy nie zachowują tej tradycyi.
Mowa o tych jabłkach była wszędy na ulicy, w święto w karczmie, na pastwisku, przy robocie.
Zrabowanie sadu należy do czynów bohaterskich, i najtężsi parobcy przechwalali się z zeszłorocznych napadów.
Plany knuły się na noclegach koni. „Nocleżanie“ to plaga wsi.
Oni to kopią nocami kartofle, porywają u gospodyń kury i gęsi, spasają łany zielonego owsa i dworskiej koniczyny. Schwytać ich nie sposób, gdyż wjeżdżają w szkodę konno, i za lada szmerem zmykają, drwiąc z polowego. Czasami trafi się im gratka nielada. Tak się udało pewnej nocy Klimowi Czechowi podkopać się do alkierza szynkarza i dostać wiadro wódki.
Tak się udało Kirykowi Hubeni wywlec z chlewka na probostwie paromiesięczne prosię, a Iwanowi Kitowi dostać kopę jaj z komory u Dudarów.
Ucztowali więc na noclegach, przy ogniskach, skwarząc i warząc zdobyte prowianty. Rano trzęsła się wieś od babskiego wyrzekania i płaczu, ale hałastra ta mało o to dbała, trzymając solidarnie wspólną tajemnicę.
Pachniały im dworskie jabłka, i co nocy wybierali się po nie, ale się zwlekało, bo słuch szedł, że psy strasznie złośliwe i Huce wartują — żydom do pomocy. Huców nie cierpiała wieś, jak wilki-zbóje nie cierpią wiernych brytanów.
Pewnej niedzieli zjawił się Klim Czech, Maxym Syluk i Kiryk Hubenia w ogrodzie.
Każdy miał dziesiątkę na jabłka. Przebierali, kosztowali, snuli się tu i tam, wreszcie napełnili swe zanadrza, i poszli bardzo grzecznie.
Karpina Huc spotkał ich przy bramie i zaśmiał się.
— A co? Wypatrzyliście? — spytał.
— Ojoj! — zuchwale odparł Kiryk.
— A widzieliście moję pałkę przy budzie.
— Ojoj! — powtórzył wyrostek.
— Nu, to jej smak poznacie!
I rozeszli się, zamieniwszy przyjazną zapowiedź — wojny.
Karpina się uwziął. Nie szło mu tyle o żydowskie jabłka, ile o swą sławę junaka.
Pomimo całodziennej pracy w polu czuwał w nocy, i brata Matwieja do pomocy uprosił; czuwał noc drugą, ale wszędzie była cisza i spokój.
Na trzecią noc zabrał Matwieja polowy do objazdu łąk, i czuł Karpina, że go nieprzezwyciężony sen morzy.
Zafrasowany, dumał chwilę we drzwiach stajni, szukając socyusza.
Znalazł wyśmienitego.
Pod żłobem towarzyszka jego obiadów, pstra Służka, hodowała parę szczeniąt.
Parobek zabrał je w połę świty, i zaniósł do ogrodowej budy.
Tedy bezpieczny przy służce się położył, pałkę do boku wziął, i zasnął jak kamień. Żydzi i żydówki snuli się kupą, drżąc za lada szelestem.
Tymczasem na noclegu ruszyła banda.
Noc im sprzyjała swą ciemnością; uzbroili się w drągi i siekiery, i poszli. Pod ogrodzeniem zatrzymali się nieco, szukając otworu, ale były to koły dębowe, nowe. Zaczęli więc je rąbać i odrywać, sprawiając się jak można najciszej. Wiatr szumiał i głuszył robotę.
Wśliznęli się wreszcie do ogrodu, i szeptem złożyli naradę.
— Nie pójdę do papierówki! — mówił Klim — bo tam pewnie który Hue śpi. Jak się zerwie, to ubije.
— A jakże! — Niech spróbuje! — zajadle Kiryk wtrącił. — Albo to u mnie siekiery niéma? Tak zarąbię, że ani piśnie!
— To ty tam idź na niego! Ja z Maxymem oberwę te słodkie nad rowem — a Kondrat zajdzie od tyłu, aż het w koniec sadu, i tam byle co trząść będzie, żeby żydów i Huca oszukać. Pobiegną tam, a my tymczasem się sprawimy!
Rozeszli się tedy, pełzając po rowach, czając się do krzaków.
Serca ich napełniała duma i trochę strachu. Drągi nieśli na ramieniu, siekiery mieli za pasem, wiatr szumiał. Nagle Służka podniosła głowę i z cicha zawarczała. Karpina się przecknął, i zaraz oprzytomniał. Leżał nieporuszony, ale uszu nastawił.
Ktoś szedł ku budzie boso i powoli. Huc pałkę ujął, i zagarnął się jak do skoku. Wtem daleko rozległo się trzęsienie gałęzi i zaraz potem ogłuszający wrzask żydów biegnących w tamtę stronę.
Służka porwała się, wściekle ujadając, porwał się Karpina, i ujrzał cień jeden, uciekający ku płotom, a dwa pod jabłonią.
Suka skoczyła jednemu do nóg, on drugiego poczęstował pałką, ale się potknął i upadł.
Napastnik zwalił się nań i począł go dusić, bijąc przytem pięściami. Suka to skowyczała z bólu, to rzucała się znowu, chrapiąc z wściekłości. Wreszcie Karpina się zerwał, poznał w napastniku Maxyma Syluka, i za świtę go uchwycił.
Tamten, słysząc, że żydzi biegną, szarpnął się i uciekł.
— Trzymaj, chwytaj! Ahu, ahu! — krzyczeli żydzi.
Karpina obrócił się do pozostałego.
Ten rzucił worek i zebrane jabłka, zgubił drąg, opędzał się od suki nogami, a rękami dobywał siekiery zza pasa.
— Aha, ty tutaj, Kiryczek! — krzyknął Huc rozwścieczony — słodkie jabłuszka tobie, nu, to zgorzknieją rychło.
Huź, Służka, huź!
Kiryk siekierę miał już w garści.
— Puść mnie, bo cię zgrabię! — krzyknął.
Już go dopadł Karpina, gdy wyrostek nań siekierę cisnął, a jednocześnie dał desperacki skok i, ścigany przez Służkę, umknął.
Posłyszał jęk Karpiny, zrozumiał, że trafił, i uchodził pełen dumy z dokonanej zemsty.
Gdy żydzi z latarniami dopadli miejsca wypadku, Karpina leżał z rozrąbaną głową, i nawet nie jęczał.
Suka poprzynosiła do jego nóg swe szczenięta, jakby szukając opieki, i wyła żałośnie.
Powstał gwałt okropny, zbudził się cały dwór, pan, pani, Huce wszyscy.
Oblano rannego wodą, i pani obejrzała ranę. Czaszka była całą, ostrze zatrzymało się na niej, rozpłatawszy czoło i głowę.
Bracia klęli okropnie; Przytulanka i Ołenia rwały włosy, wyjąc z płaczu; stary Korniło milczał, i tylko oczami od zgrozy rozszerzonemi patrzał, jak w obraz, w panią.
Ona też na niego spojrzała po opatrunku.
— Będzie zdrów, Korniło! — rzekła.
Tedy stary głęboko odetchnął, i odwrócił się, rękawem ocierając oczy.
I zaraz do pana przystąpił.
— Cierpieli my drwiny, i przezwiska, i łajania, i szczekania, a no już krwi nie darujemy! — rzekł z zawziętością.
— Już posłałem po policyę! — odparł obywatel.
— Dziękuję panu. Chłopcy! — krzyknął na synów — ty, Wasyl, idź za śladem, a ty, Matwiej, może znak jaki znajdziesz! A wy, baby, cicho, kiedy pani mówi, że żyw zostanie!
Rozesłał swoich, ale sam został i, na kiju wsparty, przypatrywał się rękom pani, tamującym krew, kładącym płaty.
I tak doczekał się, aż z omdlenia parobek odszedł.
Rozejrzał się, zobaczył krew, rękami do głowy sięgnął.
— Bardzo cię boli? — spytała pani.
— Boli. A złapali hycla?
— A któż to był? — rzekł ojciec.
— Hubeniów Kiryk. Cud, że nie ubił. Oj, świtka cała we krwi!
Obwiązano mu głowę, a wnet przyjechał policyant, spisano protokół.
Skrwawioną siekierę, kapelusz, drąg zabrano do sądu, a rannego włożono na wóz, i odwieziono do chaty.
Już obejmowała go gorączka, bo na ból się nie skarżył, tylko wciąż powtarzał:
— A taki im jabłek nie dałem! Taki nic nie wynieśli!
Na Hubeniów spadł tedy grom w postaci śledztwa i aresztu Kiryka.
Stadnina gromadzka została bez pastucha; musiał Sydor syna zastąpić; nie puszczono Kalenika na zarobek, bo roboty przybywało z dniem każdym.
Zapanowała też jawna wojna między sąsiadami.
— Wasze szczęście, że w środku wsi siedzicie — odgrażał się Sydor — inaczej, tobym ja was urządził.
— Psie plemię, dworskie pokurcze! — krzyczał Sacharko. — Sądów wam chce się, za jabłka chłopca ciągacie po turmach! Popadniecie w moje ręce kiedy, to was ze skóry poodzieram!
Huce wrzeli, ale, hamowani przez ojca, milczeli na łajanie i pogróżki.
Kalenik jeden nie odzywał się z niczem.
Wieczorem słuchał klątw i planów zemsty, i tylko, spluwając, dodawał:
— Żeby do jesieni poczekali, — a to w roboczy czas, jak na złość, włóczą!
Ot, tobie i jabłka i ryzyka! Rad i teraz, że trus!
— Tyby rad był, żeby Kiryka zabili może — warknął Sacharko.
— Jakby było sądzone, toby ubili! I warto, bo siekierą nie godzi się rzucać w głowę.
— To tak? Za Hucami trzymasz, ty, łotrze! Brata tobie nie szkoda!
To wynoś się z chaty Huców, won! — krzyknął Sydor.
— Czegoż od niego chcecie? — wtrąciła Tatiana. Tak, słusznie mówi. Chłopiec winien, że kradł, to i cierpi. A jak Kalenikowi teraz trzeba za dwóch robić, to go złość obejmie. Wy to, wy gadacie złość, a on milczy...
— Co to, kradł! — oburzył się Sydor. Dziecko ze swawoli po jabłko poszło, — to kradzież.
— Ale! dziecko: a dorosłego omal nie ubiło! Dobra to swawola! — zaśmiała się Tatiana. — Żeby tak u mego ojca, toby go zbił do pół śmierci, zamiast bronić.
— A tobie, hultajko, radość, że w więzieniu siedząc, koszuli nie zmieni, i chleba nie zje! Tobie byle nie prać, nie robić, ino jeść i spać! — zawołał Sacharko.
Kobieta, schylona właśnie nad balią, w której prała bieliznę, podniosła twarz spoconą.
Zawrzało w niej oburzenie na krzywdę.
Spokojna, łagodna, była wzorem pracowitości. Jeśli Kalenik za dwóch, to ona pracowała za pięć. Wstawała pierwsza, kładła się ostatnia, miała na głowie opranie siedmiu osób, oszycie ich, nakarmienie; miała wieprza, len, żniwo, — tysiące drobnych a uciążliwych obowiązków gospodyni.
Nie słyszał nikt jej narzekania, płaczu, ani krzyku; między obcymi wstydziła się okazać zamęczenie, i o honor swój była ambitną, i tylko jeden Kalenik trud jej zrozumiał, i często dopomógł, a sąsiedzi chwalili.
Teraz na tę niesprawiedliwość wybuchnęła raz pierwszy potokiem długo zbieranej męki i udręczenia.
— Hultajka? ja? spać lubię? jeść?! A kiedyż ty mnie budził, a kiedyż ty mnie widział jedzącą! Tobie gotowe daj, i strawę i koszulę; niby to robisz, jak za napaść, i jeszcze wymyślasz! Z mego płótna twoja bielizna, z mego żyta twój chleb: a ty mi będziesz, szelmo, przyganiał! Jak starce byliście bezemnie: a teraz, kiedy was poratowałam, hultajką mnie nazywasz! Ty sam hultaj, a twój ojciec złodziej i pijak, a Kiryk wart turmy, a niczego lepszego!
— Milcz, wiedźmo! — porywając się z ławy, krzyknął Sacharko.
— Bo nie gadaj, a bij! — dodał Sydor. — Będzie ta ona nas uczyć i przezywać! Za mały czas, to cię kijem przetrąci, jak raz nie nauczysz, kto pan!
— Radź mu, radź! — krzyknęła Tatiana. Ze mną zacznie, a na tobie skończy! Będzie i jemu, jak Kirykowi. U was to swawola — mordowanie!
Sacharko wpadł na nią, zdarł namitkę, porwał za włosy, i począł okładać pięściami.
Kobieta, silna i młoda, broniła się, ile mocy, przewrócili balię z ukropem, oparzyli Saka, drzemiącego na ziemi, i szamotali się zajadle jak zwierzęta.
Wreszcie Tatiana wyrwała się mężowi, rzuciła się do drzwi, Kalenik je prędko otworzył i wypchnął ją na podwórze.
Zasapany Sacharko już nie gonił, zadowalając się całą litanią obelg i okropnych przymiotników.
Sydor śmiał się uszczęśliwiony.
Zapomniano o gniewie na Kalenika.
Parobek z chaty się wysunął, odurzony wrzawą, bojąc się, by złość nań nie spadła.
Na przyzbie u Huców rekonwalescent Karpina siedział z Ołenią.
— Co tam u was za wojna? — spytał, poznawszy przyjaciela.
— Nic! Sacharko się z żonką poswarzył. Ty już zdrów?
— A już. Z nudy tom się omal nie zbiesił! Jutro, dzięki Bogu, do roboty pójdę.
— Dobrze ciebie dziewczyna twoja doglądała.
— To dziwo? Wesela się jej chce!
Ołenia fartuchem zakryła oczy.
— A ty już sobie jaką upatrzył? — zagadnął Karpina.
— Nie będę ze swatami długo chodził. Do jednej chaty, taj zapijemy!
— Doprawdy! A kto?
— Jest taka!
— Nie chcesz mówić? To zobaczymy się na ręczniku przy ślubie, jesienią.
— Zobaczymy się! — odparł, a po apatycznej jego twarzy radosny uśmiech przebiegł.
— Nu, to zanieś jej jabłek ode mnie!
Daj mu, Ołeniu, pełne zanadrze.
Były to papierówki owe, tak ciężko bronione krwią.
Kalenik obdarowany wrócił na swe podwórze i, chwilę poczekawszy, przez płot za stodołę się wydostał.
Dawno już Łucysi nie widział, i tęsknił do niej.
Aż wtem — omal nie upadł na coś białego. Była to Tatiana w kłębek zwinięta pod ścianą.
— Co tobie? Idź do chaty! — rzekł.
— Nie pójdę. Ucieknę do ojca, jak trochę „oczumieję“. Całkiem zabił! — jęknęła.
— Porzuć! Albo to jeszcze tak będzie! Pierwszy raz, toś się przelękła, i, wiadomo, jeszcze nie zwyczajna! Potem to się przyzwyczaisz! Ot, głupstwo!
— Nie chcę takiego życia, nie chcę takiej doli! Ty widział, jak ja robiła, ty widział, jak się starała. Zato mi kości poprzetrącał, głowę pobił, włosy wyrwał. Oj, Boże mój mileńki! Boże!
Podniosła się na klęczki i, rękami pobite piersi cisnąc, łkała.
On nie wiedział, co rzec, więc w zanadrze sięgnął. Żal mu jej było.
— Na jabłko. Zjedz! kwaśne, dobre!
— Nie przełknę! Gardło mi całkiem zdusił, jak wilk. Nie żałowałam mu płótna i pierzyny, dogadzałam w strawie. Teraz inaczej będzie. Bije? Nu, to niech złą bije. Niech się wszystko marnuje!
— Porzuć, przywykniesz! — pocieszał po swojemu. — Lubi on ciebie, a jak tam kiedy uderzy — to co? Każdy tak robi. Na to on mąż, a ty baba! Ot, idź do chaty.
— Moja dolo ciemna, moja dolo pohana! Na to ja dzieci hodować będę?! Bożeż mój, Boże!
W tem skrzypnęły drzwi chaty.
— Tatiano! Ho, Tiatiano! — rozległ się głos Sacharka.
— Idź, skoro! — szepnął Kalenik — bo cię tu odszuka i żywej nie zostawi. Idź do niego, do komory, taj milcz!
— Tatiano! — głośniej powtórzył Sacharko.
Kobieta się zwlekła.
— Idę! — odpowiedziała zachrypnięta.
I poszła, stękając, ale już cicha i zrezygnowana, a Kalenik poza stodołami pomknął do Makuszanek chatyny.
Osądzono wreszcie Kiryka i uwolniono.
Uratowały go lata niepełne i rany od zębów Służki. Bronił się zatem od psa, i przez nieuwagę, ze strachu, uderzył Karpinę.
Za swawolę kazano mu w gminie wyliczyć piętnaście rózg.
Hubenie tryumfowali tedy, i sam winowajca drwił z Huców, gdzie tylko ich spotkał; obiecywał lepiej się sprawić za drugim razem, chwalił się ze swego bohaterstwa i sprytu.
Stary Korniło, poznawszy wyrok, nic nie rzekł przy ludziach, tylko wieczorem w chacie do synów się ozwał:
— Nie złójcie. Wiadomo, kto winien, Bogu i panu, to i dosyć. Chwalba ich — złodziejska, a nasza przegrana — prawych ludzi przegrana! Tak i będzie po koniec świata!
— Ja-bym nie chciał Kirykiem być! — rzekł Karpina ze wzgardą.
— Rozumnie wy rzekli, bat’ku! — potwierdzili po namyśle starsi synowie.
Wieczerzali właśnie przy długim stole, oświetleni resztką blasku z ulicy.
Matwieja Marya ustawiła przed nimi misy kwaśnego mleka i smażonych kartofli; krajali sobie z jednego bochna grube zrazy chleba i jedli powoli.
Zgoda, spokój i zadowolenie uczciwe panowały w tej chacie białej i obszernej; nawet dziatwa malutka zachowywała się przystojnie, nawet psy leżały spokojnie, wyczekując swej kolei.
Korniło siedzał u góry stołu pod obrazami świętych; naprzeciw niego w drugim końcu Prytulanka.
Rozmawiali o robocie odbytej i o jutrzejszej na dworskim łanie, a mówili o tej ziemi wszyscy „nasza“ — i cieszyli się dobrą pogodą do żniw.
Korniło milczał, i do siebie się uśmiechał.
— Coś wesołego dumacie, bat’ku? — zagadnął go Karpina.
— Ale, dumam ja sobie jednę gadkę o złodzieju, co mi ją starzec kiedyś bajał.
Przyszedł on starzec do stodoły, a pszenicy leżała kupa złota na toku.
Patrzy on na nią, a ja powiadam:
Pachnie wam ta pszenica, ino nie ruszcie.
A on sobie pośmiechuje i rzecze:
Nie chcę ja Bogu śmierdzieć, ni świętym, i tak mi opowiada:
Poszedł jeden kraść do stodoły, ukradł, i powiada sobie: że się mnie udało, to zato zrobię ofiarę świętemu Nikole. Kiedy tak myśli, aliści oczami za siebie rzucił, aż tu go człowiek goni.
On „w ucieki“ — tamten za nim.
Biegną tak i biegną, w złodzieju dech zaparło, precz worek rzucił, bo widzi, że pojmą, więc choć siebie ratuje.
Poty na niego biją, mdleją nogi, a co spojrzy za się, tamten biegnie.
Aż tu widzi: leży przy drodze koń padły, napół ogniły, cuchnący.
Z tej desperacyi, że nie umknie, on na myśl bierze, i schował się pod żebra tej wywłoki, i siedzi w zaduchu, w swędzie, z robactwem.
Aż mdleje z obrzydzenia, ale trwa ze strachu.
Przesiedział godzinę, omal nie umarł, wreszcie wypełzł na świat.
Patrzy, droga pusta. Idzie tedy, plując, aż spotyka człowieka. Idą wpodle, poczynają gadać.
— Ot, zaznałem biedy, — powiada, złodziej gonił mnie jakiś, uciekałem, taj w tę zdechłą szkapę się schowałem od niego. Omal mnie ta zła woń nie zabiła! Tfu!
A tamten staje i mówi:
— Jak tobie woniała ta szkapa, tak mnie woniała twoja ofiara!
I jak to rzekł, tak wnet się z wiatrem rozwiał, i już go nie stało na drodze.
I poznał złodziej, że to ten był, co go ścigał — święty Mikoła! Ot jak!
Słuchali wszyscy uważnie, i nikt za bajkę nie wziął.
— Dobrze jemu tak — odrzekł Karpina.
— Może to być! — dodał Matwiej. — Niechaj szelma świętych nie zaczepia!
Człowiekowi do nieba wysoko i ciężko, a świętemu co? Zeskoczy na ziemię i jest!
Skończyli jeść, i przeżegnawszy się, do ojca zwrócili.
— Dziękujemy, bat’ku, Bogu i wam za strawę taj za odpoczynek, rzekli razem wszyscy:
— Na zdrowie wam, dzieci, na moc, taj wszelakie dobro! — odparł stary.
Rozchodzili się już: kobiety po zielsko dla wieprzaków, mężczyźni do dworu na warty, na objazdy nocne; dzieci układano do snu. Stary jeden zostawał w chacie i kommenderował, lulkę ćmiąc.
— Bat’ku, ozwała się Marya, sprzątając statki u pieca — mogłabym ja jutro żniwo opuścić?
— Nie, albo co?
— W lnie „czyrówkę“ chciałabym zniszczyć.
— A na coś ją nahodowała! Teraz nie pora. Lnu nie uratujesz, a i dzień stracisz, i krzywdę panu zrobisz. — Po dożynkach to cię uwolnię.
Matwiej na rosę postoły ozuwał, i do rozmowy się wtrącił.
— Albo to ona dożynków nie doczeka? Jeszcze nam pierwej chrzciny sprawi.
Kobieta zapłoniła się i umilkła, a stary się uśmiechnął wesoło.
— Kiedy tak, to jej do żniwa szkoda. Zostań się, Maryo, w chacie.
— Nie, bat’ku, nie! Pójdę! — zaprzeczyła. On to niepotrzebnie się troska! — dodała, na męża wskazując.
Matwiej ubrał się już i fajkę zagasił. Spojrzał na żonę ze śmiechem, objął ją ramieniem, i po twarzy pieszczotliwie pogłaskał.
— A bacz, żeby mi chłopiec był, bo dziewczyn dwie to dosyć — rzekł.
Kobieta zaśmiała się do niego ślicznie białemi zębami.
— Chłopca ci się chce, a kołyskę czyś uplótł? — odparła.
— Jutro wieczorem uplotę.
— Pamiętaj, bo będziesz musiał na ręku kołysać!
— Ojoj, będę! Byleś za mnie mórg wyorała. Rozstali się, wesoło żartując.
Marya zmyła statki, zajrzała do dzieci śpiących, usłała pościel teściowi, obrała kartofli na jutrzejsze śniadanie; krzątała się żwawo, a wreszcie do sieni wyszła, i poczęła w żarnach jęczmień na kaszę rozdzierać.
Łoskot kamieni uśpił starego Korniłę. Wnet też wróciły kobiety zielskiem obładowane i Prytulanka odpędziła Maryę od żaren.
— Boga się bój! — wołała. Czy na to mało zdrowych, żebyś ty życie ważyła!
Idź spać, mówię ci — mnie starej sen nie bierze, to ci kaszę utrę!
— Dziękuję, ciotko.
— Idź, idź! — powtarzały bratowe. Trzeba ciebie szkodować, bo sama to nijakiej uwagi nie masz!
I tak ją zagnały do komory, i długo w noc monotonny stuk żaren jeszcze się rozlegał. I tak stara Prytulanka płaciła uczciwie swym dobrodziejom. Nazajutrz Matwiej, pamiętny obietnicy, pęk rokity wyciął w rowie i na miedzy położył, a potem orał dzień cały, dość daleko od reszty kolegów.
Obiad swój w dwojaczkach zastał gotów w kuchni. Kobiety wszystkie żęły. Syn spodziewany mniej go zajmował, i cale o nim zapomniał.
Rolę spiekły upały, bąki kaleczyły konie, pług mu się rozstroił. Biadał parobek długi dzień na skwarze.
Pod wieczór się miało, gdy ujrzał od żytniego łanu ścianką polową — idącą kobietę.
Poznał swoję Maryę i nie ździwił się, gdyż zwykle wracała do domu pierwsza, by krowy podoić i zwarzyć wieczerzę.
Spojrzał raz i drugi na nią, ilekroć z pługiem zwracał. Szła bo nie po swojemu, powoli, więc jej w myśli pożałował.
— Ciężko jej, biednej! Boh me, już od jutra zakażę żniwa.
Tymczasem Marya podeszła bliżej, i na miedzę ku niemu się zwróciła. Siermięgę miała rozpiętą, i coś trzymała w pole jedną ręką, a w drugiej sierp niosła.
Zatrzymał konie, i parę kroków ku niej uczynił.
— Co ty niesiesz? Broń Boże co ukradła? — spytał niespokojnie.
Kobieta stanęła przed nim i, uśmiechając się blademi usty i licem, na którem jeszcze smugi bólu zostały — odchyliła rąbek grubej świty u piersi.
— W Imię Ojca i Syna! — przeżegnał się chłop, a to zkąd?
— Chłopiec dla ciebie, jakeś chciał! — odparła łagodnie, podczas gdy oczy łzami nabiegały z radości, czy osłabienia.
— Matko święta! — wymówił, zapatrzony wciąż w tę połę zawiniętą i oszołomiony. Zkąd, kiedy, jak? Dawno się urodził?
— Przed południem. Zaczęłam żąć i zaraz przestałam. Wstyd mi było wracać przed tylu ludźmi, więc w zboże się skryłam. Bóg chłopaka dał, spoczęłam — taj do ciebie przyniosłam. Cóż stoisz? — ta przeżegnaj i pocałuj małego! Co ty za ojciec taki głupi!
Matwiej oprzytomniał. Krzyżyk ręką naznaczył, otarłszy z potu twarz i, odkrywszy głowę, pocałował maleństwo.
Kobieta usiadła na miedzy.
— Spocznę trochę przy tobie! — rzekła. Daleko iść od zboża.
— Zaprzęgnę konie do wozu duchem, i przyjadę po ciebie. Poczekaj! — zawołał.
— Czyś oszalał? Żeby ludzie ośmieli, że mnie z pola mąż wozi! Tyle szłam, to i resztę drogi zrobię. Albo to on ciężki! Tyle co kociak!
Matwiej już czapki nie włożył, i stojąc nad nią, uśmiechał się radośnie.
Ona dyszała, zmęczona.
— Żebyś ty lepiej po Prytulankę skoczył — rzekła, bo ja wam wieczerzy dzisiaj nie wyśpieszę zgotować. Narobiłam im mitręgi — moją część muszą dożąć!
Mój sokoliku, już ja pójdę, ale ty mi Prytulankę sprowadź!
— Ot, jadę! Powoli idź! Nie morduj się.
Prędko konie odprzągł, siadł oklep, i do dworu ruszył.
Kobieta poszła ku wsi, drobinę swoję od much i zachodniego blasku osłaniając. A chłopak ten Huców — zrodzony na dworskim łanie, ścieżką dziada i ojca szedł do chaty na rękach matki, i rozwierał duże, modre oczęta jakby zdziwiony, że pierwszem posłaniem były mu kłosy, pierwszym obrazem takie duże pola niechłopskie.
Tenci trafi do dworu, tenci najemnikiem wrogim nie będzie.

· · · · · · · · · · · · · · · · ·


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.