Hrabia Monte Christo/Część I/Rozdział II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas
Tytuł Hrabia Monte Christo
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Comte de Monte-Cristo
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ II.
OJCIEC I SYN.

Niechże sobie Danglars wysila swój genjusz zawiści, nie będziemy słuchali jego syczeń złośliwych, których celem jedynym — podanie w wątpliwość swego towarzysza, lecz udamy się z Dantesem.
Przebiegł już oto wzdłuż całą Cannebiere wpadł na ul. Noailles, do małego domku, po lewej stronie alei Meillan, przesadził jednym tchem cztery piętra po ciemnych schodach, by — jedną ręką trzymając się za poręcz, zaś drugą tłumiąc uderzenia serca — stanąć nakoniec pod drzwiami mieszkania ojca.
Wiadomość o przybyciu Faraona nie doszła jeszcze do uszu starca, który drżącą ręką rozpinał w chwili tej na drabince nasturcję, co Dantes miał możność zobaczyć przez uchylone drzwi.
Nagle starzec uczuł, że go ktoś wpół ujął, a znajomy głos odezwał się z tyłu.
— Ojcze! Drogi ojcze!...
Starzec krzyknął i odwrócił się nagle, a zobaczywszy syna — rzucił się w jego objęcia, drżący i blady.
— Co ci jest mój ojcze? — zawołał strwożony młodzieniec, — czyś nie chory czasami?
— Nie, nie, kochany Edmundzie, synu mój, dziecię moje, tylko nie miałem nadziei, że cię zobaczę w tej chwili. To z radości, ze szczęścia żem cię ujrzał nakoniec. O Boże, Wielki Boże! — zdaje mi się, że umieram...
— Ojcze! — przyjdź do siebie! Patrz! — to ja, twój syn. Powiadają, że radość nikomu i nigdy zaszkodzić nie może, więc wbiegłem, nie uprzedzając cię. Powracam, abyśmy żyli razem szczęśliwie.
— Dobrze, już dobrze, mój chłopcze — odpowiedział starzec. — Czy ty mnie tylko nie łudzisz? — Czy my istotnie będziemy szczęśliwi?... — czy nie opuścisz mnie już więcej?
— Oby mi Bóg przebaczył, że się raduję szczęściem okupionem żałobą innej rodziny, ale ten sam Bóg może być mym świadkiem, żem nie pragnął tego szczęścia. Samo przyszło i odtrącać go niema żadnej słusznej racji. Dzielny kapitan Leclerc umarł i ja, jak obiecywał p. Morrel, obejmę prawdopodobnie jego miejsce. W dwudziestym roku życia zostanę kapitanem. W dwudziestym roku życia mieć będę 20 luidorów pensji i udział w zyskach. Czy mógł się kiedykolwiek ubogi, jak ja majtek, spodziewać takiego losu?
— Prawda, mój synu, prawda — odparł starzec.
— Za pierwsze pieniądze, jakie otrzymam, urządzę ci mały domek z ogródkiem, byś mógł sobie pielęgnować ulubione kwiaty. Ale co ci to jest mój ojcze? Wyglądasz, jakbyś był chory.
— Bądź spokojny, mój synu, to tylko chwilowe osłabienie, które zaraz przejdzie.
Niestety, siły opuszczać zaczęły starca, aż się zachwiał i potoczył wtył.
— Napij się czego, ojcze, napij się szklankę wina, to cię pokrzepi. Gdzie przechowujesz wino, ojcze?
— Dziękuję ci, nie szukaj go, nie będę pił — odparł starzec, usiłując powstrzymać syna.
— Ale pozwól, ojcze — zawołał Dantes i zaczął otwierać szafy.
— Próżno szukasz — wyszeptał starzec nakoniec — niema tam wina zupełnie.
— Jakto? — wina nie masz? — krzyknął Dantes blednąc i wpatrując się w zapadłe policzki ojca oraz w próżne szafy — jednej kropli nie masz wina! Czyż ci nie starczyło pieniędzy?
— Teraz mam wszystko, bo mam ciebie, mój synu.
— Przecież zostawiłem ci dwieście franków, gdym odjeżdżał przed trzema miesiącami — wyszeptał biedny młodzieniec, ocierając pot zimny z czoła.
— Tak, Edmundzie, to prawda. Zapomniałeś jednak wtedy zapłacić małego długu sąsiadowi Caderousse; upominał się i groził, że jeżeli mu nie zapłacę — uda się do pana Morrel, aby ten mu zapłacił; pojmujesz więc, że z obawy, aby ci to nie zaszkodziło, dług uregulowałem. Cóż miałem zrobić innego? — sam osądź.
— Ależ. Boże mój!.. — ja mu byłem winien 140 franków — zawołał Dantes — a tyś miał 200 franków wszystkiego!
Starzec skinął głową w milczeniu.
— Tym sposobem, za 60 franków żyłeś przez trzy miesiące!
— Wiesz przecież, jak ja mało potrzebuję — odpowiedział starzec.
— Boże! Boże! Ojcze! — daruj mi, przebacz — zawołał Dantes, rzucając się do nóg starca.
— Wszystko to już minęło i teraz jest już znowu wszystko dobrze, gdy ty jesteś ze mną. O wszystkiem zapomnieć możemy teraz. Jesteśmy szczęśliwi.
— Tak, jestem przy tobie, ojcze, jestem przy tobie i piękna przyszłość mi się uśmiecha, a i pieniędzy mam dosyć. Masz je, masz je wszystkie, ojcze, bierz i posyłaj, by ci natychmiast co przynieśli.
Wysypał na stół z kieszeni dwanaście sztuk złota i sześć sztuk pięciofrankowych.
Twarz starca sposępniała.
— Dla kogóż to? — zapytał.
— Dla mnie, dla ciebie, dla nas wszystkich! Bierz, każ kupić zaraz czego potrzeba i bądź o przyszłość spokojny, bo jutro mieć będę więcej.
— Zwolna, zwolna, — rzekł starzec — i łagodny uśmiech ukazał się na jego ustach; — muszę oszczędnie obchodzić się z twą kiesą. Gdyby zobaczono, że wiele kupuję i tak odrazu — powiedzianoby niezawodnie, żem na ciebie czekał z zakupami.
— Rób więc, jak uważasz, drogi ojcze. Ale przedewszystkiem przyjmij służącego, proszę cię bardzo o to. Nie chcę, abyś żył samotnie i męczył się po dawnemu. Mam trochę kawy kontrabandowej i nieco najlepszego tytoniu w skrzyni na spodzie okrętu ukrytej; jutro ci to przyniosę.
— Lecz zdaje mi się, że ktoś nadchodzi?
— To Caderousse; musiał się już dowiedzieć, żeś przyjechał i przychodzi powitać cię z podróży.
— Zobaczymy zatem rzecz zwykłą: usta co innego, a serce co innego — czujące i życzące; mniejsza jednak o to. Bądź co bądź jest to sąsiad, — który kiedyś pomógł nam w potrzebie, należy zatem dobrze go przyjąć.
W chwili, gdy Edmund kończył tę uwagę, wypowiedzianą głosem przyciszonym, we drzwiach wejściowych ukazał się Caderousse, zgarbiony, o włosach czarnych kędzierzawych, mogący mieć lat conajmniej 25 do 26-ciu; trzymał w ręku kawał sukna, które, jako krawiec z powołania przykrajać miał na suknię.
— Wróciłeś nakoniec, Edmundzie?... — zawołał z akcentem czysto marsylskim, otwierając szeroko usta do uśmiechu i ukazując zęby białe, jakby z kości słoniowej.
— Przybyłem, jak widzisz, panie sąsiedzie, i gotów jestem na twe rozkazy — odrzekł Dantes, niezręcznie ukrywając oziębłość.
— Dziękuję za dobre chęci, dziękuję. Bogu jednak chwała, że nic od nikogo nie potrzebuję; inni, owszem, czasami czegoś ode mnie potrzebować mogą, zdarzały się już takie wypadki. Nie mówię tego do ciebie, mój młody kawalerze; pożyczyłem ci wprawdzie kiedyś trochę grosza, no, ale mi to oddałeś, więc rachunek skończony.
— Nie możemy nigdy wypłacić się w zupełności tym, którzy nam przysługę wyświadczyli; wdzięczność bowiem zawsze się im od nas należy.
— E! — co tam gadać o tem! Co było a nie jest, nie pisze się w rejestr. Pomówmy lepiej o twej podróży. Poszedłem oto do portu, jak zwykle, by się zaopatrzyć w sukno i spotkałem Danglarsa. A ty co tu robisz w Marsylji? — zapytałem go. A tyś myślał, żem w Smyrnie? — odpowiedział. I dobrześ myślał, bo właśnie stamtąd wracam. Ale gdzie to nasz młody Edmundek? — Naturalnie, że musi być u ojca — odpowiedział mi na to Danglars, więc przyszedłem tu natychmiast, aby uścisnąć z serca twoją rękę.
— Poczciwy Caderousse! — rzucił spostrzeżenie starzec — jak on nas kocha serdecznie.
— Niezawodnie, że was kocham, a co więcej — szanuję, boć to teraz o ludzi poczciwych nie łatwo. Hm! — widzę żeś powrócił bogatym, mój chłopcze — mówił dalej krawiec, spoglądając chciwie na sztuki złota i srebra, rozrzucone po stole.
Młodzieniec dostrzegł iskry chciwości malujące się w oczach sąsiada.
— To nie moje — rzekł niedbale. — Mówiłem właśnie ojcu, żem był w obawie, czy mu czego nie brakło w czasie mej nieobecności, a on dla uspokojenia mnie wysypał oto z worka tyle pieniędzy. Mój ojcze, schowaj je do szuflady; może nasz sąsiad Caderousse będzie kiedy potrzebował, to mieć będziemy sposobność odwdzięczenia się mu.
— Uchowaj Boże, moje dziecko — zawołał Caderousse — ja Bogu dzięki nic nie potrzebuję; praca zawsze wyżywi człowieka, schowaj więc sobie te pieniądze, bo nigdy ich mieć nie można zbyt wiele. A swoją drogą bardzo ci dziękuję za twą gotowość i przyjmuję chęć za uczynek.
— Gotów jestem służyć ci zawsze z całego serca, — odpowiedział Dantes.
— Nie wątpię o tem. Ale jak tam twoje sprawy? Jesteś podobno na bardzo dobrej stopie z panem Morrelem?
— Pan Morrel jest zawsze nad zasługę łaskaw na mnie.
— I dlaczegóż nie przyjąłeś jego zaproszenia na obiad?
— Jakto? — Dantes nie przyjął zaproszenia na obiad? — wmieszał się do rozmowy stary Dantes. — Powiedz, Edmundzie, czy pan Morrel istotnie cię zapraszał do siebie?
— Tak jest, ojcze.
— Mój synu, jak mogłeś mu odmówić?
— Bom pragnął ciebie przedewszystkiem zobaczyć, drogi ojcze! — odparł młodzieniec — bo się do ciebie śpieszyłem.
— Mogło to być przykre panu Morrel. A gdy kto chce zostać kapitanem, — nie powinien się narażać swemu zwierzchnikowi.
— Wyłożyłem mu powody odmowy i sądzę, że je uznał.
— Daj Boże! — dorzucił swe słowa Caderousse. — Wszyscy twoi przyjaciele cieszyć się będą jeżeli nie minie cię to przyobiecane kapitaństwo. A wiem, że i za cytadelą świętego Mikołaja ktoś z tego szczerze radować się będzie.
— Mercedes! — rzekł starzec.
— Tak, mój ojcze — powiedział Dantes — którą, jeżeli pozwolisz, chciałbym teraz, gdym ciebie już uściskał, zobaczyć także.
— Idź, moje dziecko, idź — odrzekł stary Dantes — i niech Bóg tobie i twej żonie we wszystkiem błogosławi.
— Żonie?... Przedwczesne, sąsiedzie, zasyłasz przed tron nieba modły. Mercedes nie jest przecie jeszcze Edmunda żoną? — zawołał Caderousse.
— Nie, ale już wkrótce zostanie.
— I dobrze zrobisz, jeżeli szybko to urzeczywistnisz. Młodym i ładnym dziewczętom nie trudno bowiem o kochanków.
— Czyż istotnie? — zapytał Edmund i lekki cień niepokoju przemknął po jego twarzy.
— Słyszałem sam, że twej narzeczonej bardzo dobre trafiały się partje. Że jednak ty niezadługo będziesz kapitanem, więc nie ośmielą ci się odmówić.
— To znaczy, mówiąc wyraźniej, że gdybym nie był kapitanem... to by mi odmówiono, lecz ja jestem pewny swej Mercedes i wierzę, że mnie nie zdradzi.
— Daj Boże! — rzekł Caderousse — kto się decyduje na małżeństwo to musi ufać i wierzyć. — Co mi tam zresztą do tego. Jednak posłuchaj mojej rady i idź do niej natychmiast.
— Czynię to właśnie. — Mówiąc to, Edmund uścisnął ojca, lekkiem skinieniem głowy pożegnał Caderoussa wybiegł na ulicę.
Caderousse na chwilę zatrzymał się jeszcze u starca, następnie wyszedł i spotkał na pierwszym zaraz rogu Danglarsa.
— I cóż, — widziałeś go?
— Rozstaliśmy się przed chwilą — odpowiedział Caderousse.
— Mówił o tem, iż ma nadzieję zostania kapitanem?
— Mówił o tem takim tonem, jakby to był już fakt dokonany.
— Bodaj jednak, że się pomyli w tych rachubach.
— Djabli wiedzą! Pan Morrel, zdaje się, przyrzekł mu z całą pewnością.
— No! — wyrzęził Danglars, — jeszcze nim nie został.
— Daję słowo, że dobrzeby było, gdyby nim nie został. Już dziś zadziera nosa, a cóżby było dopiero, gdyby istotnie został kapitanem!
— Jeżeli zechcemy — wycedził cicho Danglars — to z tych jego marzeń nic nie będzie i pozostanie tem, czem jest teraz, a nawet — może i to utraci.
— Co ty mówisz?!
— Ależ nic nie mówię. Ot, tak sobie rzuciłem słowa na wiatr. Ale... ale... czy on ciągle jeszcze się kocha w tej dziewczynie?
— Bez opamiętania! Właśnie poszedł do niej, lecz myślę, że znajdzie tam twardy orzech do zgryzienia.
— Tajemniczo jakoś się wyrażasz. Lecz widzę, że nie bardzo lubisz tego, Dantesa?...
— Nie mogę ścierpieć zarozumialców.
— Powiedz mi jednak, co wiesz o tej jego kochance?
— Nie wiem nic dokładnie. Powiedzieć jednak mogę z całą pewnością, że ile razy Mercedes idzie do miasta, to nieodmiennie towarzyszy jej jakiś olbrzymiego wzrostu katalończyk, o czarnem oku i śniadej twarzy; jest to zresztą jakiś jej krewny podobno.
— Nie wątpisz wszelako, że ten niby krewniak — umizga się do panienki...
— Tak mi się przynajmniej wydaje. Bo cóżby innego robił chłopak lat dwudziestu, do dwudziestu dwóch, przy siedemnastoletniej i do tego pięknej dziewczynie?
— Powiadasz, że Dantes właśnie poszedł do katalonów?
— Przed chwilą.
— Pójdziemy i my w tamtę stronę. Posiedzimy sobie chwilę w trattorji Pamfila i przy szklance Marsala czekać będziemy, co też z tego wyniknie?
Caderousse zgodził się na projekt bez większego oporu i para, jeżeli nie przyjaciół, to ludzi sprzymierzonych nienawiścią, szybko podążyła naprzód.
Przyszedłszy na miejsce, kazali sobie podać małą buteleczkę Marsali i zaczęli zwolna popijać.
Pan Pamfil przed dziesięcioma conajwyżej minutami widział przechodzącego Dantesa.
Nie ulegało więc wątpliwości, że poszedł do katalonów, pod cieniem rozkwitających krzewów i pod gałęziami, na których całe falangi ptasząt wyśpiewywały hymny radosne, na cześć pierwszych uśmiechów wiosny.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.