Hrabia Monte Christo/Część X/Rozdział XXIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas
Tytuł Hrabia Monte Christo
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Comte de Monte-Cristo
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część X
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXIII.
CMENTARZ PERE LACHAISE.

Dzień, w którym odbywał się pogrzeb Walentyny, był prawdziwie już jesienny, pochmurny i mglisty. Od czasu do czasu ponad drzewami przewiewał wiatr, nie mroźny jeszcze, lecz już zabójczy dla pożółkłych liści, które odrywał od gałęzi i rozwiewał po bulwarach, lub rzucał wprost w błoto.
Pan de Villefort uważał cmentarz Pere Lachaise za jedyne miejsce wieczystego spoczynku, godne przyjęcia ludzi rodów arystokratycznych.
Na tym właśnie cmentarzu znajdował się jego grób familijny, który zajmowali członkowie jego rodziny.
Na największej płycie czarnego marmuru, tego wspaniałego grobowca, wyryte były złotem słowa: „Grób rodziny de Villefortów i de Saint Meranów“. Zaś w piwnicach grobu stały już metalowe trumny ze zwłokami biednej Renaty i jej rodziców, a teraz przybyć miała do ich grona czwarta trumna, z ciałem Walentyny.
Ku cmentarzowi Pere Lachaise tedy kierował się świetny orszak z przedmieścia św. Honorjusza. Przeszło sto pięćdziesiąt pojazdów posuwało się powoli za wozem żałobnym, tuż za którym szło pieszo do tysiąca osób.
W pobliżu rogatki paryskiej kareta hrabiego de Monte Christo, w cztery kare konie zaprzężona, dogoniła orszak pogrzebowy. Hrabia wysiadł i wszedł w tłum, pieszo postępujący za karawanem.
Chateau Renaud i Beauchamp, gdy tylko ujrzeli hrabiego, zbliżyli się do niego natychmiast. Monte Christo przywitał się z nimi jak najgrzeczniej, lecz nie wdawał się w rozmowę, szukając kogoś wzrokiem wśród tłumu.
— Gdzie jest Morrel? Czy który z panów nie widział go wypadkiem? — zapytał wreszcie.
— I my parokrotnie zadawaliśmy sobie wzajemnie to samo pytanie — odpowiedział Chateau Renaud — lecz nikt go nie widział.
Hrabia zamilkł, nie przestając jednak szukać spojrzeniem. Bystry jego wzrok dojrzał nakoniec, daleko, pomiędzy świerkami i topolami cmentarza, samotnie posuwająca się sylwetkę męską.
Widok ten uspokoił go momentalnie; musiał to być niewątpliwie poszukiwany Morrel.
Postać zauważona przez Monte Christo przemknęła się cicho około grobu Heloizy i Abelarda, a następnie wolno iść zaczęła przed końmi, które ciągnęły wóz żałobny, posuwając się wolno ku grobowcowi de Villefortów i de Saint Meranów.
Po dwakroć hrabia wysuwał się z orszaku, dla sprawdzenia, czy ręce człowieka tego nie szukają jakiejś broni, ukrytej pod sukniami. Nakoniec, gdy orszak zbliżył się do grobu, w postaci tej znajomi rozpoznać mogli Morrela, który w czarnym, zapiętym pod szyję surducie, blady, z zapadniętymi policzkami, z pogniecionym kapeluszem w konwulsyjnie drgających rękach, stał cicho nad grobem.
Cały obrzęd odbył się według zwykłego szablonu. Kilka osób, ci właśnie, dla których wszystko to jak najdoskonalej było obojętne, wygłosiło mowy pogrzebowe. Jedni rozwodzili żale nad śmiercią tak przedwczesną, inni mówili o boleści ojca, jeszcze inni o stracie, jaką poniósł cały kraj... znaleźli się i tacy, którzy starali się wmówić w słuchaczów, iż zmarła dzieweczka była aniołem, który niejednokrotnie błagał ojca o łaskę dla winowajcy, nad którego głową już wisiał miecz sprawiedliwości... Wyczerpano wreszcie wszystkie kwieciste i pięknie stylizowane przenośnie i posępnie brzmiące zwroty, dając znudzonym słuchaczom nadzieje że kiedyś to wszystko skończy się wreszcie.
Monte Christo nic nie widział i nic nie słyszał, albo raczej widział tylko Morrela, którego błędne, pełne tępej rozpaczy spojrzenia i nieruchoma postawa przerażające robiły nań wrażenie.
— Patrzaj — rzekł nagle Beauchamp do Debraya — znalazł się Morrel. Lecz gdzież on się u djabła umieścił!
— Jakiż blady — rzekł Debray ze drżeniem — pogrzeb ten musiał na nim uczynić ogromne wrażenie.
— Jeżeli się nie mylę — rzekł Chateau Renaud — to pan Morrel znał pannę de Villefort. Przypominam sobie nawet, iż na owym balu u Morcefów coś trzykrotnie z nią tańczył. Pamiętasz, hrabio, ten bal? — zakończył, zwracając się do Monte Christo.
— Nic nie wiem i nic nie pamiętam — odpowiedział hrabia, który istotnie nie wiedział kto i o co go zapytuje, zajęty jedynie czuwaniem nad Morrelem.
Po chwili Monte Christo, nie żegnając się z nikim, wysunął się z tłumów i znikł, przez nikogo nie zauważony.
Obrzędy pogrzebowe skończyły się wreszcie i wszyscy zaczęli się rozchodzić.
Monte Christo nie opuścił jednak cmentarza, lecz skrył się za drzewami, obserwując w ten sposób, sam niewidzialny, wszystkie poruszenia Morrela, który stopniowo zbliżał się ku grobowcowi, opuszczonemu już przez wszystkich, przez rodzinę i przez ciekawych.
Monte Christo zbliżył się również i stanął za drzewem oddalony o dziesięć kroków od grobowca.
Gdy Morrel zbliżył się do grobu, ukląkł, głowę opierając o zimne marmury, głosem cichym, lecz dziwnie przejmującym, zajęczał:
— O, Walentyno!
Serce hrabiego omal nie pękło, gdy go doszło słabe echo tych wyrazów, to też nie miał sił przyglądać się przyjacielowi z ukrycia, lecz podszedł do niego:
— Szukałem cię, Maksymiljanie, aż nakoniec znalazłam.
Monte Christo spodziewał się jakiegoś wybuchu żalu, lub gniewu. Czekał na to, lecz omylił się.
Młodzieniec odwrócił się i rzekł z pozornym spokojem:
— Widzisz, hrabio, że się modliłem.
Przenikliwy wzrok Monte Christo ogarnął młodzieńca od stóp do głowy, lecz nic podejrzanego nie spostrzegł widać, gdyż się uspokoił.
— Czy pozwolisz, ażebym cię odwiózł do domu?
— Dziękuję. Chciałbym pozostać sam.
Hrabia oddalił się bez jednego słowa i natychmiast, lecz po to tylko, ażeby ukryć się za innem drzewem i w ten sposób czuwać dalej nad rozpaczającym.
Młodzieniec po krótkiej modlitwie powstał z klęczek, otrzepał kolana i zwrócił się ku wyjściu, nie obejrzawszy się ni razu na pozostawiony w pustce grób.
Gdy wyszedł z cmentarza, pieszo poszedł drogą ku Paryżowi, minął ulicę Roquette, potem kanał, wreszcie doszedł do ulicy Meslay i wszedł do domu swej siostry.
W pięć minut po zamknięciu się drzwi za Morrelem, też same drzwi otworzyły się dla Monte Christa.
Julja stała w furtce ogrodowej, skąd z wielką uwagą przyglądała się Penelonowi, który owijał właśnie słomą jakiś krzew.
— A... pan hrabia de Monte Christo — zawołała radośnie na widok przybyłego siostra Morrela.
— Maksymiljan już wrócił zapewne? — zapytał hrabia.
— Zdaje mi się, że go widziałam — odpowiedziała Julja — może lepiej przywołać Emanuela?
— Zechce mi pani darować, lecz ja muszę się z Maksymiljanem zobaczyć natychmiast, mam mu bowiem coś bardzo ważnego do zakomunikowania, jeżeli więc pani pozwoli, to sam udam się do niego.
— Ależ niechże pan idzie, bardzo pana proszę o to — rzekła młoda kobieta z czarującym uśmiechem, odprowadzając hrabiego do schodów.
Monte Christo w paru skokach wbiegł na pierwsze piętro i zatrzymał się przed drzwiami gabinetu Morrela. Schylił się, chcąc zajrzeć do pokoju przez dziurkę od klucza, lecz nic nie zobaczył, gdyż drzwi z tamtej strony osłaniała portjera, nacisnął klamkę, — okazało się wtedy, iż drzwi były zamknięte na klucz.
Niepokój w sercu Monte Christa potęgował się z każdą chwilą; był on do tego stopnia wielki, iż rumieńce wystąpiły na twarz tego człowieka, z pozoru zimnego, jak głaz.
— Co tu robić? — rzekł sam do siebie — czy dzwonić?... Nie, częstokroć bowiem świadomość, iż ktoś nadchodzi, przyspiesza okropny czyn ludzi, znajdujących się w podobnem, jak Maksymiljan, podnieceniu.
I Monte Christo zadrżał na samą tę myśl.
Że zaś błyskawicowo zawsze spełniał decyzje, jakie w myśli jego powstały, uderzył jakby piorunem w matowe tafle szklanne, w górnej części drzwi umieszczone, uniósł ku górze zasłonę i ujrzał tym sposobem Morrela siedzącego przy biurku i zajętego pisaniem.
Młodzieniec zerwał się na odgłos zbitej szyby.
— Ach, przepraszam cię bardzo za uczynioną szkodę — rzekł hrabia — jakiż ze mnie niedołęga! Poślizgnąłem się jednak w chwili, gdy się zbliżyłem do twoich drzwi, no i łokciem wybiłem szybę. Przebacz mi to, choćby ze względu na przysłowie, które mówi: „gdzie się tłucze, tam się szczęści“.
Mówiąc to, bez żadnych dalszych ceregieli sięgnął ręką do klucza, otworzył sobie drzwi i wszedł do pokoju.
Morrel powitał gościa z widocznem ociąganiem się. Postąpił wprawdzie parę kroków naprzód, nie tyle jednak dla przyjęcia, jak raczej — w chęci zastąpienia mu drogi.
— Nie moja to wina — mówił żartobliwie Monte Christo, rozcierając sobie niby łokieć — lecz raczej twoich służących, którzy nazbyt już starannie froterują posadzki, iż lśnią się jak zwierciadła.
— Zraniłeś się pan? — zapytał chłodno Morrel.
— Chyba nie, boli jednak fatalnie. Ależ cóż to ty robiłeś tam przy stoliku? Pisałeś? Ależ tak, bo i palce masz powalane atramentem. Lecz pocóż i pistolety leżą na twem biurku? O ile wiem, to nawet wojskowi nie pisują przecież nimi?
— Wybieram się w podróż... otrzymał na pytanie to odpowiedź.
— Mój przyjacielu! Mój przyjacielu drogi! — rzekł Monte Christo łagodnym, pełnym tkliwości głosem — błagam cię, byś nie myślał o żadnych ostatecznościach.
— Z jakiej to dobrej racji zwykłą podróż raczysz zaliczać aż do ostateczności, mój panie?
— Maksymiljanie! — rzekł wtedy poważnym tonem Monte Christo — odrzućmy na bok nasze kłamane słowa, zrzućmy z twarzy naszych założone maski. Nie odstręczaj mnie swą oziębłością, gdyż ja nie przyszedłem do ciebie, bynajmniej z pustemi pocieszeniami. Musiałem chyba mieć ważne powody, jeżeli odważyłem się aż na dostanie się gwałtem do twego pokoju. Maksymiljanie!... ty chciałeś się zabić. A oto dowód.
Po wymówieniu słów tych, podszedł do biurka i wziął do ręki papier, który Morrel zapisywał w chwili jego wejścia.
Morrel skoczył, ażeby wyrwać ten papier z ręki hrabiego. Lecz Monte Christo ruch ten przewidział i drugą ręką z siłą nieodpartą powstrzymał młodzieńca.
— Widzisz więc, że chciałeś się zabić, przecież w liście tym zaznaczasz ten zamiar swój zupełnie wyraźnie...
— Więc cóż z tego?... zawołał gwałtownie Morrel. — Jeżeli postanowiłem rozstać się z życiem, któż może wzbronić mi tego? Jeżeli powiem: wszystkie moje nadzieje znikły, rozpadły się, rozwiały się w mgłę?... Serce moje zamiera i nie jest już zdolne do życia... tylko żałoba, ból i cierpienie we mnie i dookoła mnie... Ziemia, po której stąpam, pali mnie, powietrze, którem oddycham, dusi mnie, głos ludzi rozkrwawia rany mego serca, szarpie je, rozdziera... Łaskę uczyniłby mi ten, ktoby mnie zabił, a nie ten, który mi nie pozwala umrzeć. Jeżeli bowiem nie umrę w tej chwili, to oszaleję na pewno. A teraz powiedz mi, szanowny panie, czy będziesz mieć i dalej odwagę wzbraniania mi śmierci?
— Tak jest — odpowiedział Monte Christo z dziwną powagą, spokojem i pewnością siebie — tak jest.
— Ty! — zawołał Morrel w gwałtownym wybuchu gniewu i wyrzutu. — Ty!... który ośmielałeś się łudzić mnie głupią nadzieją, Ty!... coś mnie ukołysał, uśpił obietnicami, próżnemi, gdy, być może, jakimś śmiałym czynem, kto wie?... czy nie udałoby mi się ocalić ją jeszcze? Ty!... który udajesz, iż jesteś widomym posłańcem Opatrzności na tej ziemi, a nie miałeś tyle siły i mocy, by zniweczyć skutki zadanej trucizny, co pierwszy lepszy lekarz, gdy się tylko pozna na tem, zdolny jest uczynić. Na honor, mój panie, jesteś śmieszny z tem wszystkiem.
— Morrelu!
— Mówiłeś przecież, byśmy zrzucili swe maski. Uczyniłem więc zadość twej woli i mówię ci w oczy tylko prawdę, bez poprzednich kłamstw i grzeczności. Gdyś śledził mnie na cmentarzu, milczałem przecież, to samo — tutaj nawet, aczkolwiek do tego ostatniego schronienia mego wtargnąłeś nieproszony. Lecz teraz jest to już ponad moje siły, już dłużej kłamać nie jestem zdolny, więc ci powiedziałem prawdę. Sam zresztą chciałeś tego, czemuż się teraz obrażasz? Lecz twoją rozkoszą widać jest sycenie się widokiem cierpienia innych. A więc, panie hrabio Monte Christo, rzekomy mój przyjacielu, niechże się stanie zadość twemu życzeniu. Za chwilę ujrzysz śmierć swego „przyjaciela“.
I Morrel w uniesieniu najwyższej rozpaczy pochwycił ręką za pistolet.
Monte Christo, blady jak widmo, założył wtedy ręce na piersi i rzekł głosem, który uderzał jak stal:
— Otóż ja raz jeszcze, Morrelu, powtarzam, iż mieć będę odwagę i siłę wzbronić ci tego!
— Ty mi zabronisz?! — zawołał Maksymiljan.
— Tak, ja!
— A któż ty jesteś, że przyoblekasz się w szaty tyrana, rozdającego śmierć i życie?
— Kto ja jestem?... Chcesz wiedzieć?... a więc ci odpowiem. Ja jestem ten, który dał życie ojcu twojemu, mam więc prawo żądać teraz, by twoje życie — moją było własnością. Ja jestem tym, który zostawił dla twej siostry ów worek pąsowy, z przedartymi wekslami, w domku przy alei Meillan w Marsylji. Ja jestem tym, który rozmawiał z twym ojcem, w dniu 5 września 1829 roku, jako reprezentant domu Thompson i French, we Florencji. Ja jestem Edmundem Dantesem nakoniec, którego imię ojciec twój wspominał z wdzięcznością w chwili śmierci.
Morrel cofnął się, podniósł ręce w górę i z niedającym się opisać krzykiem rzucił się do nóg hrabiego; potem zerwał się i jak obłąkany wypadł na schody z głośnem wołaniem:
— Juljo!... Emanuelu!... Przybywajcie co prędzej!... przybywajcie!...
Na te krzyki Maksymiljana zbiegli się wszyscy mieszkańcy domu: Emanuel, Julia, Penelon, służba cała...
Morrel pochwycił za ręce siostrę i szwagra i razem z nimi wrócił do pokoju, wołając:
— Klęknijcie, rzućcie się na kolana!... To zbawca ojca naszego!... to...
Chciał powiedzieć: Edmund Dantes, lecz hrabia chwycił go za rękę, zmuszając tem do milczenia.
Julja, po usłyszeniu słów tych, z głośnem szlochaniem rzuciła się na pierś hrabiego, który tulił ją, całował po włosach, jak swe dziecko; Emanuel ściskał jego ręce, z drugiej strony to samo czynił Maksymiljan!... wszyscy we łzach.
Jeden Penelon tylko stał zdala, wyrażając swe uczucia głośnym płaczem jedynie.
Było to ponad siły nawet tak żelaznego, jak Monte Christo człowieka; uczuł gwałtowne bicie serca, gorący zdrój łez rzucił mu się do oczu i hrabia, pochylając głowę, zapłakał, on, który nawet wieść o śmierci ojca i o zniknięciu Mercedes przyjął suchemi oczyma!
Pierwsza Julja wyrwała się z tej słodkiej, kojącej serca fali łez, i wybiegła z pokoju; szybko zsunęła się ze schodów i udała się do salonu, gdzie wyjęła z pod kryształowego klosza relikwię domu, woreczek pąsowy, i pobiegła z nim, radosna, z powrotem na górę.
W trakcie tego Emanuel, głosem urywanym, mówił do Monte Christa:
— A, panie hrabio, jak mogłeś aż do dzisiejszego dnia czekać, nie dać się poznać, gdyśmy tylokrotnie w twej obecności wyrażali swe tęskne pragnienia poznania naszego nieznanego dobroczyńcy i zbawcy! Wierzaj mi, hrabio, iż było to okrucieństwem z twej strony.
— Posłuchaj, przyjacielu — odpowiedział hrabia — a mogę cię tak nazywać, bo jestem, wierzaj, przyjacielem twoim od lat jedenastu. Nie dowiedzielibyście się nigdy ode mnie prawdy, gdyby nie bardzo ważna okoliczność, która zmusiła mnie wprost do ujawnienia tej słodkiej mej tajemnicy. Bóg świadkiem, iż pragnąłem ją na wieki zagrzebać na dnie swego serca, lecz brat twej żony, Maksymiljan, wyrwał mi ją gwałtem z serca, a teraz żałuję tego z pewnością.
Widząc jednak, iż Morrel, po radosnym wybuchu, jakby zmartwiał i trwa w odrętwieniu, rzekł cicho do Emanuela.
— Pamiętaj czuwać nad nim.
— A to z jakich powodów? — zapytał ten, zdziwiony.
— Nie mogę ci powiedzieć tego, lecz powtarzam z dużym naciskiem: czuwaj nad nim!
Emanuel rzucił wzrokiem na biurko i dopiero wtedy spostrzegł leżące na niem pistolety. Strwożony wskazał na nie palcem, wzrokiem zapytując hrabiego, który nic nie odpowiedział, zadowalając się pochyleniem głowy.
W tej chwili weszła do pokoju Julja, trzymając w ręku jedwabny worek, a łzy radości spływały po jej twarzy.
— Oto nasze relikwie, nasze najdroższe pamiątki — powiedziała — nie sądź jednak, hrabio, by worek ten stał się mniej drogi sercom naszym, wobec tego, żeśmy nakoniec poznali swego zbawcę.
— Dziecię moje — odpowiedział Monte Christo naprawdę zażenowany — teraz, gdy już poznałaś me prawdziwe oblicze — zwróć mi tę drobnostkę, która nie jest warta tego, byś się nią zajmowała.
— O nie! — zawołała Julja, przyciskając worek do piersi — błagam cię, panie, nie odbieraj mi go. Przecież może przyjść czas, że nas opuścisz, cóż by mi pozostało wtedy?
— I serce dobrze ci powiedziało — odpowiedział Monte Christo z melancholijnym uśmiechem — za tydzień opuszczam na zawsze ten kraj, gdzie tylu ludzi, zasługujących na karę niebios, żyło w szczęściu i dostatkach, gdy ojciec mój skonał z głodu!
Gdy Monte Christo mówił o swym wyjeździe, nie spuszczał oka z Morrela i spostrzegł, iż ten, na słowa: „kraj ten opuszczam“, jakby oprzytomniał. To mu dało wskazówkę, iż musi jeszcze jednę walkę stoczyć z nim, a raczej z jego rozpaczą i bólem.
Wziął więc za ręce Emanuela i Julję, uścisnął je z uczuciem prawdziwie ojcowskiem, i powiedział:
— Wybaczcie mi, lecz chciałbym pozostać sam na sam z Maksymiljanem, zostawcie mnie z nim przeto.
Julja żywo pociągnęła wtedy męża za rękę i rzekła:
— Wyjdźmy, Emanuelu, jeżeli hrabia tego żąda.
Gdy wyszli, Monte Christo rzekł wtedy z pozornym spokojem:
— No, Maksymiljanie! Bądźże mężczyzną nakoniec.
— Bądź spokojny, przyjacielu, gdy taka jest twoja wola, to ja, bądź tego pewien, żadnej broni nie poszukam — odrzekł Morrel, podnosząc ku górze głowę i ukazując hrabiemu twarz, napiętnowaną bezdennym bólem — mam lepszy środek, niż kula pistoletu, lub ostrze szpady... On mnie wyleczy, bo teraz już wiem, iż sama boleść mnie zabije.
— Słuchaj, przyjacielu — rzekł Monte Christo mocnym głosem — i ja, był czas, iż w podobnej, jak ty żyłem rozpaczy i tak samo jak ty zabić się chciałem. I ojciec twój, był czas taki, chciał również zabić się. Gdyby do którego z nas dwóch ktośkolwiek przyszedł wtedy i powiedział: „słuchaj, zachowaj życie!... bo przyjdzie dzień, w którym będziesz jeszcze szczęśliwy“ — skądkolwiek by ten głos nie przyszedł do nas wtedy — przyjęlibyśmy go ze śmiechem niedowierzania, z nienawiścią, ze wzgardą. A jednak!... ileż razy ojciec twój, ściskając Julję lub ciebie, błogosławił, napewno, życiu swemu... ileż razy ja sam...
— Tak — zawołał Morrel, — lecz ty utraciłeś wtedy wolność tylko, ojciec mój — stracił majątek, gdy ja... straciłem wszystko, straciłem... Walentynę!
— Spójrz na mnie, Morrelu — rzekł Monte Christo, ze zwykłym sobie w pewnych wypadkach majestatem, który go tak bardzo wywyższał ponad poziom zwykłych ludzi — spojrzyj na mnie, wszak widzisz, że jestem przytomny, prawda? bądź więc pewien, iż doskonale odczuwam twe cierpienie, twój ból, twą rozpacz... Odczuwam to tem bardziej, że cię kocham, jak syna, Maksymiljanie. Czyżbym więc cię zmuszał do noszenia ciężaru podobnego życia, gdybym nie ufał, że ból twój przeminie?... „bo serca mrą z boleści, lecz powoli zapominają o tem, co je boli“, jak może powie kiedyś poeta. I to jest prawda. W imię tej prawdy, Morrelu, proszę cię i rozkazuję: żyj!
— Boże mój!... Ty może nie rozumiesz, hrabio, nie zdajesz sobie sprawy, jak bardzo wielkiej domagasz się ode mnie ofiary, gdy żądasz, bym zapomniał o swym bólu! Hrabio, do lat trzydziestu nieomal nie miałem pojęcia, co to jest miłość kobiety. Nie kochałem nigdy, nie bawiłem się miłostkami nawet. Przed dwoma laty ujrzałem Walentynę i pokochałem ją odrazu swą pierwszą miłością, a zarazem i miłością ostatnią. Pokochałem jej wszystkie cnoty, które Stwórca hojną ręką zasiał w jej sercu. Hrabio!... w związku z Walentyną widziałem szczęście bez granic, bez miary, bezbrzeżne... Szczęście nieznane na tej ziemi, wielkie, zupełne... nadto czyste może jedynie, jak na ten ziemski świat, bo uczucie me dla niej wziąłem zza światów. Czy więc rozumiesz teraz, hrabio, że bez Walentyny niema dla mnie życia?...
— Powiedziałem ci: miej nadzieję, Morrelu.
— A ja powtórzę ci raz jeszcze, hrabio, rozważ dobrze, co mi obiecujesz, czem pragniesz mnie łudzić!... szczęście dla mnie może być tylko jedno; zobaczyć Walentynę... A tego mi obiecać nie możesz!... Więc jakże?...
Hrabia uśmiechnął się tajemniczo.
— Panie!... nie igraj z moją boleścią, bo mogę oszaleć. Siła tajemnicza, jaka jest w tobie, odbiera mi rozum. Po raz trzeci więc mówię ci, licz się z tem, co twój uśmiech, twe spojrzenie, twe słowa niejasne, tajemnicze zdają się obiecywać, bo oto oczy moje, mimo mej woli, rozpromieniają się, w umyśle mym myśl zaczyna rodzić się nieziszczalna, że jednak?... kto wie?... może?... ty jesteś zdolny uczynić cud i pokazać mi ją żywą na tej ziemi. Do tego stopnia wielką jest moja wiara w ciebie, panie. Gdybyś mi rozkazał podnieść kamień z grobu dziewicy Zairy, — byłbym ci posłuszny... mam wrażenie, iż jak ów apostoł przechodziłbym po falach, a gdybyś skinął ręką... wierzę, wierzę... iż fale te rozstąpiłyby się, jak ongi fale Czerwonego Morza.
— Miej nadzieję, dziecię moje!
— A, hrabio!... igrasz ze mną, jak małem dzieckiem — rzekł Morrel, zstępując z wysokości uniesienia w otchłań smutku. — Czynisz tak, jak owe dobre, albo raczej jak owe samolubne matki, co pieszczonemi słowy koją boleść dziecka, bo je ich żałosne krzyki męczą i niepokoją. Więc cię i ja już słowy memi trudzić więcej nie będę. Żegnaj mi, przyjacielu, jedź spokojnie w swą podróż bezpowrotną.
— Przeciwnie, Maksymiljanie. Pożegnania wszelkie są zbędne w tym wypadku, ponieważ i ty wraz ze mną udasz się w tę podróż, tylko że nie będzie ona dla ciebie, jak dla mnie, bezpowrotną. Ty do Francji, do Paryża, do domu tego... powrócisz. Ja — nie.
— I zawsze każesz mi mieć nadzieję?
— Mam środek, który cię uleczy... Wierzaj!
— Przedłużasz me konanie, gdy mniemasz, że mi wracasz życie.
— Człowieku słabego serca! Czy wiesz, że wiara zdolna jest góry przenosić. Więc raz jeszcze ci mówię, raz już ostatni: wierz i miej nadzieję! Mówisz, iż przedłużam tylko twe konanie?... a ja ci na to odpowiem, wypełniaj wolę moją, bo inaczej nazwę cię niewdzięcznym. Powiem ci więcej nawet. Żądam od ciebie jednego miesiąca życia. Jednego miesiąca tylko! Jeżeli zaś po jego upływie trwać będziesz nieodmiennie w swem pragnieniu śmierci, to wtedy postawię przed tobą puchar trucizny włoskiej, która zabija piorunem.
— Przyrzekasz mi to?
— Tak... przyrzekam, przysięgam, jak najbardziej uroczyście. Zaś czynię to, bo i ja cierpiałem, i ja w śmierci szukałem ukojenia.
— Za miesiąc więc, na twój honor przysiągłeś mi, hrabio, że — jeśli pocieszonym nie zostanę — pozwolisz mi umrzeć, nie nazywając niewdzięcznym?
— Tak jest, za miesiąc, co do jednego dnia. A wiesz ty jaki dzień dziś mamy? Piątego września!... W dniu tym, lat dziesięć temu, ocaliłem życie twemu ojcu, który w dniu tym, podobnie jak ty teraz, chciał umrzeć.
Morrel pochwycił rękę hrabiego gorąco mu ją uścisnął.
— Za miesiąc będziesz miał na swym stole czarę z trucizną, lub karabin angielski, który cię nie zawiedzie — do wyboru. Czeka cię więc śmierć pewna, szybka, bezbolesna prawie. Wzamian jednak przysięgnij mi, nie to już — że nie odbierzesz sobie życia, lecz że dołożysz wszelkich usiłowań, ażeby tej chwili dożyć.
— Przysięgam.
Monte Christo przycisnął młodzieńca do swego serca i długo trzymał go w tym uścisku.
— A teraz — rzekł — od tej chwili ze mną mieszkać będziesz. Zajmiesz apartament Hayde, która tej nocy wyjechała.
— Rozstała się z tobą?
— Ach, nie!... lecz pod cieplejszem słońcem oczekiwać będzie zakończenia wszystkich moich prac, po ukończeniu których podążę do niej. Czekam cię więc z obiadem w mym pałacu na polach Elizejskich, a teraz pozwól mi wyjść tak, aby mnie nikt nie spostrzegł.
Maksymiljan skłonił głowę, posłuszny jak dziecię ojcu lub jak apostoł Panu.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.