Gasnące słońce/Tom III/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Teodor Jeske-Choiński
Tytuł Gasnące słońce
Podtytuł Powieść z czasów Marka Aureliusza
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1905
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
I.

Marek Kwintyliusz, opuściwszy pałac cesarski, nie udał się wprost do domu. Umówiwszy się z kilku młodszymi patrycyuszami, pojechał do senatora Mucyusza, gdzie wytrwał do rana przy kościach. Przegrawszy dar Werusa: niewolnika, złote naczynia, rydwan, cztery muły, woźnicę i wszystkie pieniądze, które miał przy sobie, wziął ciepłą kąpiel i kazał się zanieść do Fabiusza.
Były poborca spożywał właśnie śniadanie, kiedy mu doniesiono o przybyciu zięcia. Był sam, bez służby.
Nie podniósł się nawet z miękkiej sofy na powitanie Marka. Ręką tylko skinął i wskazał mu miejsce obok siebie.
Ale Marek nie spoczął obok teścia. Ułożywszy się na drugiej sofie, przypatrywał się Fabiuszowi przez zmrużone powieki.
— Może pozwolisz grzanego wina? — zapytał Fabiusz. — Chłodno dziś na dworze.
— Dziękuję. Wina mam dosyć, przynajmniej na tydzień.
— Zapomniałem, że biesiadowaliście wczoraj u młodszego cesarza. Obiecałeś mnie wprowadzić na dwór Werusa.
— Na taki zaszczyt trzeba zasłużyć — odpowiedział Marek.
— Wziąłeś za obietnicę sto tysięcy sesterców.
— Wezmę jeszcze więcej, ale tymczasem nie czas myśleć o zaspokojeniu twoich drobnych ambicyj; czeka cię bowiem daleka i długa droga.
— Mnie?
Fabiusz spojrzał zdumiony na zięcia.
— Nie mam zamiaru wyjeżdżać z Rzymu — mruknął.
— A jednak musisz to natychmiast uczynić — wyrzekł Marek.
Fabiusz uśmiechnął się złośliwie.
— Wiem, że ci moja obecność zawadza — mówił — ale to nie powód do podróży. Zdawało ci się, że zaślubiając piętnastoletnią dziewczynę, będziesz mógł rozporządzać jej majątkiem, jak swoim. Okazało się jednak, że to dziecko potrafi bronić swojego posagu, zwłaszcza, gdy mu rada ojca pomaga. Rozumiem, że chciałbyś mnie wysłać za góry i morza.
— Sam uciekniesz, nie tylko za góry i morza, ale pod ziemię nawet — wyrzekł Marek, spoglądając urągliwie na teścia. — Zucha przy mnie nie udawaj! Tusnelda się znalazła...
Fabiusz zerwał się z sofy.
— A widzisz — śmiał się Marek. — Teraz kolej na mnie drwić z ciebie. Nie uciekaj, opamiętaj się... Owej branki jeszcze nie odkryto.
Blady, drżący na całem ciele, wrócił Fabiusz na miejsce.
— Lubisz szczególne żarty — mruknął, rzucając zięciowi spojrzenie poskromionego kundla.
— A ty lubisz być zanadto mądrym — wyrzekł Marek — chociaż jako zręczny gracz kupiecki, powinieneś wiedzieć, ze struna przeciągnięta pęka. Twoja struna zaczyna, pękać...
— Owa Germanka? — pytał Fabiusz znów zaniepokojony.
— Jeszcze jej nie odnaleziono, lecz tajna straż wygrzebie ją teraz choćby z pod ziemi, bo tak nakazali imperator Lucyusz i pretor Publiusz. Dziś od samego rana spuścił prefekt miasta wszystkie swoje charty z łańcucha, a ty wiesz, że te bestye mają wiatr doskonały, gdy im chłosta grozi. Narzeczona Serwiusza żyje i ukrywa się w Rzymie, co słyszałem na własne uszy.
— Prefekt obiecał... — odezwał się Fabiusz.
— Nad prefektem stoi imperator, zaś Serwiusz umiał rozbudzić ciekawość Lucysza.
— Jesteś przyjacielem imperatora... mogłeś...
— Mogłem, ale nie chciałem...
— Nie chciałeś? Ty, mój zięć?...
— Zdawało ci się, że kupisz sobie za bezcen stosunki i wpływy Kwintyliusza. Chytry z ciebie lis, ale nie zapomniałeś, że i mój dowcip kształcili sofiści greccy. Komu się zachciewa Kwintyliusza na zięcia, ten powinien umieć otwierać szkatułę bez żalu, a ty wydzielasz mi jak niewolnikowi. Teraz pakuj za to manatki i uciekaj za góry i morza, bo jak tylko złowią ową Germankę, wniesie prefekt Serwiusz skargę o gwałt, a krewny mój, pretor Publiusz, każę ci główkę ogolić, włożyć na rączki żelazne pierścioneczki i pośle cię do kopalni sardyńskich, abyś nasycił oczy widokiem kruszców, które tak gorąco miłujesz.
Fabiusz opuścił głowę, zgnębiony.
— I cóż? — drwił Marek. — Może zechcesz mi teraz powiedzieć mowę o przymiotach oszczędności? Zaczynaj... słucham... jestem dobrze usposobiony... Jako prawnik, powinieneś wiedzieć, że za porwanie wolnej niewiasty płaci się utratą swobody i majątku, owa zaś Germanka jest nadomiar narzeczoną rzymskiego obywatela.
Zięć bawił się troską teścia. Spojrzeli na siebie: patrycyusz z pogardą, dorobkiewicz z nienawiścią.
— Prawdaż to, co mówisz? — mruknął Fabiusz. — Może chcesz tylko pieniędzy. Ile?
— Miliony twoje posiadają w tej chwili wartość śmierci — odpowiedział Marek. — Tylko czas może cię wydobyć z matni, w którą cię twoja chciwość wtrąciła.
— Radź, pomóż! — prosił Fabiusz.
— Radź, pomóż — przedrzeźniał Marek. — Wszakże masz własny dowcip, a przebiegłość była twoim głównym majątkiem. Rusz rozumem...
Zamiast rozumem, ruszył Fabiusz ramionami.
— Jesteś moim zięciem — mruknął.
— Wiem, że mnie los skuł z twoją miłą przeszłością — mówił Marek — i dlatego muszę ci pomódz, ale zapłacisz za radę.
— Rozkazuj...
— O sestercach pomówimy później, a teraz słuchaj. Opuścisz dziś Rzym i będziesz czekał w ukryciu na wiadomości odemnie. Mam nadzieję, że imperator Lucyusz zapomni rychło o owej Germance, władza zaś Publiusza nie potrwa wiecznie. Po roku obejmie jego stolicę pretorską inny senator, który nie będzie może na dźwięk złota tak nieczułym, jak mój krewny. Sprawę umorzymy, zatrzemy i wrócisz do Rzymu.
Fabiusz pochwycił ręce zięcia.
— Nie dziękuj — wyrzekł Marek. — Nie dla ciebie to czynię, lecz dla siebie. Kwintyliusz nie może być zięciem skazańca. Idzie teraz o to, dokąd cię schronić. Namiestnikami Gallii i Hiszpanii są przyjaciele Publiusza, a do Azyi wraca Awidyusz Kassyusz. Nie byłbyś tam bezpiecznym. Najlepiej zaszyć się w lasach wolnych Germanów, gdzie masz liczne posiadłości. Życzę ci szczęśliwej drogi, a córce powiedz przed wyjazdem, żeby była dla męża hojniejszą, jeżeli nie masz ochoty przebywać zbyt długo wśród barbarzyńców.
Rzuciwszy teściowi na pożegnanie spojrzenie pogardliwe, opuścił Marek pałac Fabiusza.
Był śmiertelnie znużony. Cały dzień wczorajszy przepędził w amfiteatrze, wieczór u Lucyusza Werusa, a noc przy kościach. Trzymał się ledwo na nogach.
Przybywszy do siebie, udał się natychmiast do pokoju sypialnego i spoczął w ubraniu na łóżku. Togę tylko oddał szatnemu.
Właśnie miał zasypiać, kiedy się zasłona podniosła i na progu stanęła Liwia Fabia.
Nizka, krępa, z dużą głową, a małemi oczkami, nie była żona Marka kobietą urodziwą. Mimo lat młodych, miała cerę przywiędłą.
Popatrzyła na męża, potem zbliżyła się do niego i odezwała się głosem twardym:
— Przyszłam ci podziękować za uprzejmość. Sądziłam, że wrócisz dopiero jutro rano, albo może za tydzień. Jesteś mężem wzorowym.
— Bardzo mi przyjemnie, że masz o mnie tak dobre mniemanie — odpowiedział Marek, ziewając — ale będzie mi jeszcze przyjemniej, gdy zachwyt swój nad mojemi cnotami wyrazisz później, bo w tej chwili jestem śpiący, jak widzisz.
Liwia przygryzła wargi.
— Marku! — wyrzekła.
— Liwio!
— To musi się raz skończyć...
— Cóż takiego?
— Jestem twoją żoną...
— A ja twoim mężem...
— Wcale tego nie czuję.
— A ja, niestety, zbyt troskliwie.
Liwia pochyliła się nad Markiem.
— Żądam praw swoich — mówiła głosem stłumionym, w którym kipiał gniew.
— Nosisz moje nazwisko, a na sukni szeroki szlak purpurowy, o co ci głównie chodziło. Czegoż chcesz więcej?
— Nie zniosę dłużej twojego lekceważenia.
— I cóż zrobisz?
Liwia tupnęła nogą.
— Nie pozwolę ci przebywać po za domem całemi nocami! — wrzasnęła.
— Nie pozwolisz? A jakże to sprawisz? — pytał Marek, podnosząc się na posłaniu. — Przedewszystkiem, przemawiaj do mnie ciszej, bo nie lubię kobiet krzyczących. Nie jesteś już w domu byłego poborcy.
— Jestem w domu swoim, u siebie! — wołała Liwia, nie zniżając głosu. — Ten dom należy do mnie, bo wydarłam go ze szponów lichwiarzy; wszystko, co się w nim znajduje, należy do mnie: i nazwisko twoje, i pamiątki rodzinne, i ty należysz do mnie, bo cię kupiłam.
Marek zerwał się z łóżka.
— Ejże! — zawołał. — Czy tak? Więc mnie kupiłaś? I to w jakim celu?
— Abyś mi był mężem...
— Dlaczego nie dodajesz: i panem. Powinnaś wiedzieć, że Kwintyliusz nie znosi nad sobą cudzej woli.
— Miałeś czas nauczyć się, że i Fabia nie umie być niewolnicą.
— A jednak nie byłoby nic dziwnego, gdyby córka wyzwoleńca posiadała więcej uległości od ciebie.
Na żółtą twarz Liwii wystąpił ciemny rumieniec.
— Nikczemny! — syknęła.
— Podła żmijo! — krzyknął Marek. — Męczysz mnie od kilku tygodni chciwością dorobkiewiczówny, liczącej każdy grosz; obrażasz mnie codziennie przypominaniem posagu, wyrzucasz mi wesołą młodość, jak gdybyś miała do niej prawo. Życie mi obrzydziłaś, a dziwisz się, że mi cierpliwości zabrakło! Ty mnie nazywasz nikczemnym, ty córka Fabiusza, ty śmiesz znieważać Kwintylia, niewolnico!
Marek pochwycił Liwię za ramię.
Ale w tej chwili błysnął w jej ręce sztylet.
— Puszczaj! — wrzasnęła.
Z szybkością zręcznego szermierza wyrwał Marek z dłoni żony broń i cisnął ją na posadzkę.
— Na kolana przed panem swoim! — warknął.
Ujął Liwię za kark i nagiął do ziemi.
Potem pochylił się nad nią i mówił szybkim, stłumionym głosem:
— Błyskasz mi ciągle w oczy ukradzionem złotem twojego ojca, a nie wiesz, że nad tem złotem wisi wyrok pretora. Jedno słowo z moich ust, a cały twój majątek utonie w paszczy skarbu cesarskiego. Fabiusz, zagarniając posag dla ciebie, nie przebierał w środkach, nieostrożny, mimo chytrości. Ojciec twój ucieka dziś z Rzymu przed sprawiedliwością mojego brata.
— Mój ojciec? — szepnęła Liwia przerażona.
— Owa Germanka, którą ukradł, jak cały swój majątek — mówił Marek dalej — stanie dziś, jutro przed sądem i zażąda słusznej zemsty za gwałt, dokonany na osobie narzeczonej obywatela rzymskiego, a brat mój nie odmówi tej zemsty. Znasz go...
— Ratuj go, Marku! — błagała Liwia, obejmując kolana męża.
— Powtórz teraz, że mnie kupiłaś... To ja pokrywam nazwiskiem i stosunkami waszą nikczemną przeszłość, to ja kupiłem wasze złoto, którego mi żałujecie. Gdybym był wiedział, że ono tak drogie, nie byłbym po nie sięgnął.
— Przebacz, Marku, ratuj go... — prosiła Liwia.
— Dziś prosisz, a jutro, gdy zdejmę z waszych głów niebezpieczeństwo, rzucisz mi znów w twarz obelgę i będziesz śledziła kosem okiem każdy sesterc, wychodzący z rąk moich. Znam was, plemię handlarskie. A ty naucz się, że powolność męża zdobywa się nie gniewem, lecz uległością. Rzeczą niewiasty słuchać...
Na korytarzu zaszeleściły ciche kroki niewolnika. Szybko podniosła się Liwia z kolan.
— Znakomity Fabiusz prosi o posłuchanie — odezwał się wywoływacz, uchybiwszy zasłony.
— Gdy się żona oddaliła, upadł Marek ciężko na krzesło. Gwałtowna scena, podbudziwszy jego nerwy, odebrała mu senność. Trząsł się z wyczerpania, a czuł, że nie zaśnie.
To, co się dziś stało, było skutkiem długiego szeregu przyczyn.
Zaraz nazajutrz po ślubie przekonał się Marek, że się zawiódł, licząc na młodość Liwii i hojność Fabiusza. Poborca, zabezpieczywszy posag córki wszelkiemi prawnemi dokumentami, zdjął z twarzy, uśmiech uprzejmy. Z gładkiego, podstępnego lisa, stał się lisem drwiącym. Gdy doszedł do celu, jaki sobie wytknął, zamknął szkatułę i otwierał ją tylko wtedy, gdy trzeba było płacić za nadzieję nowego zaszczytu.
A Liwia okazała się wkrótce bardzo niewygodną. Opryskliwa i samowolna, nie pozwalała mężowi zaciągać długów i uczepiła się jego ramienia z natręctwem zazdrosnej żony. Śledziła jego kroki, domagała się, żeby pozrywał dawne wesołe stosunki i zostawał ciągle przy jej boku.
Usidlony lew nie pozwolił się wprawdzie skrępować, ale stało się to kosztem jego spokoju. Ilekroć wracał nad ranem do domu z hulanki, zastawał w domu albo płacz, albo gniew, a zawsze wyrzuty.
Nie tak wystawiał sobie Marek małżeństwo z córką dorobkiewicza. Zdawało mu się, że Liwia, która wygłaszała przed ślubem zasady bezwzględnej swobody, zadowoli się świetnem nazwiskiem i blaskiem zewnętrznego otoczenia, nie narzucając mu siebie. Wesołemu pretorowi, który pił słodycz miłości z najpiękniejszych ust Rzymu, nie przyszło nigdy na myśl, żeby ta brzydka dziewczyna mogła zażądać od niego uczuć serdecznych. On, zepsuty powodzeniem wykwintniś, ulubieniec kobiet wielkiego świata, miał smak tak wybredny, iż pożądliwość jego drażniła już tylko wyjątkowo urodziwa lub niezwykle uzdolniona zalotnica. A w Liwii było wszystko pospolite, zacząwszy od gminnych rysów, a skończywszy na szorstkim głosie. Oko patrycyusza obrażała jej duża, niezgrabna ręka i płaska, szeroka noga, jej długi, niekształtny tułów i ruchy ociężałe.
Marek przecenił siły swoje, gdy mniemał, że złoto zatrze z czasem różnicę między nim a Fabiuszami. Poznawszy ich bliżej w życiu codziennem, zrozumiał, iż są rzeczy, których pieniądze nie usuwają. Każdy gest tych ludzi, pożeranych przez śmieszne ambicye, był mu wstrętnym; odpychały go ich obyczaje i zwyczaje, ich poglądy i cele. Co ogłada towarzyska przysłaniała w oddaleniu, to wyszło na jaw w stosunkach ściślejszych. Układny poborca okazał się chytrym dorobkiewiczem, a jego oświecona córka pyszną samicą.
Oparłszy głowę na dłoni, przebiegał Marek myślą ostatnie tygodnie i widział, że się pod każdym względem zawiódł. Zamiast z dziewczyną powolną, sprzągł się z kobietą gwałtowną, która chciała i umiała bronić praw małżonki; zamiast hojnego teścia, pozyskał nieprzyjemnego dozorcę swoich czynności.
Uśmiechnął się gorzko i opuścił głowę jeszcze niżej. Wypędzić żonę, dać jej rozwód? Była to rzecz tak zwykła w Rzymie Antoninów, iżby się nikt nie zdziwił. Każdy z jego przyjaciół łączył się i rozłączał po kilka razy.
Ale w jakim celu? Trzebaby się po raz trzeci ożenić, a Marek zaczynał się życiem męczyć. Coraz częściej przychodziły na niego chwile takiego znużenia, iż mu wszystko naokoło szarzało, brzydło. Zwłaszcza po nocy bezsennej, przepędzonej wesoło, czuł, że owa wesołość traci dla niego dawny urok. Rozkosze i zabawy powtarzały się bez zmiany. Po za granice wina, kobiet, pustej rozmowy i gry w kości nie przechodziła pomysłowość najrozpustniejszych towarzyszów. Zawsze to samo...
Marek wypił już morze wina, całował legion kobiet, przegrał w kości fortunę senatorską, wydrwił tysiące razy bogów, filozofów, ludzi, świat, siebie w końcu. Żadnej rozrywki nie dawało mu życie.
— Warto-ż one moich zachodów? — pytał się znudzony wczorajszą biesiadą sybaryta.
Uśmiechnął się pogardliwie.
Czarne skrzydła zniechęcenia załopotały nad jego głową, nucąc mu pieśń nicości. Gdyby mu kto w tej chwili podał truciznę, wysączyłby ją bez wahania. Nie straszyła go tajemnica innego świata, bo ciągłe szyderstwo wypaliło w nim wszelką wiarę. Był zresztą, mimo zniewieściałości, zanadto potomkiem rycerskim, aby się miał śmierci lękać.
Wyczerpany nadmiernym wysiłkiem nerwów, cały zimny wskutek nadużycia alkoholu, czuł rozkosz wiekuistego spoczynku.
Kiedy tak siedział, zmięty, skulony, z przymkniętemi powiekami, zaszeleściła za nim jedwabna kotara i jego ramienia dotknęła ręka niewieścia.
Sądząc, że to Liwia, nie podniósł nawet głowy.
Ale nie żona weszła do niego.
— Słaby jesteś, Marku? — zapytał dźwięczny głos Tullii Kornelii.
Marek otworzył oczy.
— To ty, Tullio? — wyrzekł, chwytając jej dłoń. — Jak dobrze, że mnie odwiedziłaś! Czuję dziś potrzebę widoku twarzy życzliwej.
— I ja także — szepnęła Tullia.
Marek spojrzał na nią zmęczonemi oczami.
— Taka jesteś blada, Tullio — mówił. — Czyby i ciebie przesyt pokonał.
— Publiusz przysłał dziś pierścień żelazny — odpowiedziała Tullia, utkwiwszy wzrok w posadzce.
— Szczęście cię wzruszyło, rozumiem...
— Nie dla mnie ten pierścień zaręczynowy.
— Nie dla ciebie? Dla kogo? — zapytał Marek zdziwiony.
— Dla Mucyi...
Marek puścił rękę Tullii.
Milczeli oboje. On oparł znów głowę na dłoni i patrzył przed siebie szklannemi oczami; ona targała nerwowo suknię.
— Szczęście nas opuściło, Tullio — odezwał się Marek po jakimś czasie. — Przeliczyliśmy się... chciałbym już przejść w krainę cieniów...
Tullia podniosła głowę dumnie.
— A ja nie — wyrzekła twardo. — Umrzeć bez zemsty, to rzecz niewolnika. Zemsta osładza zawód doznany.
Była blada, lecz bladością gniewu, który rozdął jej nozdrza i tryskał jej z oczu.
— Mucya niewinna — mówił Marek.
— Winien każdy, kto śmiał stanąć na drodze moich zamiarów, rozmyślnie, czy wypadkiem.
— To nasza krewna, Tullio.
— Już ci raz mówiłam, że jestem sobie krewną najbliższą.
— Wiem, że nie przebaczysz zniewagi. Cóż zamierzasz uczynić?
— Usunąć ją z drogi.
— Czy masz dowody?
— Będę je miała. Przyszłam do ciebie zapytać się, który pretor sądzi sprawy chrześcian?
— Sprawy obwinionych ze stanu senatorskiego należą przed trybunał Publiusza.
— Publiusza! — zawołała Tullia. — I ty mówisz, że mnie szczęście opuściło? Nawet Furye nie zdobyłyby się na zemstę okrutniejszą. Publiusz, sądzący Mucyę! Ha, ha, ha...
Śmiała się żółcią, obrażoną dumą, nienawiścią natury gwałtownej.
— Teraz przekonamy się, jak daleko sięga twoja cnota obywatelska, Rzymianinie dawnego obyczaju! Będziesz miał sposobność dowieść światu, że ród Brutusów nie wygasł jeszcze między nami.
I znów dławił ją śmiech bolesny, zmieszany z łkaniami zrozpaczonej kobiety.
— Mucya przed sądem Publiusza... ha, ha, ha... Nawet Arystofanes nie wymyśliłby sceny komiczniejszej.
Marek nie zatrzymywał Tullii, gdy uścisnąwszy jego rękę, wybiegła szybko z pokoju. Sam nieszczęśliwy, stał się obojętnym na cudzy smutek.
Tullia, wsiadłszy do lektyki, kazała tragarzom przyśpieszyć kroku. Niosła ją burza, która zwirowała spokój jej duszy.
Do ostatniej chwili łudziła się, że pokona ostatecznie Mucyę. Była kobietą urodziwą i wytworną, jak niewiele dam rzymskich. Jej giętki, przez najlepszych mistrzów greckich oszlifowany umysł tryskał ogniem drogich kamieni. Któraż inna niewiasta mogłaby stanąć godnie obok patrycyusza tak dumnego, jak Publiusz?
A ten dumny patrycyusz, cel zabiegów wszystkich matek ze stanu senatorskiego, pogardził nią, odtrącił, wybierając dziewczynę skromną, roztkliwiającą się nad nędzą niewolników! Starodawnym obyczajem przysłał dziś Mucyi przez Serwiusza pierścień żelazny...
— Nie złożycie razem ofiary przed ołtarzem bogów domowych — mówiła Tullia do siebie. — Rozdzieli was miecz kata, a może potem...
Mściwa kobieta nie traciła jeszcze nadziei. Bo nie sama tylko potrzeba wydobycia się z trudnego położenia materyalnego pchała ją do Publiusza. Odważny żołnierz i nieugięty obywatel pociągał jej dumę i budził w niej szacunek. Jeżeli uledz, to tylko takiemu mężowi...
Powoli, nieznacznie, skradało się do serca Tullii, ze czcią, jaką żywiła zawsze dla Publiusza, uczucie inne, cieplejsze. Olśniewała ją jego dzielność, przyklasnęła mu, kiedy zgromił motłoch, i brała gorący udział w jego igrzyskach pretorskich.
Coraz częściej myślała o nim w chwilach samotnych, oplatając jego orlą głowę powiewną przędzą snów kobiety kochającej.
Tak, ona go kochała. Uczuła to dziś, kiedy prefekt Serwiusz przyszedł do jej domu, jako swat Publiusza. Gdy spostrzegła w ręku barbarzyńcy pierścień żelazny, zastygła w niej w pierwszej chwili wszystka krew, a potem zebrała się w sercu i obiegła żyły wrzącym ukropem. Musiała użyć całej siły woli, aby zapanować nad wzruszeniem.
A ten pierścień nie był dla niej...
Tullia wcisnęła twarz w poduszkę lektyki. Nieznane jej dumie łzy gorące paliły jej powieki.
Gdy stanęła przed domem, była znów spokojna, jak zwykle. Tylko zmęczone oczy nie miały chłodnego blasku.
— Przyślij mi Trazybula — rozkazała wywoływaczowi, spocząwszy w sali przyjęć na sofie.
Nizki, tłusty, kosooki Greczyn wsunął się kocim krokiem i ucałowawszy koniec trzewika pani, czekał na zapytanie.
— Czy pamiętasz moją obietnicę? — odezwała się Tullia, przeszywając sługę spojrzeniem lodowatem.
Niewolnik pochylił głowę, przyłożywszy rękę do piersi.
— Będziesz wolnym, albo zgnijesz w więzieniu.
— Uczyniłem wszystko, co rozkazałaś, pani — mruknął Grek.
— Uczyniłeś zamało, bo nie mam dotąd wiadomości pewnych.
— Jutro, nocą, uda się Mucya Kornelia na nabożeństwo chrześcian do grobów podziemnych za bramą Appijską.
W oczach Tullii błysnęła radość.
— Czy to wiadomość pewna? — zapytała obojętnie, jak gdyby ją słowa niewolnika nic nie obchodziły.
— Stałem za drzewem pod murem w ogrodzie, kiedy Mucya Kornelia przechodziła z gladyatorem Sporusem. Umówili się, że pójdą razem do grobów. Sporus jest chrześcianinem, pani.
Tullia zamyśliła się.
— Jutro, pod wieczór — odezwała się po chwili — zaniesiesz do prefekta miasta list i postarasz się o to, żeby doszedł natychmiast jego rąk.
— Ty rozkazałaś, pani — mruknął niewolnik.
Oddaliwszy sługę, oparła Tullia głowę na dłoni i utkwiła wzrok w suficie.
— Nie sądzę, żeby chciał kochać chrześciankę — mówiła do siebie.






II.

Północ już dochodziła, a Serwiusz nie czuł potrzeby spoczynku, chociaż biegał od świtu do wieczora, zagrzewając tajną straż do starannych poszukiwań.
Groźba imperatora i Publiusza poskutkowała.
Mimo wygranej wazy murryńskiej, wypuścił prefekt Rzymu całą sforę szpiegów na miasto, przykazawszy im surowo, żeby mu dostawili Tusneldę żywą, albo odnaleźli dowody śmierci.
Już drugi dzień tropiły psy gończe, przetrząsając wszystkie nory i dziury stolicy, znane tylko policyi. Nie było podejrzanego domu, któregoby nie obwąchały.
Jutro miały się rzucić na przedmieścia.
Serwiusz spoczywał w małym pokoiku sypialnym na krześle, oparłszy głowę na dłoni. Miał na sobie zbroję, a na niej złoty łańcuch zasługi wojskowej i szarfę wyższego oficera. Obnażony miecz leżał na jego kolanach.
— Możeby was rozpiąć, panie? — odezwał się Herman, który siedział na posadzce, podłożywszy pod siebie nogi. — Jesteście znużeni, a zbroja uciska.
Serwiusz zrobił głową ruch odmowny.
— Nie wiem dlaczego, ale zdaje mi się — wyrzekł — że mi zbroja będzie jeszcze dziś potrzebną.
— Już późno, panie. Miasto śpi.
— Jakiś głos wewnętrzny nakazuje mi czekać.
— W takim razie czekajmy.
— My znamy ten głos tajemniczy, Hermanie. Ostrzega on nieraz żołnierza.
— Dziwny to głos, panie — mówił stary setnik.
— Pamiętasz ostatnią bitwę? — zapytał Serwiusz. — Coś mi szeptało, żebym zmienił konia. Opierałem się owemu głosowi, ale tak mnie ścigał, iż go w końcu usłuchałem.
— I uczyniliście dobrze, bo Blassius, który dosiadł waszego ogiera, nie wrócił z pola krwawego. Ludzie wierzą, że to głos naszych przodków, krążących nad nami, chociaż ich nie widzimy.
— Może, może... któż przeniknie tajemnice pozagrobowe?... — mówił Serwiusz półgłosem.
Zaspany wywoływacz wsunął głowę, przez drzwi i odezwał się:
— Jakiś człowiek chce z tobą mówić, panie.
Serwiusz podniósł się żywo.
— Niech wejdzie — rozkazał, zwróciwszy oczy na kotarę.
Na jej tle purpurowem zarysowała się wątła postać chudego, bladego mężczyzny, zawiniętego w ciemny płaszcz.
— Kto jesteś, że ośmielasz się mnie niepokoić o porze tak późnej? — zapytał Serwiusz.
— Należę do tajnej straży, panie — odpowiedział głosem przyciszonym.
— Przynosisz mi wiadomość o Tusneldzie? — zawołał Serwiusz.
Szpieg wyjrzał na kurytarz, a przekonawszy się, że niewolnik się oddalił, odparł.
— Przynoszę, ale wiadomość to tylko dla ciebie.
Wskazał oczami na Hermana.
— Możesz mówić — wyrzekł Serwiusz.
Szpieg wahał się przez chwilę, potem odezwał się:
— Będę mówił, lecz tylko wtedy, gdy mi przysięgniesz na głowę ojca, że nie zrobisz żadnego użytku z tego, co ci powiem. Wiem, że Germanowie dotrzymują przysięgi.
— Czy to koniecznie potrzebne?
— Koniecznie, panie.
— Przysięgam na głowę ojca i na cześć rycerską — wyrzekł Serwiusz, podnosząc rękę do góry.
— I ty przysięgnij!
Szpieg zwrócił się do Hermana.
— Przysięgam — mruknął setnik.
— Więc dowiedz się nasamprzód, że stoi przed tobą chrześcianin — mówił szpieg.
— Chrześcianin? — szepnął Serwiusz zdziwiony.
— Dziwisz się, że chrześcianin należy do tajnej straży? Gdybyśmy nie byli wszędzie, mielibyśmy jeszcze więcej męczenników.
— Rozumiem... Ostrzegacie swoich.
— Jesteśmy już tak liczni, że czas na obronę. Dosyć krwi naszej zbroczyło arenę amfiteatru.
— Ale Tusnelda! O niej mi mów!
— I twoja narzeczona, panie, jest chrześcianką.
— Tusnelda chrześcianką!
Serwiusz zmarszczył brwi.
— Ulitował się nad jej niedolą jeden z wyznawców Baranka, który służył u Fabiusza — opowiadał chrześcianin — uprowadził ją z więzienia i ukrył w naszych grobach. W świętej ciszy cmentarzyska oświecił Bóg jej czystą duszę i przyjęła chrzest.
Serwiusz znał zanadto dobrze usposobienie rządu rzymskiego, aby nie wiedział, że jego narzeczonej grozi nowe niebezpieczeństwo. Gdyby ją pachołkowie prefekta ujęli w otoczeniu chrześcian, dałaby głowę pod miecz. A on, prefekt legionów, nie mógłby jej nawet bronić, bo uległby takiemu samemu losowi.
Nie będąc Rzymianinem z pochodzenia, nie żywił do „przesądu wschodniego“ nienawiści panów świata. Sprzyjał raczej Bogu, który zrównał wszystkich ludzi. Ale jego życzliwość nie wpłynie bynajmniej na sąd pretora. Sam Publiusz, chociaż ukarze Fabiusza za gwałt, podpisze na Tusneldę bez wahania wyrok za obrazę bogów rzymskich.
Serwiusz zdawał sobie dokładnie sprawę z położenia. Zrozumiał, że tylko szybki czyn może jego narzeczoną ocalić, szpiegowie bowiem, rozszerzywszy poszukiwania na przedmieścia, wyśledzą kryjówki chrześcian, a wówczas zostanie mu tylko trup Tusneldy.
— Zaprowadź mnie natychmiast do waszych grobów — wyrzekł po dłuższym namyśle.
— Po to przyszedłem, ale pamiętaj, panie, że przysiągłeś — odparł chrześcianin.
— Nie lękaj się. Germaninowi zaufałeś.
W kilka minut potem pędziło trzech jeźdźców ulicami Rzymu.
— Z drogi! — nawoływał ciągle Herman, świecący z konia pochodnią.
Przebiegli miasto, wypadli z bramy Appijskiej.
Głucho rozlegały się na płytach bazaltowych uderzenia kopyt końskich. Grobowce zmarłych pokoleń, występujące wyraźnie ze srebrzystych półcieni blasków księżycowych, spoglądały na mężów, którzy pochyleni na karki rumaków, lecieli w ciszę nocną, jak duchy skrzydlate. Wiatr unosił ich płaszcze.
Pędzili bez wytchnienia, skupieni, milczący. Gnała ich śmierć — stały gość tych stron ponurych. Codziennie rozbrzmiewały tu trąby pogrzebowe, co kilka tygodni brzęczały kajdany chrześcian, pędzonych przed trybunał pretora.
Stróże mogił, czarne cyprysy, zadrżały od czasu do czasu, a wówczas popłynął nad ostatniemi mieszkaniami możnych rodów rzymskich tajemniczy szum, jakby podziemnej skargi echo niepochwytne.
Jeźdźcy pędzili... Minęli grobowce Scypionów, Kwintyliów, Korneliów. Na zakręcie drogi zatrzymał się chrześcianin.
— To tu wyrzekł, zeskakując na ziemię.
— Zostaniesz przy koniach — rozkazał Serwiusz, zwracając się do Hermana — zaraz wrócimy.
Szedł za chrześcianinem, który go prowadził przez ogrody, oglądając się uważnie na wszystkie strony.
Nikt nie śledził ich kroków; psy tylko odzywały się na dziedzińcach przedmieścia.
Zatrzymali się przed klombem, utworzonym z krzewów mirtowych. Chrześcianin zapalił pochodnię, nachylił się i odsunął kupę chrustu.
— Schodź ostrożnie, panie — odezwał się i spuścił się do dołu, którego otwór zasłaniał stos suchych gałęzi, posypanych piaskiem.
Kiedy Serwiusz uczynił, co mu chrześcianin polecił, znalazł się w wązkim ganku podziemnym, tak nizkim, że jego głowa dotykała sufitu. Zgęszczone, ciężkie powietrze zatamowało mu w pierwszej chwili oddech. Nie widział nic naokoło siebie, światło bowiem pochodni zmalało i drgało, jakby chciało zgasnąć.
— Nachyl się, panie, i postępuj za mną — mruknął chrześcianin.
Szli naprzód prosto przed siebie, ślizgając się po wilgotnej, gliniastej ziemi, potem spuścili się jeszcze głębiej. Bywały przejścia tak nizkie i wązkie, że trzeba się było przeciskać na kolanach.
Od czasu do czasu rozszerzał się ganek, tworząc jakby okrągłą komorę, wykutą w kamieniu. Wówczas zatrzymywał się Serwiusz, aby wyprostować skurczone członki. Migotliwy płomień pochodni stawał się spokojniejszym i rzucał smugi jaśniejsze na ściany. W jego żółtych blaskach spostrzegał Serwiusz sarkofagi, pozbawione wszelkich ozdób rzeźbiarskich. Tu i owdzie tylko widać było palmę, wyrytą niezręcznym rylcem, wizerunek dobrego pasterza, niosącego na barkach zbłąkaną owieczkę, gołąbka, krzyż lub napisy.
— To wasi wyznawcy? — zapytał Serwiusz.
— Wyznawcy i męczennicy — odpowiedział chrześcianin.
Im dalej postępowali, tem więcej było owych skromnych grobów, które się ukryły przed oczami ciekawych i prześladowców. Z prawej i lewej strony ganków mnożyły się w ścianach otwory i sarkofagi, piętrzące się w końcu jedne na drugich.
Serwiusz domyślił się, że znajduje się na cmentarzysku chrześcian i zdziwił się wielkiej ilości ofiar nowej wiary... Dokądkolwiek spojrzał, wszędzie grób. Całe rodziny spoczywały w trumnach kamiennych obok siebie, żałowane i żegnane tylko przez wydziedziczonych. Znaczna część niewolników, których doczesne resztki zewsząd go otaczały, oddała głowę na Polu Hańby, lub wyzionęła ducha na arenie amfiteatru. Poszarpane, okrwawione członki pozbierali nocą współwyznawcy i ukryli je w tych smutnych, podziemnych norach.
Bo smutne i ubogie było miasto umarłych chrześcian. Nie ogrzewało go słońce, nie przyświecał mu księżyc, nie szumiały mu cyprysy cichej pieśni o nicości. Złote napisy nie przypominały światu zasług zgasłych bohaterów, którzy znieśli dla swojej wiary najokrutniejsze męczarnie. Laury i kwiaty nie zdobiły ich szarych mogił.
Otaczała ich wieczna, głucha noc, oddychająca nie wonią pól i lasów, lecz stęchlizną głębokich piwnic. Nie stłumione łkanie kochających rodzin mąciło spokój zmarłych, jeno głośny płacz nowych ofiar, wytropionych przez straż prefekta Rzymu.
Czasem tylko snuł się po tych smutnych ulicach śpiew ludzki. Ale nie była to pieśń tryumfu, radości. Nuciła ona trwożliwie, wydobywając się z głębi zbolałej piersi i szła gankami, do wcielonej skargi podobna. To modlili się chrześcianie nad grobem męczennika, błagając go, by im dał siły do zniesienia prześladowań.
Właśnie, gdy Serwiusz, postępujący w milczeniu za przewodnikiem, wchodził w nowy kurytarz, odezwała się gdzieś w oddali, jakby na innym świecie, taka pieśń stroskana.
Przystanął i odetchnął.
— Zbliżamy się zapewne do miejsca przeznaczenia — wyrzekł.
— Tak, panie — odpowiedział chrześcianin.
— Czy zastaniemy tam Tusneldę?
— Twoja narzeczona nie opuszcza nigdy naszego schroniska.
— Nigdy?...
Serwiusz odetchnął po raz wtóry. Dusiło go zgęszczone powietrze. A ona żyła tyle miesięcy w tym grobie, pozbawiona słońca i świeżego tchnienia powierzchni ziemi.
— Idźmy dalej — odezwał się chrześcianin.
— Pozwól mi utulić serce — mówił Serwiusz.
Nie widział Tusneldy od roku i miał ją odnaleźć w tak szczególnem położeniu. Żegnał ją w dworcu ojca, wśród lasów dziewiczych Markomanii, wolną, dumną córę wielkiego rodu germańskiego, a ujrzy ją w dobrowolnem, kamiennem więzieniu, ukrywającą się przed szpiegami Fabiusza i prefekta miasta.
Przyłożył rękę do piersi. Serce biło tak silnie, że nawet zbroja nie stłumiła szelestu jego uderzeń.
— Idźmy! — wyrzekł.
Szli znów prosto przed siebie gankiem, który się rozszerzał w miarę, jak zbliżali się do jego końca. Śpiew, podobny zrazu do brzęku wielkiego mnóstwa pszczół i leśnych muszek, rósł z każdą chwilą, stawał się coraz wyraźniejszym.
Serwiusz rozróżniał już głosy męzkie i żeńskie. Nuciły wspólnie pieśń, utkaną z samych prawie tonów minorowych.
Nagle rozstąpiły się ściany ganku, odsłaniając okrągłą, sklepioną kaplicę, oświetloną lampami olejnemi. W głębi znajdował się sarkofag, ozdobiony palmą, wysunięty nieco ku środkowi, a przed nim klęczał staruszek, ubrany w białe, długie suknie. Oparłszy skroń na trumnie męczennika, modlił się w milczeniu.
Kapłana chrześciańskiego otaczało kilkadziesiąt osób obojga płci i różnych stanów. Serwiusz dostrzegł między niewolnikami purpurowe szlaki rycerstwa i twarze kobiet, znanych mu z domów senatorskich.
Przebiegając szybko zebranie, zatrzymał się jego wzrok zdumiony na głowie Mucyi Kornelii. Przytulona do ściany, modliła się z oczami podniesionemi, nie łącząc swego głosu z chórem. Oderwana od otoczenia, nie zdawała się nic widzieć i słyszeć.
— I ona? — pomyślał Serwiusz. — Biedny Publiusz...
Ale gdzie Tusnelda?
Po prawej stronie sarkofagu stała wysoka postać niewieścia z rękami splecionemi na łonie. Płaszcz jasnych, złocistych włosów okrywał jej ramiona, spadając aż do kolan. Tęskne, duże, niebieskie oczy świeciły szklistym blaskiem na tle bladej, wychudłej twarzy, z której niewola i więzienie podziemne starły rumieńce zdrowia i młodości. Nagie ciało przeglądało przez dziury zużytej, starganej tuniki niewolnicy.
Serwiusz wlepił w tę kobietę wzrok przerażony. Onaż to, ta sponiewierana nędzarka? Tak-że to wygląda córka wolnego księcia germańskiego i narzeczona prefekta legionów! Rozpacz i wstyd przeszły po jej twarzy, poniewierka złamała jej postać. O, Rzymie, Rzymie!...
Patrzył ciągle, nie mogąc oderwać oczu od nieszczęśliwej. Tyle głębokiej boleści było w jej spojrzeniu, tyle goryczy w ustach.
— Tusnelda! — zawołał nareszcie, wyciągając ręce do narzeczonej.
Ona rzuciła się w tył, jakby chciała uciekać.
— Tusnelda! — powtórzył Serwiusz, torując sobie drogę przez tłum nabożnych, którzy ustali w śpiewie.
Tusnelda otworzyła ramiona, jak człowiek raniony śmiertelnie w pierś; zachwiała się i padła z głośnym płaczem w objęcia Serwiusza.
Kaplicę zaległa cisza. Chrześcianie przypatrywali się w milczeniu narzeczonym. Kapłan podniósł nad nimi ręce, błogosławiąc.
— Tak cię sponiewierali... tak cię sponiewierali... — szeptał Serwiusz, przygarnąwszy odnalezioną do siebie.
Odpowiadało mu łkanie urywane.
Wtem doszedł z głębi kurytarzów szelest żelaza uderzanego o żelazo. Chrześcianie nasłuchiwali uważnie... Szelest ten nadpływał ze wszystkich stron, zbliżając się wolno do kaplicy.
Kapłan zbladł. On znał ten szelest złowrogi.
— Módlcie się, bracia i siostry — odezwał się głosem drżącym — proście Boga o siłę w chwili ostatniej, bo staniecie wkrótce przed jego obliczem.
Zgiął kolana, oparł głowę o sarkofag męczennika i czekał spokojnie.
Ale nie wszyscy chrześcianie poszli za jego przykładem. Kilku niewolników skoczyło w boczne kurytarze, kilku innych obnażyło miecze.
— Schowajcie broń — mówił kapłan — kto się bowiem z was dopuści mężobójstwa, ten nie będzie oglądał królestwa niebieskiego.
Daremnie usiłowali się bojaźliwsi schronić. Z takim samym pośpiechem, z jakim uciekali, wracali do kaplicy. Żołnierze prefekta miasta zamknęli wszystkie przejścia, zbliżając się do matni. Już migotały ich pochodnie i rozlegały się nawoływania.
Wówczas padli chrześcianie na kolana i zanosili do Boga modły gorące. Trzech tylko gladyatorów nie chciało się poddać rozkazowi kapłana. Dobywszy mieczów, stanęli przed wejściami do kaplicy.
Serwiusz tulił Tusneldę do piersi, szepcąc jej słowa tkliwe. Tak był nią zajęty, że nie zwracał uwagi na zgiełk, jaki ich otaczał. Dopiero, kiedy tuż obok niego rozbrzmiał głośny szczęk oręża i odezwały się klątwy walczących ludzi, podniósł głowę i przyłożył instynktowym ruchem żołnierza prawicę do miecza.
Gladyatorowie, zamknąwszy ciałami swojemi wejścia, bronili się z rozpaczą straceńców. Cięcia szły tak gęsto, że widać było tylko jeden blask, migający z szybkością uchodzącego węża. Ale szczupłość miejsca krępowała ruchy szermierzów. Nie mogąc dosięgnąć przeciwników, którzy zagasili pochodnie, uderzali przed siebie w ciemną przestrzeń. Sami, oświetleni lampami kaplicy, stanowili cel wygodny.
Krótko trwała walka. Pachołkowie miejscy, zakryci tarczą mroków, podpełzli bez szelestu. Prawie równocześnie zwalili się z nóg wszyscy trzej gladyatorowie, ugodzeni śmiertelnie. Krew ich obryzgała ściany i ludzi.
Z okrzykiem: „Chrześcian lwom!“ wtargnęli żołnierze do kaplicy i rzucili się na chrześcian. Nikt się nie opierał. Wyznawcy nowej wiary podawali sami ręce w kajdany.
Ogromny, rudy drab pochwycił Mucyę za włosy, podnosząc ją z klęczek.
Widok ten odebrał Serwiuszowi przytomność. Zapomniawszy, że jako dygnitarz wojsk rzymskich, powinien uszanować przedstawicieli władzy cesarskiej, uderzył zuchwałego żołdaka z taką siłą rękojeścią miecza w głowę, że mu rozbił żelazny szyszak. Ale w tej samej chwili objęło go kilkanaście ramion w pas i za nogi, usiłując go przewrócić.
Serwiusz rozparł się, otrząsnął, a uwolniwszy sobie ręce, rozdzielał razy na prawo i na lewo. Pachołkowie jednak, korzystając z ciasnoty, ścisnęli go ze wszystkich stron, a gdy mu jeden z nich zarzucił z tyłu sznur na szyję, stracił równowagę i runął w kałużę krwi, tryskającej z otwartych piersi gladyatorów!
Kilkanaście kolan przygniotło go do ziemi. Daremnie się szamotał. Spętano go, bijąc pięściami po twarzy.
Rudy żołnierz, dźwignąwszy się z ziemi, przypadł do niego i pchnął go sztyletem w pierś. Ale nóż osunął się ze zgrzytem po zbroi.
— Ten pies ma na sobie zbroję! — zawołał żołnierz i zdarł z Serwiusza płaszcz.
Zaledwo to jednak uczynił, cofnął się przerażony.
— Prefekt legionów — mruknął, pobladłszy.
— Prefekt legionów — powtórzyli za nim pachołkowie, spostrzegłszy złoty łańcuch i szarfę.
Stało się to wszystko tak szybko, że Serwiusz nie miał czasu krzyknąć, kiedy mu sznur zamknął gardło, obniżając głos.
— Dowódco! — zawołał rudy żołnierz.
Z jednego z ganków przecisnął się przez tłum setnik straży miejskiej.
— Czego tam? — zapytał.
— Spojrzyj tylko, dowódco — wyrzekł żołnierz, oświecając twarz Serwiusza pochodnią.
Setnik pochylił się nad skrępowanym.
— Prefekt Serwiusz Klaudyusz Kalpurniusz — mruknął — zdjąć więzy.
Kiedy oswobodzono Serwiusza z łańcuchów i powrozów, wyprostował członki i podniósł się z ziemi.
— Wy jesteście żołnierzami? — wyrzekł. — Tylko zbóje napadają starców i kobiety.
— Spełniamy rozkaz prefekta miasta — odparł setnik.
— Wiem, ale prefekt nie każe się znęcać nad nieszczęśliwymi, którzy nie stawiają oporu.
— Ty nie wyznajesz przesądu wschodniego, przesławny prefekcie? — zapytał setnik.
— Wyznaję dotąd wiarę boskiego imperatora, a na cmentarz chrześcian przybyłem po narzeczoną, którą tu odnalazłem.
— Rozkaż, a wydamy ją natychmiast w twoje ręce.
Tusnelda, skrępowana jak wszyscy chrześcianie, stała obok Mucyi.
Serwiusz przystąpił do niej, patrzył długo w jej oczy i wyrzekł z naciskiem:
— Ty nie jesteś chrześcianką, Tusneldo. Powiedz setnikowi straży miejskiej, że schroniłaś się tylko do grobów podziemnych przed zemstą Fabiusza. Powiedz, Tusneldo!
W jego glosie drżała prośba gorąca.
W kaplicy zapanowało milczenie. Kilkadziesiąt oczu zwróciło się na Germankę. Ona spuściła głowę, walcząc z sobą widocznie, pierś jej bowiem podniosła się ciężko.
— Zgubiłabym duszę, gdybym się zaparła Boga chrześcian — odparła głosem złamanym — dusza zaś trwa dłużej od ciała. Przebacz, Serwiuszu...
W kaplicy zrobiło się jeszcze ciszej. Słychać było tylko szybki oddech Serwiusza. Stał przez kilka chwil z głową opuszczoną, potem wyciągnął rękę w stronę dowódcy straży i wyrzekł:
— Czyń, co do ciebie należy.
— Setnik dał w milczeniu znak do pochodu.
Bez skargi postępowali chrześcianie za żołnierzami, napełniając podziemne cmentarzysko brzękiem kajdan. Ze ścian spoglądały na nich otwarte groby, gotowe do przyjęcia nowych męczenników.
Już świtało, kiedy się smutny orszak wydostał na powierzchnię ziemi.
I znów rozległ się na bazalcie drogi Appijskiej tentent koni, ale tym razem gnało przez szarą mgłę zimowego poranku tylko dwóch jeźdźców. Trzeci — szpieg — chociaż mógł się zastawić swoim urzędem, pozwolił się spętać razem z innymi chrześcianami.
— Prędko! prędko! — wołał Serwiusz na Hermana, nagląc swojego ogiera do pośpiechu.
Stary wojak nie pytał o nic. Opowiadały mu poszarpane, krwią obryzgane suknie, sińcami pokryta twarz i pogięta zbroja prefekta, że na cmentarzysku chrześcian nietylko grzebią umarłych, lecz biją także żywych.
Publiusz budził się właśnie, kiedy Serwiusz stanął nad jego łóżkiem.
— Znalazłeś Tusneldę? — zapytał.
Spojrzawszy uważniej na przyjaciela, dodał:
— Walczyłeś o nią?
Serwiusz nie mógł z siebie wydobyć ani słowa. Otwierał usta, jak ryba, wydobyta z wody, pracując piersią. Brakło mu tchu...
— Spotkało cię nieszczęście? Uprowadzili ją, zamordowali? — zawołał Publiusz, zrywając się z posłania.
— Tusnelda i Mucya w więzieniu! — wybuchnął Serwiusz.
— W więzieniu? Mucya?
— Chrześcianie... prefekt miasta... cmentarzysko...
— Mów wyraźnie, abym cię mógł zrozumieć...
— Ujęli je na cmentarzu chrześcian...
— Kto, kogo?
Publiusz pochwycił Serwiusza za ramię.
— Jakieś nieszczęście odebrało ci przytomność — mówił. — Obudź się, zbierz siły!
— Skrępowali je... uprowadzili... powlekli... — odpowiedział Serwiusz, padając na krzesło. — O, Publiuszu, jaki ten wasz Rzym okrutny!...
Zakrył twarz rękami i milczał, oddychając z trudem.
— Mów, mów — nalegał Publiusz.
— Zaraz... zaraz... — mruknął Serwiusz.
Nagle podniósł się ruchem szybkim i wyprostowawszy się, wyrzekł:
— Ale ja ją oswobodzę przeciw jej woli... Wydrę ją z paszczy waszej sprawiedliwości, albo zginę z nią razem. Mam dosyć tej gry obłudnej, dosyć, dosyć... Na Walhallę! Zbyt długo służyłem gasnącym blaskom słońca, które już nikogo nie ogrzewa.
Z oczu jego sypały się iskry, drżał na całem ciele.
Publiusz ujął go za ręce i odezwał się łagodnie:
— Ucho przyjaciela nie słyszało mowy obrażającej dumę Rzymianina. Uspokój się, bracie.
Ale Serwiusz nie chciał się uspokoić.
— Twoja duma rzymska zblednie, jak rozpacz niewolnika — wołał — gdy ci powiem, co dzisiejszej nocy widziałem.
Pochylił się nad Publiuszem, zniżył głos i mówił przez zaciśnięte zęby:
— Twoją Mucyę sponiewierał prosty żołdak, jak ulicznicę. Za włosy ją porwał, podłą pięścią uderzył, plugawemi słowami znieważył, a potem spętał żelazem hańbiącem. Ona jest chrześcianką.
Z gardła Publiusza wypadł chrapliwy, urwany dźwięk, podobny do charczenia konającego. Chwycił się za serce i oparł głowę o ścianę. Śmiertelna bladość powlekła jego oblicze.
Długo milczeli przyjaciele.
— Jeżeli widziałeś dobrze, Serwiuszu — odezwał się pierwszy Publiusz — niech się cienie przodków nademną zmiłują, albowiem ciężką pokutę wyznaczyli mi bogowie za ich winy.
Odetchnął i szepnął:
— O, Mucyo, Mucyo, dlaczegoż mi to uczyniłaś!...
— Ocal ją! — wyrzekł Serwiusz. — Z łona jej wyjdzie ród, godny twego imienia.
— Jestem od dwóch dni pretorem Rzymu — odpowiedział Publiusz — a ona stanie przed moim sądem.
I przycisnął powtórnie rękę do serca.






III.

Na Kapitolu, przed więzieniem Mamertyńskiem, zebrał się tłum ciekawych, czekających na przeprowadzenie więźniów do sali sądowej.
Próżniaczy motłoch, żądny taniej rozrywki, obiecywał sobie zajmujące widowisko. Bo nie codziennie pozwalano mu oglądać członka stanu senatorskiego, oddanego na pastwę ulicy.
Dawniej, za cesarza Domicyana, otwierały się drzwi karceresu bardzo często przed purpurą patrycyuszowską. Przedstawiciele najzasłużeńszych rodów rzymskich przekraczali próg wilgotnej nory, wykutej w skale, aby wrócić na światło dzienne w towarzystwie kata.
Ale tę smutną przeszłość pamiętali tylko ludzie bardzo starzy.
Od chwili, kiedy Antoninowie zasiedli na tronie, drżała w Rzymie przed sprawiedliwością pretorów jedynie zbrodnia istotna. Kaprys monarchy nie straszył obywateli, denuncyacya przestała być rzemiosłem zyskownem, podłość nie wyrównywała drogi do władzy i zaszczytów. Obraza majestatu znikła zupełnie z tablic sądowych.
Motłoch nie był zadowolony z takiego obrotu rzeczy. Zamiast dziękować Markowi Aureliuszowi że szanował w każdym obywatelu godność ludzką, szemrał na „babę filozofującą,“ która pozbawiała go wrażeń przyjemnych. Bo miło nędzarzowi spojrzeć czasem w bladą twarz możnego arystokraty, drżącego przed śmiercią.
Dziś obiecywali sobie „panowie świata“ w dziurawych togach, pospołu z paniami w połatanych, brudnych sukniach, wzruszenie niezwykłe.
Mucyę Kornelię, przedstawicielkę jednego z najstarszych domów rzymskich, i Tusneldę, księżniczkę germańską, ujęli pachołkowie miejscy nocą w grobach chrześciańskich i poprowadzą je prawdopodobnie przed pretora.
Daremnie zapewniał ciekawych dozorca więzienia, że sąd odbędzie się dopiero za kilka dni. Nie wierzyli. Tłocząc się na ulicy, usiłowali nawiązać gawędkę ze strażnikiem cesarskim, który przechadzał się krokiem miarowym przed karceresem.
— Ślicznego ptaszka pilnujesz w tej rozkosznej klatce — odezwał się jakiś proletaryusz.
— Złote pazurki ma, a piórka purpurowe — dodał drugi.
— Wygodnie mu na miękkiem łożu z granitu — dodał trzeci.
Ale stary żołnierz nie zwracał uwagi na dowcipy i śmiechy motłochu. Od czasu tylko do czasu, gdy się ktoś zbliżył zanadto do karceresu, odepchnął śmiałka, grożąc mieczem.
— Niedźwiedź! — mruczano wokoło.
— Zdaje mu się, że skarbów pilnuje...
— Ścierwa strzeże...
Nagle zamilkły szepty i chychoty. Tłum rozstąpił się przed woźnymi rządowymi, którzy szli w trzech szeregach, poprzedzając jakiegoś dygnitarza.
— Miejsce dla przesławnego pretora! — zawołał jeden z liktorów, podnosząc do góry topór, tkwiący w pęku rózg.
Za przedstawicielami władzy postępował Publiusz, bez służby i klientów, ubrany w czarną togę żałoby.
— Idzie gruchać z narzeczoną — odezwał się ktoś z tłumu.
Brutalny śmiech gapiów podziękował dowcipnisiowi.
Blada twarz Publiusza była tak spokojna, jakby jej rysy zastygły. Nie drgnął na niej ani jeden muskuł. Tylko w oczach, patrzących przed siebie, tlał żar gorączki.
Kazawszy otworzyć drzwi więzienia, zszedł Publiusz po wązkich schodach do podziemi, w których zamykano od czasów niepamiętnych przestępców stanu.
Z dołu powiał na niego zaduch wilgoci, zewsząd otaczały go mroki wiecznej nocy, rozwidnione słabo światłem lampki olejnej, którą dozorca niósł przed nim.
— Ostrożnie, panie — ostrzegał stróż. — Zranisz głowę o kamień.
Przejście było tak nizkie, że trzeba się było nachylić, aby nie uderzyć czołem o sufit.
— Jesteśmy u celu — mruknął dozorca i zaczepiwszy lampkę o ścianę, oddalił się bez rozkazu.
Publiusz ujrzał się w kwadratowym lochu, którego ściany lśniły od pleśni. W tej norze, tak małej, iż zaledwie jeden człowiek mógł się w niej swobodnie ruszać, leżała na kamiennej płycie, zasłanej słomą, kobieta z przymkniętemi powiekami.
Nie zdziwił jej, ani przeraził zgrzyt otwierających się drzwi żelaznych. Nie odwróciła nawet głowy.
Publiusz przypatrywał się tej kobiecie przez kilka chwil, potem ukląkł przed nią, ujął jej rękę w obie dłonie i przycisnął ją do ust.
— Mucyo! — wyrzekł głosem złamanym. — Czy ty wiesz, że postawią cię przed sądem moim?
Mucya podniosła się na łożu i zdjąwszy z palca pierścień żelazny, podała go Publiuszowi.
— Wiem — odpowiedziała — i wiem także, co uczynisz. Odbierz ten znak naszego związku, aby cię nie powstrzymywał od wydania wyroku na chrześciankę.
Ale Publiusz nie wziął pierścienia. Włożywszy go napowrót na palec Mucyi, wyrzekł:
— Narzeczoną moją zostaniesz nawet...
Zamilkł i odetchnął ciężko.
— Dlaczegoś mi to uczyniła! — zawołał i objąwszy Mucyę ramieniem, przycisnął twarz do jej piersi.
Ona dotknęła ręką jego głowy i mówiła:
— Złorzeczyć ci nie będę, jeśli postąpisz tak, jak ci nakazuje obowiązek Rzymianina, stojącego na straży całości państwa. Bo obywatele rzymscy nie mylą się, gdy twierdzą, że nasza wiara zagraża wielkości cesarstwa. Jak rdza stoczy chrześciaństwo wszystkie pojęcia i wyobrażenia, zasady i tradycye, na których stoi Rzym i ludy mu poddane. Z chwilą, gdy nasza prawda zwycięży ostatecznie waszych bogów, runie razem z nimi cała przeszłość, chociaż się pysznie wieczną nazywa. Jesteśmy nietylko wrogami Olimpu, ale całego wogóle porządku obecnego i dlatego powinni nas obrońcy tego porządku prześladować, dopóki posiadają władzę. Widzisz, Publiuszu, że rozumiem i tłómaczę waszą nienawiść do chrześcianstwa, przeto nie smuć się, lecz czyń bez wahania, co do ciebie należy. Nie byłbyś tym Rzymianinem, którego ukochałam, gdybyś mnie oszczędzał. I ja nie postąpiłabym na twojem miejscu inaczej.
Publiusz podniósł głowę i patrzył zdumiony na Mucyę. Słyszał zawsze o uporze chrześcian, ale nie przypuszczał, aby ów przesąd wschodni oddziaływał tak potężnie na swoich wyznawców. Ona-ż to mówiła, ona, Kornelia, Rzymianka w każdej kropli krwi, spadkobierczyni wielkich tradycyj zasłużonego rodu? Słowa jej były zdradą stanu, zbrodnią przeciw państwu.
A jednak, tak myśleć i czuć mogła tylko Kornelia dawnego obyczaju. Żadna z kobiet nowoczesnych nie wciskałaby w ręce narzeczonego miecza kata, żadna nie przypominałaby mu okrutnego obowiązku.
Wszakże on, mąż hartowny, wypróbowany w boju, ugiął się pod ciężarem tego obowiązku. Kiedy szedł do karceresu Mamertyńskiego, drżał jak listek osiki i musiał przywołać na pomoc całą siłę woli żołnierskiej, aby nie dać z siebie widowiska motłochowi.
— O Mucyo, Mucyo — mówił głosem zdławionym — dlaczego odkrywasz przedemną bogactwa duszy swojej w chwili tak strasznej? Czy ty wiesz, że złożyłem w tobie wszystkie nadzieje mojego nazwiska i wszystkie pragnienia mojego serca? Oddawszy młodość na usługi ojczyzny, zarobiłem sobie na miłość takiej, jak ty, kobiety. Ty jedna byłabyś mi ukochaną, najdroższą towarzyszką, nagrodą za długie lata poniewierki obozowej, wierną przyjaciółką wśród otoczenia, którego szanować nie mogę. Z ciebie wyszedłby nowy ród, godny twoich i moich przodków. Kocham ciebie, Mucyo! Bez twojego głosu zamilkną dla mnie ptaki pól i lasów, bez twoich oczu zgaśnie dla mnie słońce, bez twojego widoku zblednie krasa ziemi. Wyrzecz się tego przesądu niewolników, wyrzecz się, najdroższa, i bądź mi żoną i kochanką!
Objął ją ramieniem i tulił do siebie, całując jej oczy, włosy, usta.
— Wyrzecz się tego przesądu — prosił. — Prawo żąda tak mało... Złożysz ofiarę na ołtarzu Romy i wrócisz do mnie... Powiedz, że się zgadzasz... powiedz...
Całą miłość swoją i boleśc włożył w głos błagalny.
— Mucyo, Mucyo! — szeptał — mówi do ciebie patrycyusz, który nigdy nikogo o nic nie prosił, przed imperatorem głowy nie schylił, a śmierć wyzywał niejednokrotnie. Przed tobą jedną się korzę, bo ty jesteś światłem mojego życia, serca mojego krwią gorącą. Patrz, w prochu się tarzam.
Rzucił się twarzą na wilgotne kamienie i całował rąbek sukni Mucyi.
A ona splotła ręce na łonie, podniosła oczy do góry i rozmawiała ze swoim Bogiem.
Była kobietą i kochała Publiusza. Młode jej serce piło z rozkoszą wyznanie miłości, które wypełniało ponure więzienie pieśnią uroczą. Nie przypuszczała, żeby ten poważny senator był zdolny do tak namiętnego uczucia. On ją miłował całą potęgą dumnego serca. Jeśli się zgodzi na jego żądanie, czeka ją na ziemi najwyższe szczęście ludzkie, jeśli zaś wytrwa w przyjętej wierze, ogarnie ją wkrótce wieczna noc.
Wieczna noc? Tak uczy sceptycyzm gasnących czasów. Ale ona wie teraz inaczej, lepiej... Wartoż poświęcić królestwo niebieskie, nie mające końca, dla krótkiego życia, dla jego złudnych radości i przelotnych zachwytów? Z ciała tylko wykwita rozkosz człowieka i przemija z ciałem. Przysięgła zresztą w ręce kapłana chrześciańskiego, że nie zaprze się nowego Boga, chociażby przyszło głowę położyć. Niewolnicy rzucają się bez trwogi pod pazury lwów i tygrysów, a ona, Kornelia, miałażby się cofnąć?
Wyciągnęła ręce przed siebie, jakby się broniła przed pokusą i nie patrząc na Publiusza, wyrzekła:
— I Publiusz Kwintyliusz Warus, gdyby ślubował wiarę Bogu chrześcian, nie wyparłby się go przed żadnym trybunałem.
Publiusz dźwignął się z ziemi.
— Dla ciebie, dla ciebie jednej zrobię ofiarę z moich przekonań — mówił gorączkowo. — Wierz w swojego Boga, jeśli ci on do życia potrzebny, ale uczyń zadość wymaganiom prawa. Kochaj go sercem, a zaprzyj się ustami publicznie. Nie opieraj się, Mucyo... Waży się w tej chwili twoje i moje szczęście. Pamiętaj, że twoja hańba jest moją hańbą, twoja rozpacz moją rozpaczą. Z twojem tchnieniem ostatniem skona we mnie serce na zawsze. Bez ciebie będę, jak dom bez ogniska, jak świątynia bez ołtarza.
I znów przyciskał rąbek jej sukni do ust rozpalonych.
— Tak mnie męczysz, Publiuszu — odparła Mucya, zakrywając twarz rękami. — Utrudniasz mi spełnienie ofiary, od której mnie już nic nie odwiedzie.
— Bóg twój nie może żądać ofiary tak wielkiej — przekonywał Publiusz.
— Domaga się jej okrucieństwo długiej przeszłości, która pastwiła się nad słabym, ubogim i zwyciężonym. Potomni odpowiadają za winy przodków.
— Przelana krew twoja nie odwróci serca człowieka od rzeczy tej ziemi. Zawsze będą zwycięzcy i zwyciężeni, nasyceni i łaknący. Żaden bóg nie stłumi w naturze ludzkiej namiętności.
— Ty nie znasz mojego Boga, Publiuszu — mówiła Mucya. — Gdybyś wniknął w jego naukę, wierzyłbyś tak samo, jak ja, że śladami jego idzie miłość powszechna. Jego boskie serce ogarnęło całą ludzkość bez względu na pochodzenie, jego boski rozum rzucił jasne światło na wszystkie ciemności. W promieniach tego nowego słońca oczyszczą się namiętności człowieka i zapanuje na ziemi sprawiedliwość i miłosierdzie.
Ale rzymskiego patryoty nie przekonały słowa chrześcianki. Podnosząc się z kolan, zawołał Publiusz:
— Przekleństwo temu przesądowi niewolników, co skrada się do Rzymu manowcami pod osłoną nocy, jak podstępny wróg, i zabiera nam serca najszlachetniejsze!
— Nie znasz Boga, któremu bluźnisz, Publiuszu — mówiła Mucya, składając ręce do modlitwy.
— Znam go, znam teraz bardzo dobrze! — wołał Publiusz — i nienawidzę go pogardą Rzymianina, dla którego świat przestaje istnieć razem z upadkiem cesarstwa.
— Będę na drugim świecie prosiła za tobą, aby cię mój Bóg oświecił i przygarnął do swego serca miłosiernego.
— Nie chcę światła bez Rzymu. Nicość i wieczne ciemności przekładam nad blaski, które grożą ojczyźnie mojej pożarem.
— Zostaw mnie i czyń, co uważasz za swój obowiązek.
Jeszcze raz pochylił się Publiusz nad Mucyą.
— Mówią, że twój Bóg lituje się nad wszelką nędzą — prosił. — Ulituj się nademną, albowiem jestem bardzo nieszczęśliwy. Czy nie czujesz, że wyrywasz mi z piersi to serce, które powinnaś kochać?
— Na krzyżu mnie rozpinasz, Publiuszu... zostaw mnie, nie męcz...
Publiusz ukrył twarz w dłoniach i milczał.
Po pewnym czasie wyrzekł głosem, w którym drżały łzy powstrzymywane:
— Obyś w chwili ostatniej nie żałowała okrucieństwa tej godziny.
Podniósł ręce nad Mucyą, błogosławiąc ją, i opuścił więzienie.
Daremnie ranił na ulicy motłoch jego twarz zuchwałemi spojrzeniami, usiłując wtargnąć do tajników jego duszy. Zazdrość nędzarzów czatowała bez skutku na boleść możnego pana, aby się nią zabawić.
— Miejsce dla przesławnego pretora! — zawołali liktorowie i Publiusz odszedł w stronę rynku tak spokojny, jak gdyby wychodził z domu po nocy dobrze przespanej. I znów nie drgnął na jego twarzy ani jeden muskuł. Tylko w oczach, zakrytych dla ciekawych zmrużonemi powiekami, tlił żar wewnętrznej gorączki.
Postępował wolno, z podniesioną głową, ulicą Świętą, zmierzając w stronę amfiteatru. Już minął mównicę Juliów, kiedy mu drogę zaszedł prefekt miasta.
— Byłeś u niej? — zapytał naczelnik Rzymu.
— Nie przekonałem jej — odpowiedział Publiusz.
Prefekt zachmurzył się.
— Boski Marek Aureliusz nie będzie w tym wypadku pobłażliwym — wyrzekł. — Mówiłem z nim właśnie. Żąda on dla przykładu zastosowania do Mucyi Kornelii całej grozy prawa. Gdybyś nie zechciał przewodniczyć na sądach, zgadza się na zastępstwo.
— Kwintyliusz nie będzie się uczył od Antonina obowiązków obywatela — odpowiedział Publiusz. — Powiedz imperatorowi, że uczynię, co mi nakazuje sumienie Rzymianina. Czy dowiedziałeś się, kto cię uwiadomił o zebraniu chrześcian?
— Pismo przyniósł niewolnik Tullii Kornelii.
Publiusz nie pytał więcej. Wiedział już, że zazdrość Tullii wydała Mucyę w ręce kata. Pożegnawszy się z prefektem, udał się do świątyni Wenery i Romy.
Cicho było i pusto w marmurowym przybytku, w którym Rzym ustawił wyobrażenie swojej wielkości i potęgi. Głucho rozlegały się w ogromnym gmachu kroki Publiusza.
Był tu sam z sobą. Nikt nie podglądał tajemnicy jego serca, nie pastwił się bezczelnym uśmiechem nad jego nieszczęściem. Mógł cierpieć bez obawy narażenia się na uwagi złośliwe.
Gdy szedł środkiem świątyni, zbliżając się do kaplicy Romy, zwiesiła się jego głowa na piersi, a chód stał się ciężkim, jakby mu nogi wypowiedziały posłuszeństwo.
Na tronie z kości słoniowej pod złoconem sklepieniem spoczywała Roma, trzymająca w ręce włócznię. Ponuro patrzyły jej martwe oczy z pod szyszaku.
Publiusz, zatrzymawszy się przed symbolem Rzymu, upadł na kolana. Obywatel przyszedł poskarżyć się geniuszowi ojczyzny na nędzę swoją.
W krwi jego żyły wszystkie tradycye rodu, który dostarczył państwu długiego szeregu mężów zasłużonych i niewiast cnotliwych. Dwa wieki zepsucia przeszły po nim bez śladu.
Jak dla jego przodków z czasów królów i pierwszych konsulów, było i dla niego dobro państwa celem jedynym, najwyższym, przed którym powinny ustąpić wszelkie sprawy jednostki. Miłość ojczyzny tłumiła w nim uczucia brata, przyjaciela.
A to państwo rzymskie, jego najmilsza kochanka, zaczęło się od pewnego czasu rysować, jak gmach, którego podwaliny się usuwają. Coraz mniej obywateli oddawało życie na usługi cesarstwa, coraz więcej barbarzyńców zajmowało ich miejsce. W radzie i w boju szli przodem cudzoziemcy, broniąc honoru i całości Rzymu.
Zbyt uważnie przypatrywał się Publiusz swojemu czasowi, by nie wiedział, że należy sam do wyjątków nielicznych. Od lat najmłodszych ocierał się ciągle o charaktery spodlone, o rozpustników, bluźnierców, sprzedawczyków, mędrkujących niedołęgów, pozbawionych woli i poczucia obowiązku obywatelskiego. Nie dobro państwa było gwiazdą przewodnią rządców świata, lecz jedynie interes osobisty. Jeżeli Rzym jeszcze jaśniał, groźny dla wrogów, to tylko dlatego, że ujarzmione ludy nie zdawały sobie sprawy z jego zwyrodnienia i nie oceniały należycie swojej własnej siły.
Świadomość zanikających cnót rzymskich płoszyła sen z powiek Publiusza. Nieraz, w obozie, zrywał się w nocy z twardego posłania, chwytał miecz i obchodził straże. Zdawało mu się, że słyszy naokoło, w górze, na dole, w powietrzu, pod ziemią pieśń wojenną zwyciężonych ludów, spadających na legiony, aby zdruzgotać ostatni filar Rzymu.
Innym znów razem śniły się mu bunty wydziedziczonych. Miliony niewolników ciągnęły zewsząd do stolicy świata, domagając się praw obywatelskich. Jak powódź toczyła się ta czerń na złotą, marmurową Romę, prowadzona przez fanatycznych wichrzycieli.
Nowe religie i filozofie lęgły się w norach nędzarzów, a wszystkie wrogie wierze i tradycyom, na których wzniósł się gmach państwa. Wśród tych teoryj, groźnych dla Jowisza Kapitolińskiego, przerażał patryotów najwięcej ów „dziwaczny przesąd wschodu,“ targający się na cały porządek dotychczasowy.
Nie religią było dla Publiusza chrześciaństwo, lecz przewrotną doktryną społeczną, którą należy zdeptać bez miłosierdzia, jak gadzinę szkodliwą.
Udając obojętność na rzeczy tej ziemi, zapatrzeni pozornie tylko w jakieś wymarzone Królestwo Niebieskie, krzewiciele tego przesądu bałamucili łatwowiernych śmiesznemi obietnicami szczęścia na innym świecie. Zamiast wszczepiać w maluczkich uwielbienie dla państwa, odwracali ich serca od niego, umacniając ich w nieposłuszeństwie.
Nawet bohaterstwo chrześcian było dla Publiusza wstrętne. Coby go na polu bitwy, na mównicy, na sądach, lub w senacie zachwyciło — nieustraszona odwaga, prawdomówność i pogarda śmierci — to oburzało go w amfiteatrze. Szaleńcami wydawali się mu męczennicy, dający motłochowi widowisko ze swojego uporu.
Publiusz czuł do chrześciaństwa nienawiść Rzymianina i arystokraty. Pierwszy nie znał litości dla doktryny, zagrażającej państwu, drugi brzydził się religią wydziedziczonych, którzy istnieli, podług niego, tylko na to, aby służyli panom.
A właśnie temu „przesądowi“ karygodnemu musiała uledz dziewczyna, którą on wybrał i umiłował z pomiędzy wszystkich córek Rzymu. Oczarował ją ktoś, opanował do tego stopnia, że zapomniała o obowiązkach patrycyuszki i wyrzekła się szczęścia serca niewieściego.
Mucya nie mogła nie wiedzieć, jak okrutnie zapłaciła Publiuszowi za jego miłość. Była przecież Kornelią... Upokorzyła w nim dumę, obraziła obywatela i zburzyła na zawsze spokój jego duszy.
Kiedy Publiusz, oparty głową o posąg Romy, rozmyślał nad wypadkami ostatnich dni, nienawidził jeszcze więcej chrześciaństwo. „Przesąd wschodni,“ wstrętny mu jako doktryna społeczna, stał się dla niego wrogiem osobistym. Wszakże cisnął go między obowiązek a miłość, znęcając się nad jego wolą, jak wicher nad drzewem zdruzgotanem.
Gdyby inną patrycyuszkę postawiono przed jego trybunałem, nie wahałby się chwili. Zastosowałby do niej bez namysłu brutalność prawa.
Ale Mucya, Mucya!...
Wszystkie marzenia o dalszem życiu splótł z tą dziewczyną, umieściwszy ją w samym środku uczuć tkliwych. Co było w nim miękkiego, człowieczego, przelał na nią, szczęścia jej pragnąc więcej, niż własnego.
Klęcząc u stóp Romy, przyciskał obie ręce do piersi, jakby chciał stłumić ból, który kąsał jego serce z wściekłością podrażnionej żmii.
On miał ją oddać w ręce kata, on?...
Objąwszy kolana Romy, mówił szeptem umierającego:
— Za wiele odemnie żądasz, Rzymie...
— A jednak...
Pobłażliwość dla uporu patrycyuszki rozzuchwali innych chrześcian i przesąd wschodni rozszerzy się po cesarstwie z szybkością zarazy. Obywatel rzymski nie ma prawa poświęcać dobra państwa dla szczęścia osobistego; patryota powinien zdusić serce, wydrzeć je z piersi, jeśli jego pragnienia pozostają w niezgodzie ze sprawami ojczyzny.
Tak pojmowali obowiązki swoje przodkowie Publiusza, a on wahał się...
Spojrzał na oblicze Romy i pytał jej o radę w położeniu okrutnem. Usta bogini, zawarte szczelnie, pogardliwe, nieubłagane, nie zachęcały go do litości uśmiechem łagodnym; oczy jej, patrzące w dal, nie zdawały się dostrzegać jego rozpaczy. Tyle milionów ludzi poległo dla jej sławy na krwawych polach, a ona nie zapłakała ani razu.
— Bądź Rzymianinem! — odpowiadało to oblicze surowe. — Czas przejdzie po twojej boleści, iż nie zostanie po niej ani śladu, ale imię moje przetrwa wiecznie. Któż ma poświęcić rozpacz swoją dla mojej czci, jeżeli nie ty, który jesteś mojem dziecięciem prawowitem? Bądź Rzymianinem, patrycyuszu!
Publiusz wpatrywał się dopóty w twarz Romy, ssąc z niej odwagę, dumę i okrucieństwo, dopóki się burza w jego piersi nie utuliła.
— Będę! — wyrzekł z wysiłkiem, podnosząc się z kolan.
Był tak wyczerpany, że się zachwiał, stanąwszy na nogach. Ale wyprostował się, zmarszczył brwi i opuścił pewnym krokiem świątynię.
— Do Tullii Kornelii! — rozkazał liktorom, którzy czekali na niego w przedsionku.
Prokonsulowa słuchała w pracowni zmarłego męża sprawozdania rachmistrza, gdy jej wywoływacz doniósł, że pretor Kwintyliusz prosi o posłuchanie.
Nazwisko Publiusza wywołało na jej twarzy ciemny rumieniec, zapalając w oczach błysk radości.
— Nareszcie — pomyślała — zemsta moja poskutkowała lepiej od przebiegłości.
Oddaliwszy rachmistrza, od którego dowiedziała się o ostatecznej ruinie majątku, podniosła się z krzesła, przywołując na usta uśmiech zalotny.
Ale ten uśmiech zgasł natychmiast, gdy Publiusz ukazał się na progu. Spłoszył go żałobny strój pretora.
Chciała się do niego zbliżyć, powitać go serdecznie.
— Jestem bardzo szczęśliwa... — bąknęła i zamilkła, sparaliżowana wzrokiem gościa.
Tyle pogardy było w spojrzeniu Publiusza, że zbladła, tracąc zwykłą przytomność umysłu.
Z czem on do niej przyszedł? Wiał od niego chłód śmierci. Stał, spoglądając na nią z pod brwi ściągniętych, niemy, jak groźba wcielona. On kochał jeszcze tę, tę...
Tullia czuła, że krew stygnie w jej żyłach. Ogarniał ją dziwny lęk. Zdawało jej się, że słyszy ów płacz wichru, który ją już raz tak bardzo przeraził.
— Publiuszu — szepnęła, wyciągając ręce.
Ale Publiusz nie postąpił ku niej.
— Przyszedłem — odezwał się — podziękować ci za przysługę, jaką oddałaś Rzymowi. Cienie Korneliów radują się, że krew ich uświęci Pole Hańby.
Tyle było żalu w jego głosie, że Tullia nie mogła się łudzić co do znaczenia jego słów. On potępiał jej zemstę.
Przebiegłość niewieścia radziła jej: zaprzyj się! Duma jednak patrycyuszki opierała się przeciw tchórzostwu. Nie, ona nie splami się kłamstwem: to oręż niewolników.
— Uczyniłam, co mi nakazywał obowiązek Rzymianki — wyrzekła. — Nienawidzę tego przesądu.
— Uczyniłaś, co ci podszepnęła złość zazdrości — mówił Publiusz — tylko bowiem ta żółta gadzina nie sroma się okryć własnego nazwiska hańbą i oddać krewnej w ręce kata. Uczyniłaś, coby uczynił skrytobójca, czyhający za węgłem na bezbronnego, dopuściłaś się zbrodni niewolnicy, mordującej dobrodziejkę.
Po raz pierwszy w życiu spadła na Tullię taka obelga. Nikt nie ośmielił się dotąd obrazić jej nawet spojrzeniem.
Krew zalała jej mózg, oczy. Instyktownym ruchem zranionej lwicy rzuciła się ku Publiuszowi.
— Zuchwały! — syknęła.
— Podła! — odpowiedział on i ująwszy ją za ręce, odepchnął od siebie. — Nie zbliżaj się do mnie. Dotknięcie twoje plami!
Przez kilka chwil stała Tullia, przypatrując się Publiuszowi wzrokiem osłupiałym. Wracała jej przytomność. On nią pogardzał, on, którego ona wplotła do swoich snów serdecznych. On odtrącał ją od siebie, jak nienawidzoną niewolnicę! Jeśli kto, to on nie ma prawa do potępienia jej zemsty. Powie mu, czemu zdeptała uczucia rodzinne. Miłość tłómaczy wszystko.
— Kocham ciebie, Publiuszu — szepnęła, osuwając się na kolana. — Dla miłości twojej dopuściłam się czynu hańbiącego, dla niej...
— Przestań! — zawołał. — Miłość twoja znieważa. Niech się z każdej przelanej kropli tej nieszczęśliwej wylęże dla ciebie furya, abyś nie miała ani jednej godziny spokojnej na ziemi i pod ziemią! Niech się pokarm, który poniesiesz do ust, zamieni dla ciebie w żółć, woda w truciznę, powietrze w tchnienie zaraźliwe; niech każda myśl twoja będzie wyrzutem sumienia, każde uderzenie serca rozpaczą siostrobójczyni! Bądź przeklęta... przeklęta.... przeklęta...
Zakrył twarz togą i opuścił dom Tullii.
Ona klęczała na posadzce z głową opuszczoną, przygnieciona ciężarem jego klątwy...
Jej miłość znieważa? Jej dotknięcie plami? I to mówił on, Publiusz Kwintyliusz Warus, jeden z niewielu mężów, których sąd resztki uczciwego Rzymu szanował?...
Strzaskana była duma Tullii, zmiażdżone wszystko, co wypełniało jej życie. Ten, któremu niosła serce kochające, odepchnął ją z pogardą, a wierzyciele wypędzą ją jutro, pojutrze z pałacu Korneliów. Dzieci będą wskazywały na nią palcami na ulicy, wołając: Siostrobójczyni!
Tullia rzuciła się gwałtownie.
— Nie, nie, klęsce mojej nie będzie nikt urągał, nikt, nikt! — zawołała, zrywając się z ziemi. — Klątwa twoja nie spełni się, Publiuszu, nie spełni...
Otworzyła biust cesarza Augusta i wydobyła z niego truciznę Lokusty!
Przyłożyła flaszeczkę do ust... wzdrygnęła się...
Zdawało jej się znów, że słyszy naokoło siebie żałosny płacz wichru.
Odetchnęła głęboko.
— Tullia Kornelia miałaby się lękać śmierci? — dodawała sobie odwagi. — To strach dla motłochu!
Wypiła szybko truciznę, schwyciła się rękami za gardło, postąpiła kilka kroków naprzód i runęła na posadzkę.
Napój, wynaleziony przez powiernicę Nerona, oddziałał piorunująco.






IV.

Pałac sądów na głównym rynku otaczał wielki tłum ludu. Wszyscy próżniacy stolicy wylegli na place i ulice, czekając niecierpliwie na ostatni akt tragedyi, rozgrywającej się przed trybunałem pretora Kwintyliusza.
Narzeczony sądził narzeczoną.
Ruchliwi obywatele rzymscy zachowywali się dziś spokojnie. Groza położenia odebrała im mowę. Czuli oni, że za temi murami dzieje się coś takiego, co historya zapisze na kartach swoich ku wiecznej pamięci potomnych.
Sprawiedliwość walczyła z miłością...
Kto zwycięży?
Wprawdzie odpowiadała przeszłość na to pytanie licznemi przykładami zaparcia się uczuć osobistych na korzyść dobra powszechnego; ale ta przeszłość była tak daleka, iż nie mogła służyć za wskazówkę.
Ojcowie, poświęcający córki na ołtarzu ojczyzny, matki synów, mężowie żony, przyjaciele przyjaciół — ród, słowem, obywateli, w których obowiązek publiczny stłumił wszystkie inne cele i pragnienia, wygasł dawno, ustępując miejsca pokoleniom, strawionym przez pospolite samolubstwo jednostki, uważającej siebie za środek świata. Tu i owdzie błąkał się jeszcze jakiś upiór z czasów tworzącego się Rzymu, widma te jednak dawały niechęci swojej wyraz nie czynem, lecz słowem zjadliwem. Satyra zastąpiła pieśń natchnioną, krytycyzm strzaskał ramię woli męzkiej.
Miałżeby on, Publiusz Kwintyliusz Warus, być nietkniętym przez niemoc epoki, której zniewieściałość truła go od kołyski, jak wszystkich współczesnych? Zkąd wziąłby się w nim hart dawnych obywateli? Wszakże już jego pradziad, ów nieszczęsny Warus, uległ w lasach teutoburskich niesfornej sile Germanów, dziad drżał przez oszalałą nikczemnością Nerona, ojciec trzymał się zdala od spraw publicznych, a brat stryjeczny, Marek, gorszył lekkomyślnością swoją nawet rozrzutników. Córce podłego handlarza sprzedał sławne nazwisko za pieniądze.
Nie zgodził się na zastępstwo, chociaż się sam Marek Aureliusz ulitował nad jego położeniem i zwolnił go z okrutnego obowiązku.
Prawdopodobnie nie zgodził się tylko dlatego, żeby ocalić Mucyę Kornelię, którą inny pretor byłby wydał bez wahania pod miecz kata. Zacięty arystokrata nie chciał dać ludowi widowiska z hańby patrycyuszki. On ją niezawodnie uniewinni...
Tak szeptali nieprzyjaciele Publiusza, ale tłum milczał, mając przeczucie inne. Ten zaciekły arystokrata spędził młodość w obozie, żył jak niewolnik, skąpy dla siebie, a hojny dla ubogich. Na twardem posłaniu sypiał, proste potrawy jadał, biesiad unikał, teatry omijał, pracował od świtu do ciemnej nocy.
Rzym znał dokładnie zwyczaje i obyczaje swoich magnatów, a nie słyszał nigdy, żeby Publiusz brał udział w orgiach rówieśników.
Nie, ten patrycyusz nie cofnie się przed czynem obywatelskim. W nim odżyły tradycye starego Rzymu.
Z powstrzymywanym oddechem wytężał tłum wzrok w stronę bramy pałacu. Sąd odbywał się już od godziny. Powinien się niebawem skończyć, tylko bowiem dwie sprawy zapisano na tablicy.
Na najwyższym stopniu wschodów marmurowych ukazało się dwóch woźnych rządowych. Podnieśli do góry topory, wzywając lud do ustąpienia. Jeden z nich nachylił się i szepnął słów kilka.
Szept ten popłynął nad morzem głów, jak lekki powiew, zapełniając rynek szumem stłumionym.
— Skazał ją na śmierć! — szło z ust do ust.
Przestrach był pierwszym skutkiem tej wiadomości. Tłum spoglądał po sobie, przerażony bohaterstwem patrycyusza, który zdeptał własne serce dla dobra państwa.
Żaden z zebranych nie byłby się zdobył na czyn tak niezwykły, wszyscy jednak razem odczuli jego wielkość i znaczenie. Czego jednostka nie pojmowała, to zrozumiała gromada.
Geniusz gasnącego Rzymu odezwał się w samolubnym motłochu, budząc w nim cześć dla ofiary obywatelskiej.
Bez oporu rozstąpił się tłum, tworząc szeroki szpaler dla orszaku pretora.
Za liktorami ukazali się klienci, a za nimi lektyka, otoczona niewolnikami.
Z dumą spoglądał motłoch na tego pana krwi swojej, który spoczywał na poduszkach z nieruchomością posągu. Proletaryat czuł się w tej chwili Rzymianinem, narodem narodów. Ocknęły się w nim na kilka chwil instynkty przodków, co umiejąc siebie pokonać, narzucili światu wolę swoją.
— Cześć tobie, Kwintyliuszu, cześć tobie, ojcze ojczyzny! — zahuczało wokoło.
Męzczyźni wyciągali ręce w stronę lektyki, kobiety, podnosiły dzieci do góry.
Dwóch tylko widzów nie łączyło się z ogólnym zachwytem. Stojąc pod filarami portyku, przypatrywali się z pod brwi ściągniętych w milczeniu orszakowi Publiusza. Kiedy tłum opróżnił rynek, popłynąwszy za lektyką, odezwał się Serwiusz:
— Czy pamiętasz naszą rozmowę pod murem ogrodów cesarskich?
— Pamiętam, panie — odparł Herman.
— Mówiłeś wówczas, że mógłbyś mi dostarczyć dziesięciu gladyatorów, gotowych na wszystko.
— Moi przyjaciele czekają na wasze rozkazy.
— Zaopatrz ich w broń i w płaszcze legionistów i niech trzymają się w pobliżu domu Kwintyliusza.
— Stanie się według waszego rozkazu, panie.
— Nasze wozy podróżne i ten, który otrzymałem w darze od imperatora Werusa, wyślesz dziś na noc na drogę Flamińską, na drugą stacyę pocztową. Woźnicom przykaż, by nie szczędzili koniom owsa i nie wydalali się ze stajni.
Herman pochylił głowę.
— W portyku Agryppy — mówił Serwiusz dalej — kupisz dwa ciepłe ubrania niewieście i płaszcze z kapturami. Niech usta twoje milczą przez cały dzień, a uszy będą otwarte.
— Stanie się według waszego rozkazu, panie — mruknął Herman i oddalił się ulicą Świętą.
— A teraz jeszcze jedna, ostatnia próba — wyrzekł Serwiusz do siebie.
Poprawił fałd togi i udał się na Palatyn.
Szedł do Marka Aureliusza prosić go o łaskę dla Tusneldy i Mucyi, wiedział bowiem, że Publiusz nie uchyli głowy przed imperatorem.
Szedł nie do cesarza, lecz do filozofa i człowieka, którego dobroć znały wszystkie ludy, hołdujące Rzymowi. Dziecka nie skrzywdził ten mędrzec w koronie, ubogimi się opiekował, dla niewolników nawet miał serce litościwe.
Jeżeli kto, to zrozumie on, szlachetny stoik, boleść narzeczonego i zmiłuje się nad jego nieszczęściem. Zdejmie niezawodnie z Tusneldy wyrok pretora, a i Mucyi przebaczy dla zasług Publiusza.
Serwiusz wierzył w skutek swojej prośby.
W przedsionku pałacu cesarskiego powiedziano mu, że Marek Aureliusz przyjmuje tylko w rannych godzinach; ale nie zraził się odmową podkomorzych.
— Powiedz boskiemu imperatorowi, że Serwiusz Klaudyusz Kalpurniusz, prefekt legionów, pragnie złożyć u stóp tronu duszę zbolałą — wyrzekł.
Służba cesarska, przywykła do dobroci pana, uczyniła zadość jego żądaniu.
Nie czekał długo. Po chwili wrócił jeden z podkomorzych i uchylił przed nim zasłony sali.
Serwiusz wszedł i stanął obok ołtarza domowego, zwróciwszy oczy w stronę drzwi, prowadzących do dalszych pokojów.
I znów nie czekał długo.
— Witaj prefekcie — odezwał się głos cichy i Marek Aureliusz spoczął na tronie.
Miał na sobie ciemny płaszcz filozofa. Nie zdążył nawet zarzucić togi purpurowej.
— Bądź pozdrowiony, boski imperatorze — wyrzekł Serwiusz, przykładając rękę do piersi. — Jeśli przekroczyłem zwyczaje, przyjęte na dworze cesarskim, ty mi przebaczysz, panie mój i wodzu naczelny, albowiem nie do rządcy świata przyszedłem, lecz do ojca ubogich i pocieszycieli nieszczęśliwych.
— Mów — zachęcał go cesarz. — Wiele wolno w Rzymie takim, jak ty, tarczom naszego pogranicza.
— Przybyłem do Rzymu szukać narzeczonej — ciągnął Serwiusz dalej — i znalazłem jej ślady w więzieniu poborcy Fabiusza.
— Prefekt miasta uwiadomił mnie o gwałcie Fabiusza i zarządził już środki do ukarania tego zbrodniarza. Wracaj do obozu, sprawiedliwość bowiem będzie ci wymierzona.
Serwiusz zbliżył się do tronu. Pochyliwszy głowę, mówił głosem, w którym drżała prośba gorąca:
— Narzeczona moja, uprowadzona z więzienia przez litościwego niewolnika, ukrywała się przed zemstą Fabiusza w grobach chrześcian. Tam, w tych smutnych podziemiach, poznała nowego boga, który wyciągnął ręce błogosławiące nad wszelką nędzą, pocieszając wydziedziczonych tej ziemi szczęściem innego świata. Sponiewierana dziewczyna, ścigana jak dzikie zwierzę, niepewna ani dnia, ani godziny, oczekująca ciągle śmierci sromotnej, uchwyciła się tego boga oburącz, jak chwyta konający cień życia, uwierzyła w obietnice jego kapłanów... została chrześcianką. Ty zrozumiesz i przebaczysz jej złudne nadzieje, jej występek, boski imperatorze, bo oko twoje wnika w najgłębsze tajniki serca, a myśl ogarnia i tłómaczy wszystkie obłędy ludzkie. Filozof zmiłuje się nad tą nieszczęśliwą i nie potępi jej za to, że się w chwili ciężkiej rzuciła do stóp boga, którego dobroć nauczyła ją znosić cierpliwie poniewierkę i samotność.
Serwiusz zgiął kolana.
— Zdejm z jej głowy wyrok pretora, imperatorze-filozofie — prosił — wróć mi narzeczoną...
Serwiusz, pochylony, nie widział, że się wyraz twarzy Marka Aureliusza zmieniał w miarę, jak mówił. W jego oczach, patrzących zwykle łagodnie, zaświeciły błyski stalowe, a usta uśmiechnięte z początku życzliwie, zwarły się szczelnie. Zdawało się, że jego miękkie rysy zastygły pod wpływem mroźnego powiewu.
Serwiusz nie wiedział, że ten mędrzec w koronie był mimo swojej filozofii takim samym Rzymianinem dawnego obyczaju, jak Publiusz — śmiertelnym wrogiem wszystkiego, co groziło tradycyom „narodu narodów.“ Pobłażliwy dla wszelkich religii, względny nawet dla gorszących misteryów egipskich, żywił do chrześciaństwa nienawiść wielbiciela istniejącego porządku.
Nie wiedział Serwiusz o tem, zdziwił się przeto, gdy usłyszał nad sobą twardy głos imperatora:
— Nie wiesz, o co prosisz, prefekcie. Fabiusza nie minie kara, ale nad twoją narzeczoną spełni się wyrok sprawiedliwości.
Szybko podniósł Serwiusz głowę.
On-że to mówił? Byłaż to odpowiedź Marka Aureliusza, najlitościwszego z cesarzów rzymskich? — pytały jego oczy zdumione.
Słuch go nie mylił. Imperator spoglądał na niego chłodnym, nieubłaganym wzrokiem Publiusza.
— Do łaski twojej błaganie zanoszę — prosił jeszcze. — W cesarstwie wierzą, że umiesz czuć po ludzku.
Marek Aureliusz zmarszczył brwi.
— Gdybyś był na mojem miejscu — odpowiedział — wiedziałbyś, że ponad człowiekiem stoi obywatel, a ponad obywatelem imperator. Kogo bogowie posadzili na tronie, temu nie wolno ocierać łez jednostki. Proś mnie o ci innego, prefekcie.
Serwiusz dźwignął się z kolan.
Przez kilka chwil stał złamany, poruszając ustami, jak dziecko płaczące, potem wyprostował się i wyrzekł:
— Już mi niczego od Rzymu nie potrzeba.
A zdjąwszy z szyi złoty łańcuch walecznych, złożył go na stopniach tronu i mówił:
— W ręce twoje, boski imperatorze, składam dar Rzymu, za który zapłaciłem młodością, spędzoną w jego służbie. Zdejm ze mnie przysięgę legionisty, wracam bowiem do lasów ojczystych, których cichy szum utuli może żal, zatruwający mi serce.
Marek Aureliusz podniósł się z tronu.
Stali naprzeciw siebie, naczelny wódz i żołnierz — Rzymianin i barbarzyniec: pierwszy — wątły, blady, trawiony chorobą i troską, drugi wspaniały siłą, zdrowiem i świeżością.
Dwie epoki patrzyły na siebie: zachodząca — badawczo, nieufnie, wschodząca — ponuro, śmiało.
— Dlaczego odmawiasz mi pomocy swojego ramienia? — zapytał Marek Aureliusz łagodniej.
— Ramię moje strzaskała boleść — odparł Serwiusz. — Jużby ci ono nie służyło tak dobrze, jak dotąd.
— Boleść serca przemija szybko, młodzieńcze, obowiązek zaś idzie za mężem aż do grobu. Wypocznij w lasach i wróć do mnie.
— Zdejm ze mnie przysięgę legionisty, naczelny wodzu — powtórzył Serwiusz.
Cesarz drgnął. Po jego twarzy przebiegły cienie groźby.
— Czynię więc, czego żądasz — wyrzekł, przeszywając Serwiusza wzrokiem przenikliwym — ale strzeż się, żeby zły demon, który wichrzy w tej chwili w twojej duszy, nie sprowadził cię po raz wtóry przed moje oblicze!
Serwiusz pochylił głowę, czekając, aż imperator zniknie za kotarą, potem odwrócił się i opuścił salę.
Szedł długim przedsionkiem, wyprostowany, dumny, ze zmarszczką na czole. Niósł w sobie burzę, której dalekie odgłosy słyszał w duszy.
Pękł ostatni łańcuch, przykuwający go do Rzymu, rozpadła się w proch cała jego przeszłość. Rycerz i prefekt legionów był znów wolnym Germaninem.
Kiedy stanął na schodach, wiodących na dół, na Forum romanum, zachodziło właśnie słońce nad Rzymem. Zachodziło krwawo, lejąc potoki różowego światła na białe, marmurowe pałace i świątynie.
Serwiusz obrzucił ponurem spojrzeniem miejsce, na którem rozgrywały się tylokrotnie losy świata, i mruknął:
— Pragniesz ciągle świeżej krwi, nienasycony pająku, coś się rozsiadł nad brzegiem Tybru, i ssiesz tysiącem paszcz soki żywotne z setek ludów... Będziesz jej miał dużo, tak dużo, że ci obrzydnie... Napijesz się tego najdroższego soku na długie lata...
Zaśmiał się ochrypło i odszedł w stronę Kapitolu.

................

Nazajutrz, o świcie, posuwał się ulicą Wysoką oddział pachołków miejskich, których prowadził główny kat Rzymu.
W środku czworoboku, utworzonego przez żołnierzy, postępowały dwie kobiety w sukniach zbrodniarek. Szły z głowami pochylonemi, utkwiwszy wzrok w ziemi, naglone przez setnika do pośpiechu. Blade ich usta poruszały się ciągle. Modliły się...
W miarę, jak się orszak zbliżał do Pola Hańby, na którem tracono skazańców i grzebano żywcem wiarołomne westalki, rósł tłum ciekawych. Przekupnie, piekarze, mleczarze, ogrodnicy, klienci i żaczkowie szkolni, ciągnący w rannych godzinach gromadnie ulicami stolicy, przyłączali się do żołnierzy.
— Kogo prowadzą? — szeptano wolno.
A gdy się proletaryat dowiedział, że kat dopełni wyroku pretora na Mucyi Kornelii i Tusneldzie, zaległo zrazu głuche milczenie. Ubogich przeraziła surowość prawa, nie oszczędzająca patrycyuszki rzymskiej i księżniczki germańskiej. Tak wysoko stały te nieszczęśliwe po nad nimi, że nie umieli sobie zdać sprawy z ich winy.
— To chrześcianki — objaśnił ktoś z tłumu.
Chrześcianki? Mnóstwo ócz życzliwych spoczęło na Mucyi i Tusneldzie i wiele ust pobladło, szepcąc cichą modlitwę. Niejeden z obecnych dopuścił się tej samej zbrodni.
Jakiś ulicznik świsnął, sprzykrzywszy sobie powagę sceny. Odpowiedział mu drugi, trzeci, dziesiąty — odezwał się tu i owdzie brutalny śmiech motłochu.
— Chrześcian lwom! — krzyknął ktoś.
— Chrześcian lwom! — zawtórowało mu kilkaset głosów.
— Na arenę z nimi!
— Niech nas bawią!
Wtem wysunęło się z bocznej ulicy dwunastu jeźdźców, siedzących na wspaniałych ogierach kapadockich. Okrywały ich płaszcze legionistów, zaopatrzone kapturami.
Nikogo nie zadziwiło nagłe pojawienie się wojskowych, tędy bowiem szła droga do obozu pretoryanów.
Nocne straże wracały prawdopodobnie do koszar.
Żołnierze jechali prosto na tłum, rozpruwając jego falę ruchliwą bez oporu. Proletaryat usuwał się na obie strony przed łbami końskiemi.
Legioniści, złączywszy się z orszakiem, postępowali równo z nim, jakby do niego należeli. Nie było nic podejrzanego w ich ruchach. Zakrywszy głowę kapturami, spoczywali na grzbietach rumaków z ociężałością ludzi zmęczonych.
Nagle, na zbiegu czterech ulic, tuż przed Polem Hańby, ten, który jechał przodem, przewyższający resztę wzrostem o całą głowę, podniósł rękę do góry. W tej samej prawie chwili błysnęło dwanaśnie mieczów i spadły na karki pachołków miejskich.
— Chwytaj! — zawołał dowódca napastników i wskoczył w środek oddziału.
Nachylił się, objął Tusneldę wpół, uniósł ją, usadowił przed sobą i ciął mieczem na prawo i lewo. Mucyę porwał towarzysz, trzymający się jego boku, i zanim pachołkowie miejscy mieli czas ochłonąć z przerażenia, pędziła już cała gromada w pełnym galopie w stronę bramy Pincyusza.
Zamach odbył się tak szybko, że spiorunował konwój i tłum ciekawych. Kiedy dowódca straży oprzytomniał, dobiegali wrzekomi legioniści już do bramy.
— Do obozu pretoryanów! — krzyknął setnik.
Zrobił się w pobliżu Pola Hańby ruch. Pachołkowie klęli, zbierając rannych i zabitych, widzowie uciekali na wszyskie strony, roznosząc po mieście wieść niezwykłą.
Stała się rzecz niesłychana... W jasny dzień, w pobliżu obozu pretoryanów, ośmielił się jakiś zuchwalec targnąć na wyrok potężnego Rzymu...
Miasto miast zawrzało.
— Ścigać, ścigać! — rozlegało się po ulicach.
W pół godziny potem pędził oddział konnych pretoryanów drogą Flamińską z rozkazem dostawienia żywcem szalonych śmiałków. Ale Serwiusza i jego towarzyszów niosły ogiery kapadockie, które szły jak burza, dotykając zaledwo kopytami ziemi.
Około południa wróciła pogoń z pustemi rękami.
Publiusz spożywał właśnie śniadanie, kiedy mu służba doniosła o niezwykłym wypadku. Domyśliwszy się odrazu sprawcy zamachu, udał się do mieszkania gościa. Tu znalazł w pokoju sypialnym Serwiusza na stole tabliczkę woskową. Podjął ją i czytał: „Ponieważ nie znalazłem w Rzymie litości, przeto zmiłowałem się sam nad sobą. Zabieram oprócz Tusneldy i twoją Mucyę, którą odnajdziesz w dworcu Radboda, gdy zrozumiesz, że miłość takiej, jak ona kobiety, jest więcej warta od waszej zwiędłej cnoty obywatelskiej. Gdybyśmy się mieli spotkać na polu bitwy, co niezawodnie wkrótce nastąpi, zapomnij, iż zaprzysięgliśmy sobie braterstwo. Oszczędzać was nie będę. Ze stajni twojej zabrałem pięć koni, które ci z drogi odeślę.“
Publiusz, odczytawszy list Serwiusza, opuścił głowę i wyrzekł półgłosem do siebie:
— Płacz, Rzymie, albowiem przybędzie ci dużo wdów i sierot...






V.

W miejscu, gdzie rzeka Aenus wpada do Dunaju, w samym rogu kąta prostego, stal warowny obóz rzymski, zbudowany przez cesarza Trajana.
Wysokie mury, tworząc podłużny czworobok, zaopatrzone wieżami i wieżyczkami, zajmowały ogromną przestrzeń, rozszerzoną jeszcze przez głębokie rowy i okopy, które broniły dostępu do obozu.
W tym olbrzymim gmachu mieściła się cała osada wojskowa.
Kilkaset domków rozłożyło się w sześciu szeregach, w równych odstępach wzdłuż murów, oddzielone ulicami. W środku obozu, zwrócony w stronę głównej bramy, wznosił się większy budynek — kwatera dowódcy, pierwszego trybuna legionów.
Obozem Batawów nazywała się ta pustelnia żołnierska, rzucona na piaszczyste wydmy naddunajskie.
Był to ostatni, rzeczywisty posterunek cesarski, zaraz bowiem po drugiej stronie rzeki rozpoczynały się dzierżawy wolnych ludów germańskich. Siedzieli tam Kwadowie, a dalej Markomanowie, Hermandurowie i Burowie, bici dziesięć razy przez legiony Rzymu, a zawsze znów podnoszący oręż buntowniczy, gdy pokolenie młodsze zapomniało o porażce starszego.
Pokonani, korzyli się przed złotemi orłami imperatorów, biorąc z ich rąk królów, książąt, prawa i obiecując daninę z krwi i pieniędzy; wylizawszy się jednak z ran, wypędzali panów, narzuconych im przez Rzym, odmawiali żołnierza i podatków i wpadali do ziem cesarskich, chciwi niewolnika i zdobyczy innej.
Głównie najbliżsi Kwadowie urządzali bezustannie wyprawy do sąsiednich prowincyj, gospodarując straszliwie w Pannonii i Noricum. Odparci przez legatów i trybunów, uciekali za Dunaj i przepadali w niedostępnych kniejach lasów dziewiczych. Począwszy od Augusta, myśleli cesarze o stanowczem poskromieniu tych ludów zuchwałych, zawsze jednak występowała w danej chwili potrzeba naglejsza i legiony, przeznaczone do miażdżenia Kwadów i Markomanów, szły na Wschód, Zachód lub do Afryki.
W ten sposób stało się, że kraje po lewej stronie Dunaju, chociaż uznawały pozornie protektorat Rzymu, uważane przez niego za ziemie lenne, troszczyły się bardzo mało o gniew albo zadowolenie stolicy świata, rządząc się i zbrojąc po swojemu.
Ale już od dłuższego czasu zachowywali się Markomanowie i Kwadowie spokojnie. Poprzednik Aureliusza, cesarz Antoninus Pobożny, mąż wielkiej prawości i dobroci, nie znoszący widoku cudzej krzywdy, nie dawał nikomu powodu do skargi. Życzliwy i łagodny dla wszystkich, względny dla barbarzyńców, umiał utrzymać z najburzliwszymi sąsiadami stosunki przyjazne. W sprawy Markomanów nie mieszał się, Kwadom zaś wyznaczył na ich własne żądanie księcia.
Obóz Batawski prowadził przez lat kilkanaście gnuśne życie posterunku, pilnującego pogranicza, któremu nic nie zagraża, drobne bowiem utarczki z oddziałami awanturników były w tych stronach rzeczą tak zwykłą, iż się o nich nawet nie powiadamiało stolicy.
Dopiero od jakiegoś czasu zaczęło się znów ruszać po drugiej stronie Dunaju. Wkrótce po śmierci Pobożnego Antonina, bez żadnej wyraźnie określonej przyczyny, spadły nagle na ziemię cesarską liczne gromady Germanów, domagając się siedlisk w granicach państwa rzymskiego. Odparte przez trybunów i prefektów, ponawiały co kilka tygodni najazd, występując coraz liczniej i groźniej. Do namiestnika Pannonii przybyło nawet poselstwo, na którego czele stał markomański książę, Ballomarius, i żądało bez ogródki ustąpienia Kwadom prawego brzegu Dunaju. Już wybierały się legiony na północ, kiedy je bunt Partów z drogi nawrócił. Przez cały czas wyprawy wschodniej bronił dostępu do prowincyi pogranicznej Obóz Batawów, głównie zaś jego prefekt, Serwiusz, dzielący tu przed wojną władzę z Publiuszem.
W dwa tygodnie po zamachu Serwiusza na wykonawców sprawiedliwości spał obóz snem żołnierzy, znużonych całodziennym niepokojem. W przeddzień ukazały się po drugiej stronie Dunaju hufce konnych Germanów, a chociaż zjawiały się zdala od brzegu, należało śledzić ich ruchy i być ciągle gotowym na zaczepkę.
Ochotnicy, wysłani do kraju Kwadów na zwiady, wrócili pod wieczór z oznajmieniem, że nie dostrzegli nic podejrzanego. Nieprzyjaciele pochowali się gdzieś, czy cofnęli, zostawiwszy po sobie resztki niedopalonych ognisk.
Obóz odetchnął, rozebrał się ze zbroi, ale gęsto rozstawione straże czuwały nad jego bezpieczeństwem.
Tuż nad brzegiem Dunaju stało dwóch jeźdźców, zwróconych twarzami w stronę gór, z wytężonem uchem i okiem. Mieli oni na sobie grube płaszcze legionistów, a na nich skóry niedźwiedzie, zaciągnięte na głowy.
Milczeli, nasłuchując. Ilekroć który z nich zaczerpnął powietrza, wysnuwał się z jego ust słup szarej pary, która stygła natychmiast, osiadając szronem na brodach i wąsach.
Otaczała ich cisza pogodnej nocy zimowej, tak głęboka cisza skostniałej pustyni, że słyszeli wyraźnie szmer własnej krwi, uderzającej o skronie. Zamarzły Dunaj mienił się przed nimi wstęgą srebrzystą, a wokoło oblewało ich morze śniegów, lśniących w blaskach księżyca.
Tej tajemniczej ciszy, na którą spoglądały z ciemnych błękitów niebieskich gwiazdy roziskrzone, nie mącił szelest najlżejszy. Bo rozkaz imperatorów oczyścił po stronie Kwadów pas pięciomilowy z mieszkań ludzkich. Nikt nie stawiał tam domów, nie palił ognisk, nie polował. Rzym nie znosił bezpośredniego sąsiedztwa ludów podejrzanych, wzmacniając swoje kresy pustką.
Czasem tylko zaskrzypiały bramy obozu, który spał na białej pościeli, czarny, ogromny, jak skulony potwór, a wówczas rozlegały się nawoływania. To obchodził setnik straże, a one podawały sobie hasło na dowód, że czuwają. Głos szedł po śniegu daleko, głuchy, coraz głuchszy, aż rozbił się o ściany gór i rozpłynął bez śladu w srebrzystej przestrzeni.
— Siarczysty mróz! — odezwał się jeden z jeźdźców, otrząsając się. — Krew we mnie krzepnie.
— Psia służba! — mruknął drugi. — Żeby choć wina kropelkę.
— Zachciałeś. Służ, psie, za marny żołd, który ci ledwo na jedzenie starczy, i trzymaj gębę, bo trzcina setnika potańczy na twoim grzbiecie.
— Przesadzasz. Tyle pieniędzy, ile w obozie w jednym roku, nie oglądalibyśmy w domu przez całe życie.
— Ty jesteś ze wszystkiego zadowolony.
— A ty mruczysz ciągle.
— Bo przykrzy mi się służba na obczyźnie.
— I w domu służyłbyś jakiemu panu.
— Ten pan swój, który lepiej płaci.
— Ten swój, który swój.
Żołnierze mówili językiem germańskim. Należeli oni do jazdy Serwiusza.
Zamilkli, nasłuchując uważnie.
Po jakimś czasie zaczął znów pierwszy:
— Chyba przekłusujemy się trochę, bo zmarzniemy razem ze szkapami. Moja klacz drży podemną, jak zwiędły liść na jesieni.
— A gdyby... — wyrzekł drugi, spoglądając na obóz.
— Nie ma się czego obawiać. Setnik obchodził co dopiero straże.
Uderzyli konie piętami pod brzuchy i popędzili brzegiem rzeki. Przebiegłszy kilkaset kroków, wrócili na stanowiska.
I znów milczeli, utkwiwszy wzrok w lśniącej dali, otoczeni kłębami pary, buchającej z pysków koni.
— Nawet wilki zagrzebały się w śniegu — mruknął drugi żołnierz. — Niepotrzebnie czuwamy.
— Gdyby prefekt był w obozie, nie stalibyśmy nad rzeką, jak słupy kamienne — mówił pierwszy.
— Nasze szczęście, że go nie ma, bo zamęczyłby nas robotą.
— A ty wolisz się wylęgać w koszarach pod skórą niedźwiedzią.
— Wolę siedzieć za bezpiecznym murem przy dobrym ogniu, aniżeli tłuc się po kniejach i ścigać tych psów germańskich.
— Mówisz, jak gdyby oczy twoje nie oglądały nigdy lasów ojczystych. Te psy germańskie, to nasi bracia.
— Jacy tam bracia! To barbarzyńcy!
— A ty jesteś może senatorem?
— Jestem rzymskim legionistą i chcę się dosłużyć własnej osady, abym miał gdzie wypocząć na stare lata. Nie tęsknię za drewnianemi chatami naszych siół.
Żołnierz pierwszy nie odpowiedział nic. Rzucił tylko towarzyszowi z pod brwi spojrzenie pogardliwe.
Gdy tak stali, wsłuchani w ciszę nocy, zmącił tę ciszę szelest, idący z południa.
Odwrócili się szybko, przykładając rękę do miecza.
— Czy słyszysz?
— Coś idzie po śniegu...
— Może wilki...
— Albo kuryer cesarski...
Szmer był jeszcze tak daleki, że nie mogli rozróżnić jego przyczyny. Ale zbliżał się szybko, zmierzając prosto na obóz:
— Zdaje się, że ktoś jedzie...
— Cała gromada pędzi...
Na białem tle śniegu zaczerniało coś ciemnego.
— To ludzie! Baczność!
Pierwszy żołnierz włożył w usta zgięty palec i wydał głośny świst. Na znak ten ożywił się brzeg rzeki. Kilkunastu jeźdźców nadbiegło.
Było już teraz słychać wyraźnie chrzęst zmarzłego śniegu, zapadającego się pod kopytami koni.
— Stój, kto tam! — zawołał jeden z żołnierzy.
— Cicho tam! — zabrzmiała odpowiedź.
— Prefekt! — szepnęli żołnierze i rozwinęli się w łańcuch, podnosząc tarcze do góry.
— Witajcie! — wyrzekł Serwiusz, zatrzymując dymiącego konia przed legionistami.
— Witaj, prefekcie! — krzyknęli chórem Germanowie, uderzając tarcze o tarcze.
— Domyślam się, żeście się podczas mojej nieobecności rozpróżniaczyli — mówił Serwiusz — ale dam wam zaraz robotę. Herman!
Stary setnik stanął przed wodzem.
— Za pół godziny wyruszymy na drugą stronę rzeki. Niech jazda zabierze ze sobą wszystko, co potrzebne na dłuższą wyprawę.
Nadciągnęły wozy podróżne, strzeżone przez gladyatorów, zabranych z Rzymu. W jednym z nich, urządzonym tak, że można było leżeć wygodnie, spoczywały Tusnelda i Mucya, przykryte skórami niedźwiedziemi. Ponieważ zachowywały się spokojnie, zdawało się Serwiuszowi, że śpią. Ale kiedy się nad niemi nachylił, podniosła się Tusnelda i odezwała się szeptem:
— Jeżeli mnie pamięć nie myli, znajdujemy się na granicy cesarstwa.
— Pamięć nie zwodzi cię. To Dunaj! — odparł Serwiusz, wskazując na rzekę.
— Co zamierzasz uczynić? — pytała Tusnelda, patrząc uważnie w twarz narzeczonego.
A kiedy Serwiusz milczał, dodała:
— Nie obawiaj się. Mucya śpi. Domyślam się, że nie do obozu nas wieziesz.
— Dowiesz się niebawem, co zamierzam — odpowiedział Serwiusz głosem przyciszonym — a tymczasem bacz, żeby Mucya nie wiedziała, gdzie jesteśmy. W chrześciance mogłaby się obudzić patrycyuszka rzymska.
Rzekłszy to, zwrócił się do gladyatorów.
— Zasłużyliście na wypoczynek i nagrodę — mówił.
— Kości nie czujemy, panie — odezwał się jeden z szermierzów.
— I moje rozłażą się, jak nogi rozbitego krzesła, ale musimy jeszcze kilka dni wytrzymać — mruknął Serwiusz.
Splótł ręce na szyi konia i nasłuchiwał w stronę obozu.
Już się tam ruszało. Legioniści, przywykli do nagłych wycieczek nocnych prefekta, zrywali się bez oporu i namysłu z posłania i zarzucali na siebie w pośpiechu zbroję, wiedząc z długiego doświadczenia, że wszelka zwłoka naraziłaby ich na karę surową. Żaden z nich nie przeczuwał nawet, iż groźny wódz nie posiadał już władzy nad nimi.
Kuryer cesarski pędził bezwątpienia do Obozu Batawów, aby zanieść konnicy germańskiej nazwisko owego prefekta, administracja bowiem rzymska odznaczała się niezwykłą szybkością, ale Serwiusz znał lepiej od niego drogi po drugiej stronie Alp. Zamiast uciekać bitym gościńcem na Akwileę, zboczył w Rawennie na lewo i ruszył wprost na Weronę i Trydent szlakami kupieckiemi ku granicy. Jechał dniem i nocą, zmieniając na stacyach konie, śpiąc na wozie, gdy mu siły odmówiły posłuszeństwa. Wprawdzie wstrzymała przeprawa przez góry jego pośpiech, lecz i kuryer cesarski musiał się w Illiryi i Panonii kopać przez zaspy śniegowe.
Serwiusz był spokojny, przekonany, że go Rzym nie uprzedził.
Jeszcze nie minęło półgodziny, kiedy się z głównej bramy obozu wysnuł drugi szereg ciemnych postaci.
Żołnierze, ujrzawszy wodza, podnieśli tarcze, chcąc wydać okrzyk, ale Serwiusz nakazał milczenie. Stanąwszy na czele swojej jazdy, przeprowadził ją bez komendy przez most i zwrócił się w stronę gór, majaczących w migotliwej dali.
Jak wojsko duchów, szli legioniści przez noc księżycową, otuleni w płaszcze i skóry niedźwiedzie. Założywszy kaptury na głowy, wili się czarną wstęgą na srebrnem tle śniegu, niemi, skupieni w sobie. Przywykli do karności, postępowali ze Serwiuszem, nie pytając, nie myśląc nawet nad tem, dokąd ich wola jego prowadzi.
On jechał ciągle prosto przed siebie, milczący, jak oni.
Minął płaszczyznę, wszedł do lasu. Kruki, wrony i kawki, ukryte na gałęziach, spłoszone brzękiem oręża i chrapaniem koni, budziły się ze snu i trzepocąc skrzydłami, sypały na jeźdźców tumany suchego śniegu.
Była już godzina druga po północy, kiedy Serwiusz, stanąwszy na skraju dużej polanki, zatrzymał się i zakomenderował głosem donośnym:
— Stój!...
A zwróciwszy się do Hermana, który postępował obok niego, szepnął:
— Niewiasty oddaj pod opiekę Hermanryka i powiedz mu, żeby je przeprowadził pod dąb wisielca. Kobiety zawadzałyby nam przy robocie.
Gdy wóz Tusneldy i Mucyi znikł w ciemnościach lasu, zawołał:
— Utworzyć koło! Sztandary do środka!
Szybko, z wprawą rutynowanych wojowników, rozwinęli się jeźdźcy w długi łańcuch i otoczyli wodza obręczą. On stał w samym środku polanki, a nad nim błyszczały złote orły cesarskie, trzymane przez chorążych.
— Germanowie! — wyrzekł Serwiusz, gdy się uciszyło.
Legioniści spojrzeli po sobie zdziwieni, po raz pierwszy bowiem od chwili, kiedy służyli pod jego rozkazami, odzywał się prefekt do nich w taki sposób. Byli dla niego dotąd tylko żołnierzami rzymskimi, o których narodowość nikt nie pytał.
— Germanowie! — powtórzył Serwiusz. — Nie dlatego, by miecze wasze splamić krwią bratnią, lecz dla narady wyprowadziłem was z obozu. Spojrzyjcie w niebo. Patrzy na nas z góry ta sama bogini, która przyświecała wszystkim wiecom naszych przodków.
Wielu z legionistów zapomnialo już o tem, że się ojcowie ich zbierali przed każdym ważnym wypadkiem w lasach, podczas pełni księżyca. Urodzeni i wychowani w granicach państwa rzymskiego, znali zwyczaje germańskie tylko z opowiadań starszych towarzyszów. Przeto urosło zdumienie jeszcze więcej.
Pochyleni na koniach, słuchali wojacy uważnie.
A Serwiusz mówił dalej:
— Prawdopodobnie zwraca się w tej samej chwili na całym obszarze ziem germańskich tysiące ócz do bladej bogini cichych nocy, prosząc ją o natchnienie, duma bowiem wolnej Germanii sprzykrzyła sobie pychę Rzymu, który się niesłusznie wiecznym nazywa. Naczelnicy plemion naszej krwi radzą w świętych gajach i podnoszą broń w stronę Południa, grożąc potędze imperatorów. Germanowie! Mówi do was nie prefekt i rycerz rzymski, lecz syn naczelnika plemienia germańskiego, wasz brat i wódz prawowity. Prefekt złożył oznaki godności swojej u stóp tronu Marka Aureliusza, wódz zaś germański pyta was, braci swoich: Kto wróci ze mną do lasów ojczystych, aby zemście ludów, znieważonych przezwiskiem barbarzyńców, przybyło kilka tysięcy mężnych ramion.
Słowa Serwiusza były tak niespodziewane, że odebrały legionistom mowę i ruchy. Oczami szeroko otwartemi spoglądali na niego, nie zdając sobie w pierwszej chwili sprawy z doniosłości jego wezwania. Chyba się przesłyszeli, albo prefekt doświadcza ich wierności... Wszakże Serwiusz Klaudyusz Kalpurniusz nie przyznawał się nigdy publicznie do narodowości germańskiej, uchodząc za pana rzymskiego...
— Nie wierzycie? — zawołał Serwiusz, domyśliwszy się powodu milczenia. — Nie ufacie prefektowi rzymskiemu?
Wziął z rąk jednego z chorążych główny sztandar i zerwawszy z niego złotego orła, cisnął go w śnieg, mówiąc:
— Niech tak runie potęga Rzymu, niech się jego imperator wije pod kopytami naszych koni!
Teraz dopiero zrozumieli żołnierze, że przemawia do nich nie prefekt rzymski, lecz zbuntowany Germanin.
I nagle rozbrzmiał wokoło brzęk mieczów i włóczni, górujący nad niechętnym pomrukiem znacznej mniejszości. Większość przechyliła się na stronę wodza.
— Zwolennicy naszych ciemięzców niech wrócą do obozu! — zawołał Serwiusz, kiedy wrzawa ustała.
Ale nie w ten sposób załatwiali Germanowie sprawy sporne. Kiedy się wierni Rzymowi wysuwali z koła, rzucili się na nich rokoszanie i rozpoczęli bitwę.
Serwiusz, który znał zwyczaje i obyczaje swojego narodu, nie mieszał się do walki. Skrzyżowawszy ramiona na piersiach, przypatrywał się obojętnie rzezi, czekając na jej koniec.
Czekał niedługo. Kilkaset trupów zasłało wkrótce polankę, reszta zaś utworzyła po raz wtóry koło, jak gdyby narady nic nie przerwało. Tarcze uderzyły o tarcze, miecze o miecze, włócznie o włócznie na znak zgody. Jednomyślności nie zakłócał już pomruk niechętnych, ci bowiem, co go z siebie wydali, zabarwili śnieg krwią swoją.
Serwiusz brał z rąk chorążych sztandary rzymskie jeden po drugim, a łamiąc ich drzewce, rzucał je o ziemię. Gdy znieważył ostatniego orła, podniósł tarczę do ust i zaśpiewał pieśń Arminiusza.
Podjęli ją Germanowie i zaszumiał las tysiącami głosów, które rozlewały się szeroko wokoło, płosząc uśpione ptactwo i czworonożnych mieszkańców puszczy.
Zostawiwszy zabitych towarzyszów na pastwę drapieżnym zwierzętom, odeszli rokoszanie na północ.






VI.

Gdy się Mucya przebudziła, ujrzała przed sobą rozległą kotlinę, otoczoną zewsząd górami, a na niej mnóstwo ognisk, około których siedzieli żołnierze, podłożywszy pod siebie, skóry dzikich zwierząt.
Chłodne słońce zimowe przebijało słabo przez gęstą warstwę chmur, pokrywających cały widnokrąg jednostajną, szarą barwą. Tak nizko leżały nieruchome, ciężkie obłoki, że zdawały się spoczywać na szczytach gór, porosłych jodłami.
Dokądkolwiek się oko Mucyi zwróciło, wszędzie widziało śnieg, lód, skostniałe drzewa, zastygłe wody... martwotę.
Na Rzymiance, urodzonej w słonecznej i barwnej krainie południowej, zrobił ten posępny krajobraz wrażenie przygnębiające.
Wszystko, co się z nią działo od kilku tygodni, było tak dziwne, że przypominało opowieści z romansów greckich.
Nazajutrz po zaręczynach skrępowali ją prości żołdacy łańcuchami i wtrącili do ciemnego lochu, jak występną niewolnicę, ją, Kornelię, której nie znieważyła nigdy dotknięciem ręka plebejusza. Następnie stawiono ją przed sądem, skazano na śmierć i poprowadzono na Pole Hańby, oddając na pośmiewisko motłochu.
I to za co? Za to, że miała odwagę głośno wypowiedzieć, co myśleli po cichu wszyscy oświeceni jej epoki, że wyparła się bogów, w których nikt nie wierzył. I oni, jej sędziowie i kaci, składali ofiary Jowiszowi i Wenerom tylko dlatego, że tak nakazywał obyczaj i rząd imperatora.
Szła na Pole Hańby, nie żałując życia, które mogła okupić kłamstwem. Ale szła bez miłości dla prześladowców, chociaż ją nowa wiara uczyła przebaczenia.
Sponiewierali ją, wlekli ją przez miasto; pachołkowie drwili z jej poszarpanej sukni, obrywając z niej szlak purpurowy.
Obeszli się z nią, jak ze zbrodniarką, z nierządnicą.
Wyrok śmierci przyjęła z obojętnością chrześcianki, spodziewając się na drugim świecie szczęścia wiekuistego, obelgi jednak zraniły ją boleśniej, aniżeli sądziła. Idąc na Pole Hańby, czuła, że nowa wiara nie zburzyła w niej jeszcze doszczętnie starych przesądów krwi senatorskiej. Bóg wydziedziczonych nie wyrwał z jej serca gniewu możnej pani, nie znoszącej brutalnego śmiechu ulicy. Przeto była wdzięczna Serwiuszowi, że powstrzymał rękę kata, wiedziała bowiem, że prawo pozwalało ją znieważyć jeszcze przed samą egzekucyą.
Od owej chwili straszliwej minęły dwa tygodnie. Pierwszego dnia niósł ją koń Hermana z takim pośpiechem, że nie było czasu na pytania. I później, gdy ją ułożono w wozie podróżnym obok Tusneldy, nie zbliżył się Serwiusz do niej. Orszak leciał bez wytchnienia drogą cesarską, potem piął się po górach, wisząc nad przepaściami, lub spadał w doliny, a ciągle dalej a dalej. Dopiero na kilka mil przed granicą ustała szalona jazda.
Mucya była tak znużona, że zasnąwszy w pobliżu Obozu Batawów, obudziła się nazajutrz około południa.
Przetarszy oczy, szukała Tusneldy, z którą ją wspólna niedola ściśle złączyła. Razem szły na Pole Hańby, razem uciekały, otulając się i gawędząc, gdy wóz zwolnił biegu.
Zamiast białej twarzy Tusneldy, spostrzegła obok siebie szronem pokrytą brodę wojaka, którego Serwiusz postawił na straży przy śpiącej.
Germanin uśmiechnął się życzliwie i świsnął. Na znak ten podniosły się od jednego z ognisk dwie postacie.
— Witam cię na wolnej ziemi Germanów! — wołał Serwiusz zdaleka.
A kiedy Mucya wyciągnęła do niego ręce, ściskał je serdecznie i mówił:
— Temu trzy tygodnie, w amfiteatrze stolicy, ślubowały sobie nasze dusze przyjaźń, chociaż twoja tego nie zauważyła. Patrząc na ciebie w obliczu okrutnej zabawki ludu rzymskiego, przysiągłem sobie, że będę ci bratem, gdybyś kiedykolwiek ramienia mojego potrzebowała. Nie sądziłem, że przyjdzie mi tak rychło stanąć w twojej obronie.
— A ja nie sądziłam, że będą ci wdzięczną za czyn odważny — odpowiedziała Mucya, wychodząc z wozu. — Śmierć nie była mi nigdy straszną, ale zniewaga jest silniejszą od mojej woli. Nie jestem jeszcze godną imienia chrześcianki.
— Dopóki chrześcianie będą tylko cierpliwi — mówił Serwiusz — dopóty nie zburzą istniejącego porządku, jak zamierzają. Nie bierne bohaterstwo, lecz czynne zniewala ludzi do szacunku. Jeżeli słowa moje obrażają twoją wiarę, przebacz; ale mówię jak żołnierz, który nie rozumie porażki bez zaciętej obrony. Nie służy skutecznie swojej sprawie, kto zamknąwszy oczy, biegnie w ciemności śmierci. I mnie godzina ostatnia nie przeraża, chociażby dlatego, że mi ciągle grozi, ale uległbym tylko przemocy, konieczności.
— Królestwo nasze nie jest z tej ziemi — wyrzekła Mucya.
— Wiem, że tak uczą wasi kapłani, starałem się bowiem poznać zasady wiary mojej narzeczonej, lecz o tem będziemy mówili później, gdy spoczniemy pod dachem Radboda. Teraz ogrzej skostniałe członki przy ognisku i posil się, abyś nabrała sił do dalszych niewygód. Nieraz jeszcze zajdzie słońce, zanim staniemy na miejscu.
W godzinę potem ruszyli rokoszanie w drogę. Przodem, otoczony starszyzną, jechał Serwiusz, pogrążony w milczeniu. Od czasu tylko do czasu, gdy należało zmienić kierunek, wydawał krótkie rozkazy, które wykonywano natychmiast. Znał on pas graniczny na kilkadziesiąt mil w głąb kraju Kwadów, bywało bowiem, że ścigał nieprzyjaciół aż do ich siedzib.
Zdjąwszy szyszak, który się zwiesił na lewe ramię, przyczepiony do rzemienia, nasunął na głowę kaptur płaszcza i okrył się skórą tura. To samo uczynili jego żołnierze.
W porządku wzorowym posuwało się wojsko, przemykając się drogami leśnemi. Ciągnęła nad niem gromada spłoszonego ptactwa, a wokoło odzywały się ryki i pomruki dzikich zwierząt, rozgniewanych na intruzów, którzy zakłócali ich spokój.
Wóz, wiozący Mucyę i Tusneldę, szedł w samym środku, strzeżony przez setników. Bardzo często pomagali legioniści koniom, chwytając za koła, gdy ugrzęzły w śniegu.
Obie chrześcianki rozglądały się uważnie po okolicy, chociaż każda inaczej. Tusnelda wracała do ojczyzny. Widok germańskich lasów i gór zatarł w jej pamięci obraz Rzymu i doznanych w nim krzywd. Jej młode serce witało z radością ziemię ojców, ciesząc się swobodą i nadzieją rychłego szczęścia. Co chwila wybiegały z jej ust wykrzykniki zachwytu.
— Patrz, to święty gaj, a tam osada... wieś... dom kapłana...
Ale oczy Mucyi szukały daremnie owych osad, wsi i świątyń. Rzymianka, przywykła u siebie do marmurowych miast i murowanych siół, do bitych dróg i uprawionych pól, widziała tylko pustynię, popstrzoną tu i owdzie nędznemi chałupami, skleconemi z pni dębowych, obłupanych z kory. Mieszkania Germanów stały samotne wśród lasu na polankach, lub nad brzegami rzek, dalekie od sąsiadów.
Gdy wojsko przekraczało dłuższą dolinę, wychodziły z pod ziemi jakieś stworzenia, podobne do niedźwiedzi, stojących na dwóch łapach.
— Dużo w waszym kraju dzikich zwierząt — zauważyła Mucya.
— To nie zwierzęta, to ludzie — objaśniła Tusnelda, rozśmiawszy się wesoło. — Ubożsi Germanowie zakopują się na zimę pod ziemię, chroniąc się przed mrozem, który przenika ściany z drzewa. Pod ziemią im ciepło, zwłaszcza, gdy przykryją się z wierzchu mierzwą.
— A gdzie podziewają dobytek? — zapytała Mucya.
— Mieszkają z nim razem w tych dołach.
— Nie widzę nigdzie ogrodów i śladów pól, przygotowanych do siewu.
— Ogrodów u nas bardzo mało, a pól prawie nikt nie uprawia, posiadamy bowiem tyle ziemi, iż nie mamy potrzeby wkładać w nią pracy rąk umiejętnych. Każdego roku, na wiosnę, wybiera sobie gmina świeże łany, nietknięte jeszcze sochą, a gdy ukryła na jesień plon w miejscu bezpiecznem, wówczas zwija obóz, rzuca bez żalu naprędce sklecone domy i wraca do lasów, gdzie mróz nie tak dokucza i zwierza pełno. Germanin lubi dużo powietrza i rozległe przestrzenie, i dlatego ociera się niechętnie o sąsiada blizkiego. Miast i siół w waszem rozumieniu u nas nie znajdziesz, ale za to więcej swobody.
Mucya znała opis Germanii Tacyta, sądziła jednak, że od owego czasu zmienił się wygląd ziem, przylegających do cesarstwa. Spotykała przecież w Rzymie barbarzyńców, którzy nie różnili się zewnętrznie niczem od osób jej towarzystwa. Ubierali się i żyli wykwintnie, mówili po łacinie i grecku, myśleli i czuli, jak ludzie oświeceni. Chyba nie w tych dołach, przykrytych mierzwą, uczyli się dobrego obyczaju i czytali filozofów.
— Dziwi cię ubóstwo mojej ojczyzny? — mówiła Tusnelda z uśmiechem. — Lękasz się, żebyśmy cię nie umieścili w norze podziemnej razem z bydlętami? Nie obawiaj się. Znajdziesz i u nas domy murowane, wprawdzie nie tak bogate, jak wasze, ale równie wygodne. I wasi ubodzy mieszkają latem pod mostami lub na wschodach świątyń, a zimą w wilgotnych kamiennych piwnicach. Zachodzi tylko ta różnica między ubogimi waszymi a naszymi, że nędzarz rzymski cierpi głód, germańskiemu zaś dają lasy i rzeki wszystko, co mu do życia potrzebne. U nas niema między bogatym a ubogim takiego rozdziału, jak u was. Najuboższy Markomanin może sobie upolować jelenia, złowić rybę, naciąć drzewa w boru. Jego swobody nie krępuje żaden poborca, celnik, pachołek miejski. Niech się tylko ta puszcza ustroi w barwną i wonną suknię wiosny, a pokochasz ją, jak ja ją miłuję.
Tusnelda wyciągnęła ręce na północ.
— Kocham tę rodzinną ziemię moją — mówiła głosem ciepłym — kocham jej mgliste góry i czarne bory, jej tchnienie chłodne i smutne niebo. Ludzie tu lepsi i bogowie mniej zawzięci, a taka cisza rozlewa się wokoło, że koi każdy ból, szepcąc skołatanemu sercu słowa pociechy. U was tyle gwaru i nienawiści, iż człowiek staje się człowiekowi wilkiem. Jeden zawadza drugiemu, brat zazdrości bratu, swoje tylko sprawy mając na względzie. Kocham cię, ojczyzno moja...
Germanka wpatrywała się w dalekie góry z zachwytem; Rzymianka pochyliła głowę. Pierwsza zbliżała się z każdym krokiem do Markomanii, druga oddalała się od ziemi swojej.
Mucya zaczęła rozumieć, co się naokoło niej działo. Wprawdzie otaczali ją legioniści rzymscy ale orły cesarskie nie błyszczały nad nimi. I nie w języku łacińskim rozlegała się komenda. Kiedy trębacze zadęli w rogi, odzywały się sygnały, nieznane Rzymiance.
Od czasu do czasu zamajaczyły na śniegu, na skraju lasów, w skóry przyodziane postacie. Wówczas pędził do nich jeden z chorążych, trzymających się boku Serwiusza, dawał im zdaleka jakieś znaki, a kiedy się zbliżył, rozmawiał z nimi jak przyjaciel z przyjaciółmi. Obcy wojownicy znikali w puszczy, a poseł przyłączał się znów do wojska rzymskiego.
Mucya domyśliła się prawdy. Nie żołnierze cesarscy przebywali tak spokojnie ziemię Kwadów. Ci ludzie wypowiedzieli imperatorowi posłuszeństwo i zwrócą prawdopodobnie przeciw niemu broń wiarołomną. Rokoszanom, wrogom świętej Romy, zawdzięczała życie...
Tusnelda szczebiotała ciągle wesoło, jak ptaszyna, wypuszczona z klatki, lecz Mucya nie brała udziału w jej szczęściu. Im więcej oddalała się od granicy cesarstwa, tem głośniej odzywało się w niej sumienie rzymskie.
Zdawało się chrześciance, że nowa nauka przesłoni jej całą przeszłość i wszczepi w jej krew pragnienia inne. Wierzyła w przepowiednię Minucyusza Feliksa, w rychły upadek świata, który się odwrócił od cnoty. A jednak należała do tego świata, o czem się przekonała w ostatnich tygodniach. Była patrycyuszką i Rzymianką, mimo chrztu i doznanej poniewierki.
Przed nią i za nią, wokoło postępowali jeźdźcy, którzy robili wrażenie wcielonej siły męzkiej. Patrząc na tych olbrzymów, miała Mucya przeczucie pogromu.
— Czy dużo Germanów mieszka po drugiej stronie Dunaju? — zapytała zcicha.
— Jest nas tylu — odpowiedziała Tusnelda z dumą — że gdybyśmy szli razem, zalelibyśmy cesarstwo jak powódź.
— Dlaczego więc nie idziecie razem?
— Rozdziela nas niezgoda, ale... Patrz — wyrzekła Tusnelda, zmiarkowawszy, że powiedziała zawiele — to dom rzymski.
Na wzgórzu, w miejscu odkrytem, świeciły białe ściany pałacyku, otoczonego zabudowaniami gospodarskiemi.
— Ten dom należy prawdopodobnie do jakiego naczelnika plemienia Kwadów — mówiła Mucya.
— Albo też do kupca, lub kolonisty rzymskiego — objaśniła Tusnelda.
— Chyba szalony mógłby się osiedlić w kraju nieprzyjaciół.
— Kwadowie i Markomanowie nie są nieprzyjaciółmi, lecz sprzymierzeńcami Rzymu.
— A mimo to niepokoją ciągle granice cesarstwa.
— Czyni to tylko młodzież, żądna boju i sławy.
Krótki dzień zimowy zbliżał się szybko ku zagrodowi. Dolną część lasu zalegały już mroki. Resztki światła rozwidniały tylko wierzchołki drzew, rysujących się jeszcze wyraźnie na tle płowego nieba. Zewsząd odzywały się głosy mieszkańców kniei, którzy opuszczali legowiska. Wiatr przynosił z dali, jakby z innego świata, nawoływania ludzi i pomruki zwierząt.
Gdy wojsko wyszło na rozległą polankę, zagrały rogi i rozległa się komenda, wzywająca do spoczynku. Wozy i konie umieszczono w środku obozu, rozpalono ogniska i zabrano się do wieczerzy.
Wesoły gwar zabrzęczał wokoło. Żołnierze piekli zwierzynę, upolowaną po drodze, i zabawiali się gawędką.
Czuwał tylko Serwiusz, który rozstawiał sam straże, by zabezpieczyć obóz przed napadem krajowców. Legioniści układali się już do snu, kiedy załatwiwszy się z robotą wodza, zbliżył się i on do ogniska, przy którem Herman czekał na niego.
— Jeżeli się nie mylę — odezwał się, biorąc z rąk setnika udo jelenie — to posiada Fabiusz w tych stronach kilka kolonij.
— Nie mylicie się, panie — odparł Herman. — Ten pies nabył w kraju Kwadów znaczne przestrzenie.
— Jutro ze świtem weźmiesz pięćdziesięciu ludzi i przetrząśniesz wszystkie kolonie, należące do Fabiusza. Mówiono mi w Rzymie, że wyjechał do Germanii. Gdyby tak było, dostawisz mi go żywcem, abym się nasycił widokiem jego trwogi.
— Stanie się podług waszego rozkazu, panie.
— Przy tej sposobności odwiedzisz wszystkich naczelników narodu Kwadów i powiesz im, że syn Radboda wzywa ich w drugiej połowie marca na wiec. Jeżeli mogą, niech się stawią zaraz z drużynami. A teraz zobacz, czy straże czuwają.
Kiedy się Herman oddalił, oparł Serwiusz głowę na dłoni i zapatrzył się w płomień ogniska.
Naokoło niego rozlegało się już miarowe chrapanie kilku tysięcy wojowników, którzy spali tak spokojnie pod namiotami, jak gdyby leżeli na tapczanach koszarowych. Żaden z nich nie pomyślał nawet przez chwilę o niepewnem jutrze. Opuścili sztandary cesarskie, bo tak nakazał im dowódca. On był zawsze ich wolą i natchnieniem, a nie prowadził ich nigdy na klęskę. Zwycięztwo postępowało jego śladami nieodstępne, jak cień w pogodny dzień lata.
I teraz myślał za nich, ale w umartwieniu i trosce męża, zdającego sobie dokładnie sprawę z zuchwalstwa, jakie przedsiębrał. Bo nie było dotąd nikogo w Europie, Azyi i Afryce, ktoby zmógł tego potwora, trawionego żądzą zagarnięcia całego świata. Przerazili go Hannibal i Brennus, zaniepokoili Mitrydates, Wercyngetoryks i Arminiusz, była to jednak zawsze tylko trwoga kilku tygodni, miesięcy, po których następowały długie lata tryumfu.
Gdyby się bitwy wygrywało ilością ramion, nie ostałby się Rzym ani jednego dnia przed siłą Germanii. Ale Serwiusz był zanadto dobrym żołnierzem, żeby nie wiedział, iż wojna jest tak samo sztuką, jak każde inne rzemiosło. Trzeba je umieć, by pokonać przeciwnika.
Kiedy tak siedział i patrzył w zakrytą przyszłość, uczuł na oczach miękką rękę.
Nie podnosząc głowy, przycisnął tę dłoń do ust i wyrzekł głosem stłumionym:
— Noc wzywa cię do spoczynku, Tusneldo. Czeka cię jeszcze daleka droga.
— Większe niewygody czekają ciebie, najdroższy, a mimo to czuwasz — odpowiedziała Tusnelda.
— Jest rzeczą męża myśleć za niewiastę.
— A rzeczą niewiasty stać obok męża w chwili ciężkiej.
— A jednak chciałaś mnie opuścić dla owego boga wschodniego.
— Przysięgłam, Serwiuszu, że oddam głowę, gdy jej odemnie zażądają.
— Nie czynię ci z tego zarzutu, bo rozumiem, że mogłaś w grobach chrześciańskich stracić ochotę do życia, ale teraz, kiedy cię wydarłem z paszczy śmierci, żądam myśli twoich i uczuć dla siebie.
— Nie przestałam być chrześcianką, Serwiuszu — szepnęła Tusnelda.
— Przeszkadzać ci nie będę. Módl się do owego boga wschodniego, skoro ci on do szczęścia potrzebny, czyń to jednak w taki sposób, żebyś się nie naraziła na gniew naszych kapłanów i nie zaniedbywała obowiązków małżonki. I mnie należy się część twojego serca.
— Podzielę je między ciebie i mojego Boga. Gdy go lepiej poznasz, ukorzysz się i ty przed jego dobrocią.
— Być może, tymczasem jednak kocham Germanię i ciebie.
Serwiusz objął Tusneldę ramieniem, i tuląc jej głowę do piersi, mówił szeptem:
— Już mi się zdawało, że nie ujrzę nigdy światła twoich oczu i nie usłyszę pieśni twojego głosu. Śmierć szła śladami twojemi tak uporczywie, iż nawet moja nadzieja zaczęła wątpić. Ale nie złorzeczę losowi, bo nie poczułbym się może synem Radboda, gdyby nie krzywda, wyrządzona tobie. Bardzo cierpiałaś?
— Już nic nie pamiętam... Jestem przy tobie...
Tusnelda uśmiechnęła się do Serwiusza, podnosząc do niego wzrok płomienny.
Po raz pierwszy od chwili, kiedy się znaleźli, siedzieli obok siebie bezpieczni i szczęśliwi, nie straszeni obawą pogoni. Mimo to nie ściskali się namiętnie, nie całowali, wstrzemięźliwość bowiem ludu dziewiczego, z którego pochodzili, nakładała hamulec na ich pragnienia. Niewiasta była dla Germanina świętością nietykalną dopóty, dopóki obrządek zaślubin nie uczynił z niej jego poddanki.
— Już cię teraz nie opuszczę — mówił Serwiusz. — W godzinach spoczynku będziesz mi opowiadała o swoim bogu, który musi być lepszym od demonów Walhaili i Olimpu, kiedy ciebie i Mucyę przekonał. Ale już późno, a jutro ruszymy ze świtem w dalszą drogę.
Wziął Tusneldę za rękę i przeprowadził ją pomiędzy szeregami namiotów. Okrywszy ją w wozie podróżnym skórami, obszedł jeszcze raz straże, kazał rozpalić nowe ogniska i ułożył się sam do snu obok Hermana.






VII.

Czarno podkreśliła historya w kronikach Rzymu rok dziewięćsetny dwudziesty drugi od założenia miasta[1]. Śladami legionów, które wróciły do Italii z wyprawy wschodniej, szła zaraza i podawszy rękę głodowi, rzuciła całun śmiertelny na stolicę i prowincye.
Podstępny wróg dusił ludzi na drogach i ulicach. Zarówno wielcy, jak maluczcy padali bez możności obrony. Najzdrowszego chwytał nagle gwałtowny kaszel, potem okrywało się jego ciało sinemi wyrzutami, i ten, co wczoraj urągał bogom, sile swej ufając, rozpływał się dziś w szarych cieniach nicości.
Daremnie sprowadził Marek Aureliusz z Aten Galena. Słynny lekarz grecki, otoczony całem wojskiem pomocników, nie zdołał pokonać okrutnego mordercy, co unosił się niewidzialny nad krajem, zatruwając oddechem swoim powietrze, wodę, chleb i mury.
Daremnie zanosili kapłani modły do bogów, a czarnoksiężnicy, astrologowie i wróżbici wzywali pomocy demonów. Zaraza drwiła nawet z zaklęć Aleksandra z Abonuteichos, którego geniusz, Glikon, nakazał zabezpieczyć domy rzymskie tajemniczemi formułkami.
Lud znosił szarlatanowi pieniądze, brał za nie skrawki papieru, popstrzone niezrozumiałemi dla nikogo hieroglifami, przybijał je na progach i drzwiach — a zaraza wciskała cię mimo to do mieszkań i zabijała bez litości.
I zrobiło się smutno i pusto w mieście miast. Zamilkły rynki, place, teatry i oberże. Nikt nie miał ochoty do nieopatrzonego śmiechu i wesołej zabawy. Od świtu do nocy ciągnęły cichemi ulicami pogrzeby bez muzyki i jęku wynajętych płaczek, bez portretów przodków i tłumów przyjaciół. Z pośpiechem, ze wstrętem oddawano zmarłym ostatnią posługę, każdy bowiem widział siebie na marach, więc uciekał przed własnym obrazem. Bywały dnie, w których palono na stosach rządowych do dwóch tysięcy trupów. Wszystkie wozy publiczne zamieniono na żałobne.
Od czasu do czasu, gdy podwójny bicz głodu i zarazy doprowadził ubogich do rozpaczy, rzucał się motłoch na Palatyn, domagając się widoku imperatorów, ale zastawał bramy pałaców cesarskich strzeżone pilnie przez pretoryanów. Nawet Marek Aureliusz, zawsze chętny i uprzejmy, ukrywał się przed ludem, któremu nie mógł ulżyć w niedoli.
Wszakże uczynił wszystko, co mu nakazywał obowiązek monarchy i dobrego człowieka. Składy rządowe otworzył na rozcież i swoje własne plony oddał łaknącym. Dla siebie zachował tak mało, że jego najbliższe otoczenie sarkało na niedostatek; wyznaczył dla lekarzy miejscowych nagrody, a obcych obsypał zaszczytami.
Więcej zrobić nie mógł... Jego majestat, jego bóstwo ziemskie okazało się bezsilnem wobec potęgi nieznanej, której podobało się upokorzyć dumę „panów świata“. Przeto zamknął się w pałacu i szukał razem z uczonymi środka na straszliwego wroga.
Właśnie opuścił go Galenus. Imperator i lekarz wnikali pospołu w istotę nieznanej choroby, usiłując ją porównać z którąkolwiek z tych, które nauka już zbadała. Ale przeszłość nie dawała im wskazówek dostatecznych.
Lekarz zostawił cesarza z głową opartą na dłoni. Bóg ziemski spoczywał na zwykłem krześle dębowem, bez wysłania, przed dużym, kwadratowym stołem, zarzuconym papierami. Nie było w jego pracowni ani mebli wykwintnych, ani mistrzowskich malowideł. Gdyby nie złoty posąg Fortuny, ustawiony na podwyższeniu, nie byłby się nikt domyślił, że w tym skromnym pokoju rozgrywają się losy stu milionów ludzi.
Marek Aureliusz miał na sobie stary płaszcz filozofa, wyplamiony z przodu. Siwizną gęsto poprószone włosy spadały w nieładzie na jego szerokie czoło.
Siedział pochylony, opuściwszy białą, drobną, nerwową rękę na poręcz krzesła. Od czasu do czasu drgnął, jak gdyby go zimny dreszcz przenikał.
Nie dreszcz go męczył. Duszę myśliciela przepełniał żal człowieka, który czuje się pokrzywdzonym przez życie. Los wyniósł go ponad wszystkich śmiertelników, zrównał go z bogami, ale tylko na to, żeby jego serce napoić goryczą.
Jeżeli kto, to miał on prawo do szczęścia. Zapatrzony w świetlaną postać przybranego ojca, sumienny wykonawca woli Pobożnego Antonina, starał się stłumić w sobie w sobie wszystkie nieszlachetne pożądania i ambicye ludzkie. W domu był dobrym mężem, ojcem, bratem i panem, na tronie sprawiedliwym monarchą, w stosunkach z doradcami szczerym przyjacielem. Krzywdy cudzej nie pragnął, krwią, przelaną niewinnie, brzydził się, ubogim podawał rękę hojną, a nieszczęśliwych pocieszał.
A za to?... Żona zdradzała go bezwstydnie, ukochany syn przerażał go dzikością, brat urągał jego zasadom rozpustą i cynizmem, przyjaciele wyzyskiwali go, naród zaś drwił z jego pobłażliwości. — „Filozofującą babą“ nazywał go Rzym.
Marek Aureliusz wiedział bardzo dobrze, co się naokoło niego działo, czytał w duszach i sercach pochlebców, przenikał zamiary karyerowiczów, ale udawał, że wierzy w szczerość obłudnych uśmiechów. Jego wrodzona prawość łudziła się rozmyślnie, by nie znienawidzić człowieka, którego postanowiła kochać.
Znał on ludzi lepiej, aniżeli się tym zdawało, którzy korzystali z jego łaskawości. Wszakże patrzył na nich z dwu wyżyn: z tronu monarchy i ze stanowiska myśliciela. Ale monarcha miał pogardę dla drobnych zabiegów tej ziemi, a myśliciel tłómaczył przed sobą wszystko, nawet podłość. Chciał czynić dobrze i czynił bez względu na głupstwo i niewdzięczność.
Czasem tylko, gdy był sam z sobą, ogarniało go zniechęcenie. Wartoż być uczciwym i szlachetnym?! — pytał wówczas, a historya odpowiadała mu przecząco. Kaligula, Neron i Domicyan doznali więcej szczęścia od niego. Cóż z tego, że gniew ludu skrócił ich dni okrutne... Dopóki żyli, czerpali pełną ręką ze źródła rozkoszy, bogactwa i władzy, osiągnąwszy postrachem daleko więcej, aniżeli on dobrocią. Cześć potomnych?!... Kłamstwo, jak wszystko doczesne. Do dziś wspomina proletaryat rzymski z zachwytem krwiożerczego syna Agrypiny, wielbiąc jego rozrzutność, której okruchy spadały na niego.
Nawet bogowie byli dla nich względniejsi. Nie zsyłali na nich głodu, zarazy i ciągłych wojen, dając im urodzaje i łatwe zwycięztwa.
Marek Aureliusz podniósł głowę i zwrócił wzrok bolesny na złotą Fortunę.
— O bogowie! — wyrzekł zcicha, uśmiechnąwszy się z goryczą. — Nie ze złotej nici uprzędliście pasmo życia mojego, chociaż mnie miliony waszym bratem zowią... Istniejecież wy? Nie jesteścież złudzeniem, jak wszystko, w co ludzie wierzą?
— Istniejecież wy? — powtarzał półgłosem.
Wyznając zasady stoików, głosił publicznie, że wierzy w bogów, i składał sam ofiary na ołtarzu Jowisza Kapitolińskiego. Ale bywały chwile, w których wątpił o prawdziwości podań religijnych, niepokojony podszeptami krytycyzmu. Wszakże wychował się i wzrósł w otoczeniu filozofów, od lat najmłodszych zatruwał się przeczeniem, biorąc żywy udział w ruchu umysłowym swojego czasu. Nie obce mu były zjadliwe drwiny sceptyków, oklaskiwane szczerzej i chętniej, aniżeli surowe wskazówki Zenona. Jego dusza czysta odwracała się ze wstrętem od zdawkowej bezbożności, a mimo to pociągało go w godzinach samotnych zwątpienie, jak nędzarza, zdeptanego przez życie, pociąga tajemnicza toń wód głębokich.
Rozterka wewnętrzna myśliciela, przyłączywszy się do smutków cesarza i człowieka, nie osładzała Markowi Aureliuszowi dni pracownych. Ten bóg ziemski, którego słowo obiegało setki ludów rozkazem lub wyrocznią, zazdrościł nieraz najuboższemu nicości. Ciszy pragnął i wytchnienia, a los postawił go w samym środku machiny państwowej, ogłuszając go ciągłą wrzawą.
I teraz pozazdrościł mu kilku minut gorzkiego spoczynku.
Kotara zaszeleściła i do pracowni cesarza wszedł naczelnik pretoryanów.
— Przybył kuryer od namiestnika Noricum, boski imperatorze — wyrzekł dygnitarz.
— Przynosi mi zapewne wiadomości o nowych buntach Germanów — mruknął Marek Aureliusz. — Bo cóżby innego? Mało nam jeszcze głodu i zarazy..
— Boskie oko twoje widzi daleko, panie. Namiestnik zwraca wistocie uwagę na podejrzane zachowanie się barbarzyńców po drugiej stronie Dunaju i prosi o rozkazy.
— Obóz Batawów wystarczał dotąd do utrzymania Kwadów w należytej odległości od granicy. Niech czuwa dalej.
Marek Aureliusz wziął ze stołu woskowaną tabliczkę i nakreślił na niej kilka słów rylcem.
— Nie powiedziałeś mi jeszcze wszystkiego — wyrzekł, spoglądając uważnie na prefekta. — W milczeniu twojem słyszę wiadomość przykrą.
— Ten zuchwały Germanin, uprzedziwszy twojego kuryera, boski imperatorze — mówił prefekt — wyprowadził z obozu całą jazdę germańską i zostawił po sobie żarzewie buntu. Legioniści żądają podwyższenia żołdu i zmniejszenia lat służby.
Twarz Marka Aureliusza była tak spokojna, jak gdyby słuchał opowieści obojętnej. Tylko jego powieki drgnęły.
— Czy legioniści pełnią służbę? — zapytał zwykłym głosem.
— Namiestnik donosi, że wypowiedzieli trybunom posłuszeństwo i błaga o przysłanie energicznego legata — odpowiedział prefekt — w razie bowiem przeciwnym nie ręczy za bezpieczeństwo pogranicza. Pisze, że prowincyom naddunajskim grozi najazd liczniejszy.
Znów drgnęły powieki cesarza. Myślał chwilę, potem wyrzekł:
— Niech lektyka będzie gotowa, ale... bez orłów i bez świty.
Kiedy się prefekt oddalił, podniósł się Marek Aureliusz z krzesła, zbliżył się do posągu Fortuny i splótłszy ręce na łonie, patrzył na symbol swojego dostojeństwa.
Stał tak długo z niewymowną boleścią w dużych, wilgotnych oczach, z których wyzierała dusza znękana.
— Złota ty moja Fortuno — mówił głosem zdławionym — tak złota, iż mnie blask twój pali, jak ognie podziemne.
Ukrył twarz w dłoniach.
— A jednak wy jesteście, bogowie... — szeptał — widzę waszą rękę karzącą nad tym ludem nieszczęsnym...
Nagle zadrżał i spojrzał naokoło siebie ze zgrozą w oczach, jakby dostrzegł coś bardzo strasznego. Zdawało mu się, że słyszy trzask i łoskot zapadających się świątyń i pałaców Rzymu, a wśród tych ruin rysowały się olbrzymie postacie, przyodziane w skóry dzikich zwierząt. Krwawa łuna pożaru tworzyła tło do tego obrazu zniszczenia.
Marek Aureliusz przetarł powieki. Nie... to było tylko złudzenie, ale jedno z tych, które człowieka przeraża, chociaż nie umie sobie zdać sprawy dlaczego. Rzym stał przecież jeszcze u szczytu swojej potęgi, był metropolią świata cywilizowanego, do której ciągnęły wszystkiemi drogami poselstwa obcych królów i książąt, by złożyć hołd powinny pani wszechwładnej.
Nie, nie, to było tylko złudzenie...
Marek Aureliusz zarzucił sam na siebie togę purpurową i wybiegł szybkim krokiem z pracowni.
— Do pretora Kwintyliusza! — rozkazał tragarzom.
Czterech niewolników podniosło zwyczajną lektykę, nieozdobioną oznakami cesarskiemi.
Straż pałacowa nie zdziwiła się skromnemu orszakowi. Starszy imperator otaczał się świtą tylko wtedy, gdy udawał się do świątyni lub do senatu. Odwiedzając w mieście przyjaciół, starał się nie zwracać na siebie uwagi. Nietylko kazał zdejmować z lektyki złote orły i zapuszczał firanki, ale przebierał nawet niewolników w ciemne tuniki bez haftów i galonów.
Nikt też nie domyślił się w skromnej lektyce cesarza. Niepoznany, zatrzymał się Marek Aureliusz przed domem Publiusza i zastukał sam młotkiem w bramę.
— Czy pan twój w domu? — zapytał odźwiernego.
Niewolnik, domyśliwszy się z togi purpurowej imperatora, przypadł na kolana.
— Nie lękaj się — mówił Marek Aureliusz głosem łagodnym.
Ale odźwierny skinął tylko głową, nie mogąc z siebie ani słowa wydobyć.
Cesarz spojrzał litościwie na nędzarza, któremu jego widok odebrał mowę, i wszedł do dworca Publiusza.
Już go służba, zajęta w ogrodzie, spostrzegła. Pędem wbiegł dozorca niewolników do domu, aby oznajmić panu niezwykłego gościa.
Publiusza zdziwił ten zaszczyt niespodziewany, nie należał bowiem do ulubieńców starszego imperatora. Ubrawszy się pośpiesznie w togę, udał się do sali przyjęć. Tu zastał cesarza, pochylonego nad ogniskiem domowem.
— Modliłem się do bogów twojego rodu, pretorze — odezwał się Marek Aureliusz — aby serce twoje do mnie zwrócili.
Publiusz milczał.
— Obraziłem cię kiedyś, wymawiając ci twoją gwałtowność żołnierską — ciągnął dalej cesarz — i bogowie ukarali mnie, bo przychodzę z prośbą do tej gwałtowności. Zrozumiesz mnie, pretorze, gdy ci powiem, że Germanowie naddunajscy grożą liczniejszym najazdem, a obóz Batawów wypowiedział trybunom posłuszeństwo.
— A!... — zawołał Publiusz.
— Wiem, że masz prawo odmówić mi — mówił Marek Aureliusz — bo wysłużyłeś więcej niż swoje lata w obozie; ale nie wierzę, żeby się Publiusz Kwintyliusz Warus chciał powoływać na prawo, kiedy ojczyzna w niebezpieczeństwie. Nie pamiętaj mi krzywdy i jedź nad Dunaj.
— Niebezpieczeństwo ojczyzny maże wszystkie urazy, boski imperatorze — odpowiedział Publiusz.
— Dziękuję ci; spodziewałem się od ciebie takiej odpowiedzi. Mianuję cię legatem prowincyi naddunajskich i daję ci aż do poskromienia buntu obozu Batawów władzę dyktatorską. Cokolwiek uczynisz, będzie dobre i zyska moje uznanie, wiem bowiem, iż się w takich razach miłosierdzie równa grzechowi. Kiedy ci mam przysłać pełnomocnictwo?
— Za dwie godziny będę w drodze — wyrzekł Publiusz.
Marek Aureliusz podniósł się.
— Przyszedł na nas rok ciężki — mówił głosem drżącym — tak ciężki, iż wszyscy mężowie, których dobro państwa obchodzi więcej, aniżeli własne, powinni stanąć obok siebie w zwartym szeregu. Bądźmy odtąd przyjaciółmi, Kwintyliuszu. Może przekonasz się wkrótce, że i pod suknią filozofa bije serce obywatela rzymskiego.
Wyciągnął prawicę do Publiusza.
Trzymali się przez kilka chwil za ręce, myśliciel i żołnierz, złączeni wspólnym smutkiem. Kochali obaj Rzym nadewszystko, nad najgorętsze pragnienia osobiste, nad dumę nawet. Ta miłość zbliżyła ich, zacierając między nimi urazy i przesądy.
— Niech cię geniusz naszego narodu prowadzi — rzekł Marek Aureliusz i ucałowawszy Publiusza w twarz, opuścił jego dworzec.

................

W dwie godziny potem pędził drogą Flamińską wóz podróżny, wiozący prowincyom naddunajskim nowego legata.






VIII.

Gdyby zbuntowany legion był wiedział, kto mu przywozi odpowiedź od imperatora, nie byłby zamienił obozu na wielki dom zabawy, nazwisko bowiem Publiusza było jednem z tych, które każdy żołnierz wymawiał z czcią i trwogą.
Po odejściu Serwiusza został obóz Batawów pod komendą dwóch trybunów, których służba w legionie o tyle obchodziła, o ile była pierwszym szczeblem na drabinie urzędów senatorskich. Młodzi, prawie gołowąsi paniczykowie zajmowali wysokie stanowiska wojskowe nie wskutek zasług, lecz na mocy przywilejów rodowych. Należąc do stanu senatorskiego, mieli prawo do trybunatu bez względu na uzdolnienie i zalety osobiste.
Gdy jechali do obozu, nie spodziewali się senatorowicze służby ciężkiej. Wszakże pogranicze było spokojne, sąsiednie plemiona germańskie uchodziły za sprzymierzeńców, za lenników Rzymu... Przeto zdziwili się nieprzyjemnie, kiedy wypadło zamknąć w skrzyniach jedwabne tuniki, zdjąć z białych rąk pierścienie i włożyć na ufryzowaną głowę twardy szyszak. Serwiusz nie pozwolił im wytchnąć. Strasząc ich ciągle niespodziewanemi napadami, zmuszał ich ciągle do czujności.
Pożałowali paniczykowie animuszu rycerskiego, tem więcej, iż wolno im było rozpocząć karyerę obywatelską na stanowiskach cywilnych. Zdawało się im, że ich w kraju barbarzyńców czekają niezwykłe rozrywki, świetne polowania, hulanki w gronie wesołych towarzyszów, łatwe romanse z Germankami, a znaleźli ciągły trud obozowy.
Rokosz Serwiusza nie zmartwił ich wcale. Mogli się teraz rozebrać z niewygodnej zbroi i urządzić sobie życie według upodobania. Że po drugiej stronie rzeki ukazywały się od czasu do czasu hufce germańskie, niewiele ich to obchodziło. Siedzieli przecież w warownym grodzie, którego bramy wystarczało zamknąć — tak mniemali — by drwić z niemocnych pogróżek barbarzyńców.
I bunt Obozu nie przeraził trybunów.
Niezadowolenie wojska znali już pierwsi imperatorowie. Każdy nowy cesarz opłacał uznanie legionów hojnemi datkami pieniężnemi i obietnicą zabezpieczenia starości weteranów. W miarę jak rosła nienawiść między monarchą a stanami uprzywilejowanemi, podsycana obustronnym strachem, wzmagała się też buta armii. Legiony zrozumiawszy, że boskość Cezarów opiera się na ich mieczach, stawiały coraz zuchwalsze żądania. Co chwila przychodziły do Rzymu wiadomości o buntach obozów, rozrzuconych po imperium. Wówczas szli zwykle wysłańcy cesarscy do stacyi niespokojnych z workami złota i oznakami zaszczytnemi.
W każdym obozie znajdowała się pewna liczba urodzonych rokoszan, poddających się niechętnie karności wojskowej. Tego pierwiastku rozkładowego, który oddziaływał szkodliwie na resztę, dostarczał głównie proletaryat rzymski, rozpieszczony przez cesarzów. Motłoch stolicy przynosił z sobą do legionu pamięć igrzysk, urządzanych dla niego, i zboża, rozdawanego ze składów rządowych bez pracy. Dopóki czuł nad sobą ciężką rękę energicznego trybuna, zachowywał się spokojnie, z chwilą jednak, gdy mu władza pofolgowała, podnosił hardą głowę i wrzeszczał głośno, że mu się krzywda dzieje.
Zaraz nazajutrz po odejściu Serwiusza rozpoczął się w obozie ruch niezwykły. Agitatorowie biegali od domku do domku, rozpowiadając dziwy o nagrodach, jakie spadają na legion zbuntowany. „Jesteśmy potrzebni... Germanowie grożą... teraz pora najwłaściwsza do postawienia żądań...“ dowodzili.
Daremnie przestrzegali starsi legioniści. Żołnierz, zepsuty hojnością cesarzów, dał się namówić gromadce warchołów i udał się wieczorem przed główną kwaterę, aby wymódz na trybunach podwyższenie żołdu.
Paniczykowie nie mieli wcale ochoty do sporów z żołdactwem. Wysławszy kuryera do namiestnika Noricum z wiadomością o buncie, czekali obojętnie na odpowiedź wyższej władzy. Aby się im tymczasem nie nudziło, sprowadzili sobie z najbliższego miasta trupę wędrownych histryonów i bawili się z nieopatrznością młodzieńców, nie zdających sobie sprawy z trudnego położenia, w jakiem się znajdowali.
Za przykładem naczelników poszedł legion. Domki żołnierskie rozbrzmiewały od rana do nocy wesołą pieśnią. Zamilkły rogi i trąby, ustała komenda. Nikt nie przerywał długiego snu i nie karał za wybryki. Tylko rozważniejsi zaciągali sami bez rozkazu warty, strzegąc warowni przed nagłym napadem Kwadów.
W takim stanie przetrwał obóz cały miesiąc. Żołnierze nie spodziewali się rychłej odpowiedzi, ciężka bowiem droga dzieliła ich od stolicy. Imperator wyśle z darami jakiego senatora, a możny pan nie będzie się chciał piąć po górach i kopać przez zaspy śniegowe. Poczeka prawdopodobnie na odwilż i przybędzie nad Dunaj z początkiem wiosny.
Ale ten możny pan zbliżał się już do granicy i wiózł z sobą zamiast łask cesarskich, liktorów z wyostrzonemi toporami. Nie przeraził go trud ciężkiej drogi. Jechał tak samo, jak Serwiusz, dniem i nocą i tak samo szlakami kupieckiemi. Groza rzymska szła przed nim, a nad jego rydwanem unosiła się śmierć.
W ostatnich dniach lutego czuwała gromadka ochotników na odwachu głównej bramy, zwróconej w stronę Dunaju. Byli to przeważnie legioniści, pochodzący z krwi barbarzyńskiej, zwerbowani w Hiszpanii, Galii, Brytanii i w nadreńskich prowincyach germańskich. Przyłączyło się do nich tylko dwóch rodowitych Rzymian.
Żołnierze siedzieli naokoło ogniska, gwarząc o zaszłych wypadkach.
— Chciałbym, żeby się to już raz skończyło — mówił stary setnik hiszpański. — Nie wiadomo, czem się właściwie jest: żołnierzem, zbójem, czy włóczęgą. Gdyby Kwadom przyszło na myśl wpaść teraz na obóz, wydusiliby nas jak szczurów.
— Gdzieś się to tałałajstwo pokryło! — mruknął jakiś Gall. — Zamilkli, jakby wymarli.
— Wiem z doświadczenia — zauważył jeden z Germanów — że takiej ciszy nie można ufać. Moi ziomkowie naradzają się prawdopodobnie w głębi kraju i dla tego opuścili pas graniczny. Tylko patrzeć jak runą na nas wielkiemi kupami.
— Byłoby nam wtedy ciepło! — wyrzekł setnik hiszpański. — Żołnierz bez wodza, to jak stado owiec bez barana. Mogliby też z Rzymu przysłać prawdziwych trybunów, zamiast gołowąsych paniczyków, którzy mają takie pojęcie o służbie, jak my o teatrze. Gdyby prefekt Serwiusz lub trybun Kwintyliusz siedzieli w głównej kwaterze, nie udawaliby tchórze zuchów. Bo największą wrzawę podnoszą najpodlejsi z pomiędzy nas. Prawdziwy żołnierz nie buntuje się wtedy, kiedy nieprzyjaciel grozi.
— Gotóweś paść do nóg przesławnym trybunom i prosić ich o przebaczenie — odezwał się legionista, który wszedł właśnie na odwach.
Był to młody Rzymianin z bezczelną twarzą ulicznika wielkiego miasta.
— Zaraz widać, że nie byłeś nigdy wolnym obywatelom rzymskim — dodał, siadając na stołku. — Dawajcie wina!
— Byłem i jestem wolnym synem Hiszpanii — odpowiedział setnik — ale przysiągłem wierność i posłuszeństwo imperatorowi.
Rzymianin uśmiechnął się szydersko.
— Gdybyś się był urodził i wychował w stolicy — mówił — wiedziałbyś, że i pod Palatynem można krzyczeć bezkarnie. Kiedy tłumy grożą, wówczas bledną nawet bogowie.
— Chciałbym, żeby przysłali z Rzymu kogoś takiego, coby tobie i twoim przyjaciołom potrafił gębę dobrze zamknąć. Ładniebyś wyglądał, gdyby tak w tej chwili stanął przed tobą Serwiusz Klaudyusz albo Publiusz Kwintyliusz.
Żołnierze spojrzeli mimowoli na drzwi, jakby się obawiali, że słowa setnika mogą wywołać groźnych wodzów.
I Rzymianin rzucił po za siebie wzrok przerażony, ale nie zamilkł.
— Straszycie nas ciągle Serwiuszem i Kwintyliuszem — wołał — jak gdyby ci zbóje mieli rąk tysiące! Jedno dobre pchnięcie sztyletu, a wielkość ich runie w błoto.
— Może tak z boku, z tyłu, hę? — mruknął Hiszpan. — Tybyś to potrafił, bo nie widziałem jeszcze, żebyś szedł sam na nieprzyjaciela.
— Chyże nogi ma ten szczekacz — odezwał się Gall. — Spłoszony zając nie dogoniłby go, kiedy pomyka przed Kwadami.
Żołnierze wybuchnęli głośnym śmiechem.
— Nie widzę zupełnie potrzeby włazić dobrowolnie w łapy takiemu zwierzęciu, które nie umie nawet uczciwie bronią robić — perorował Rzymianin. — Co mi za przyjemność bić się z barbarzyńcą! Leci na człowieka z jakimś osmalonym drągiem i wali prosto w łeb.
— A tybyś wolał, żeby w powietrze — roześmiał się Gall.
— W powietrze — nie w powietrze — bronił się Rzymianin — ale zawsze lepiej mieć do czynienia z porządnym szermierzem.
— A jeszcze lepiej z dzieckiem lub niewiastą, bo można wtedy bezpiecznie zucha udawać — odezwał się jeden z Germanów.
— Jeszczeście mnie nie widzieli przy robocie — wołał Rzymianin. — Niech tylko nadarzy się sposobność, a przekonacie się, co Wirginiusz potrafi.
— Że umiesz szczekać, jak młody kundel, którego jeszcze wszystko bawi, o tem wiemy dawno — mruknął setnik hiszpański.
— Jeśli nie przestaniesz mruczeć, stary niedźwiedziu, to przekonasz się, że umiem także kąsać.
— I komary kąsają.
Wirginiusz rzucił się na Hiszpana, chwytając go za tunikę, barbarzyniec jednak otrząsnął się tylko, jak duży pies, i kopnął krzyczącego napastnika nogą.
— Waruj, zdechlaku! — odezwał się — bo cię tak butem poczęstuję, że ci zęby wyjadą z pyska razem z podłą duszą.
— Barbarzyniec! — warczał Rzymianin.
Wtem wbiegł na odwach żołnierz, pełniący straż za bramą.
— Jakieś wozy zbliżają się do obozu! — zawołał.
Legioniści zerwali się ze stołków.
— Z której strony? — zapytał setnik.
— Od południa.
— Zapewne kupcy.
— Orły cesarskie błyszczą zdaleka.
— Byłżeby to wysłaniec imperatora? Chybaby pożyczył skrzydeł od jaskółki.
W obozie zrobił się ruch. Tłumnie wylegli żołnierze przed bramę i wytężyli wzrok w stronę orszaku, który zbliżał się szybko po śniegu.
— Jakiś senator — szeptano wokoło — poprzedzają go liktorowie.
Przybysze rysowali się już wyraźnie na białem tle. Przodem i z tyłu pędziło kilku jeźdzców; w środku posuwały się duże, kryte sanie.
— Publiusz Kwintyliusz! — zawołał setnik hiszpański. — To on, poznaję jego konie.
Nazwisko to nie oddziałało jednakowo na wszystkich. Wywołało ono błyski radości w oczach starszych wojowników, a twarze młodszych pokryło bladością.
— Teraz masz sposobność pokazania, co Wirginiusz potrafi — wyrzekł Hiszpan do Rzymianina — dlaczego milczysz, jak gdyby ci język zamarzł?
W ponurem milczeniu czekali rokoszanie na swojego byłego wodza. Kiedy dojeżdżał do bramy, odkryła większość głowy i zawołała szczerze:
— Witaj, trybunie!
Ale Publiusz nie odpowiedział powitaniem na powitanie. Nie podniósł ręki, nie otworzył ust, nie skłonił się nawet. Spoczywając na poduszkach sań, wodził po zgromadzonych wzrokiem, który przerażał najzuchwalszych. Nie było w tem spojrzeniu ani śladu trwogi lub litości.
Z szumem potoku wpłynął legion za Publiuszem do obozu. Buntownicy, ochłonąwszy z pierwszego wrażenia, zaczęli podburzać chwiejnych i obojętnych. Zrozumieli, że kto tak patrzy, ten nie przywozi łask cesarskich. Czując nad sobą miecz sędziego, dobywali wszystkich sił, by nakłonić przyjaciół porządku do oporu.
— Jeżeli tym razem ulegniemy — przekonywali agitatorowie — to nie zabłyśnie nad nami już nigdy dola jaśniejsza. Stracimy w obozie zdrowie, zostawimy nogi i ręce na polach bitew, zmarniejemy z niewygód, pozbawieni na zawsze domu i rodziny... Przy takim żołdzie nie można sobie nawet odłożyć kilku tysięcy sesterców na starość. Nie dajmy się obałamucić obietnicami... Tylekroć obiecywano, a nie dotrzymano nigdy. Trzymając się razem, zwyciężymy... Całego legionu nie będzie nikt karał, zwłaszcza, że jesteśmy potrzebni... I cóż, że przysłali Kwintyliusza? On jest wodzem walecznym — nie przeczymy; czemże jednak byłaby jego dzielność bez naszego współdziałania? I on posiada tylko dwie ręce, jak każdy z nas, i musi uledz przemocy. Niech nas jego pycha nie przeraża, bo nawet imperatorowie padali w proch przed rozgniewaną siłą legionów.
Tak przekonywali agitatorowie, broniąc własnej skóry. Niejednego z chwiejnych przeciągnęli na swoją stronę, buntowników zaś umocnili w uporze.
Jeszcze chodził gwar w tłumie, kiedy się od strony głównej kwatery odezwały rogi i trąby. Wysłaniec imperatora wzywał legionistów przed swój trybunał.
— Nie słuchajmy! — wołali agitatorowie. — Niech on do nas przyjdzie.
Ale żołnierz, przywykły iść za Publiuszem wszędzie, dokąd rozkazał, nie dał się burzycielom przekonać.
— To woła Kwintyliusz, który dzielił z nami trud obozowy — odpowiadali starsi legioniści i pociągnęli ku głównej ulicy.
Za nimi powlekli się rokoszanie.
Przed kwaterą trybunów, na mównicy polowej stał Publiusz w pełnej zbroi, z szyszakiem na głowie, w purpurowym płaszczu dyktatora, otoczony starszyzną i liktorami. Chorążowie trzymali nad nim sztandary.
Spoglądał na tłum, zbliżający się bez ładu, tym samym ponurym, nieubłaganym wzrokiem, którym go powitał... i czekał.
Kiedy się legion zebrał, podniósł rękę.
Cisza grobowa zaległa wokoło. Tysiące oczu życzliwych zwróciło się na wodza, tysiące niechętnych opuściło się na ziemię.
W tej złowrogiej ciszy rozbrzmiał szorstki głos Publiusza:
— Do szeregu!
Żołnierz, przywykły iść za tym głosem na śmierć, drgnął i zaczął się ruszać. Rychło jednak oprzytomnieli buntownicy. Kiedy się jedni szykowali, stali drudzy w miejscu, nie pozwalając utworzyć szeregu.
Wówczas wysunął się Publiusz na przód mównicy i zawołał:
— Kiedy opuszczałem Rzym, zdawało mi się, że jadę do legionu, któremu poświęciłem młode lata, a widzę teraz, że wysłano mnie do niesfornego motłochu. Na toż uczyłem was sztuki wojennej, abyście nawet nie wiedzieli, jak się przed obliczem wodza zachować? Wy jesteście żołnierzami, wy? Stadem bydła jesteście, posłusznem tylko batowi. Do szeregu!
Głuchy pomruk zawarczał w głębi tłumu. Agitatorowie nie ustawali w robocie. Większość jednak odmotała powikłany kłębek ludzki, odłączając się oddziałami od bezładnej gromady. Mimo oporu buntowników, rozwinął się na rozległym placu przed kwaterą trybunów długi, prosty łańcuch poczwórnych szeregów, który sięgał aż do głównej bramy.
— Niech żyje imperator! — zawołał teraz Publiusz.
— Niech żyje imperator! — powtórzyło za nim tysiące głosów.
I zagrały trąby i rogi, pochyliły się sztandary, zadzwoniły miecze.
Kiedy okrzyki ustały, zapanowała powtórnie taka cisza, że słychać było szelest orłów cesarskich, poruszanych wiatrem.
— Jadąc do was — mówił Publiusz — mogłem zabrać z Rzymu kohorty pretoryańskie i wezwać po drodze wierne legiony, by was zmusić siłą do posłuszeństwa, sądziłem jednak, iż wódz rozmówi się zawsze najlepiej sam, bez cudzego pośrednictwa z żołnierzem, któremu był okiem i tarczą. Przybywam do was, jak stary przyjaciel, a wy witacie mnie złem spojrzeniem psów, powaśnionych o kość. Możem spoczywał na miękkiem posłaniu, kiedyście wy drżeli z zimna na wilgotnej ziemi puszczy, możem włosy trefił i biesiadował z wieńcem na głowie, kiedyście wy łaknęli i pragnęli. Albo może przypatrywałem się zdaleka bitwom, ciskając was w paszczę śmierci, sam bezpieczny za wałem obronnym?
Po szeregach szedł stłumiony szmer. Żołnierz wiedział, że mówi do niego towarzysz jego trudów. Ten wielki pan sypiał z nim razem w polu na gołej ziemi, zawinięty w skórę, pił wodę z górskich potoków, jadł twardy, suchy chleb, znosił wszystkie niewygody, nie skarżąc się nigdy, i czuwał nawet wtedy, kiedy on, prosty legionista, urodzony do poniewierki życia, wypoczywał.
Mnóstwo serc odwróciło się od rokoszan.
— Albo może stawiałem ród i stosunki ponad zasługę — ciągnął Publiusz dalej — ślepy na rany plebejów, głuchy na wasze potrzeby? Jeśli jest między wami ktoś, czyje męztwo lub gorliwość pominęła moja uwaga, niech wystąpi i niech mi wskaże tego, którego niesłusznie odznaczyłem. Zedrzyjcie z piersi niegodnego wizerunki boskiego imperatora, a z jego rąk pierścienie!
Legion milczał. Nie, ten patrycyusz nie robił różnicy między bogatym a ubogim. Znał on wszystkich po imieniu, oceniał sprawiedliwie przymioty każdego żołnierza, wynagradzając tylko zasłużonych. Karał bez litości, ale krnąbnych i opieszałych; dla odważnych i sumiennych był przyjacielem.
I pożałował lepszy żołnierz, iż naraził się takiemu wodzowi. Wszakże łączyły go z nim długie lata wspólnej poniewierki i trwogi śmiertelnej. Silniejsza to nić od węzłów rodzinnych. Splotły ją te same cele, zlepiła krew przelana.
I nagle wyciągnęło się tysiące rąk w stronę mównicy i tysiące głosów zawołało:
— Cześć tobie Kwintyliuszu, cześć tobie, ojcze legionu!
Lecz burzę okrzyków przeszyły przeciągłe świsty. To mącili przewódcy rokoszu zgodę, zagrzewając swoich zwolenników, rozrzuconych po oddziałach, do oporu. Zmiarkowawszy, dokąd legat zmierza, usiłowali odwrócić od niego serca chwiejne.
— Będzie obiecywał, jak wszyscy... nie dajcie się oszukać... zamiast ładnych słówek, chcemy ulg... niech was jego wymowa nie obałamuci... Trzymajcie się, a ulegnie... — wrzeszczeli agitatorowie.
Chodziło im już teraz tylko o własne bezpieczeństwo, wiedzieli bowiem, że po za spokojem Publiusza czyha kara okrutna.
Kilku z nich pobiegło przed mównicę i zdarłszy z siebie tuniki, pokazywali plecy, naznaczone bliznami.
— Batami nas wynagradzają... setnicy łamią na naszem ciele trzciny... bobem nas żywią, jak żebraków! — krzyczał Wirginiusz.
Rozprzęgły się szeregi, pękł szyk i legion rozlał się na placu przed główną kwaterą, jak fala, wpędzona wichrem na skałę. Zmieszały się znów oddziały i utworzyły bezładną gromadę, podobną do ruchliwego wojska mrówek. Agitatorowie biegali z miejsca na miejsce, przekonywając opornych, gestykulując rozpaczliwie. Najzacieklejsi przeciskali się przez tłum, aby otoczyć mównicę.
Publiusz zrozumiał zamiary buntowników. Latały naokoło niego pięści, błyskały miecze, płonęły oczy grożące. Chcieli go przerazić...
Owiany wrzawą nienawiści, stał bez ruchu, z ręką opartą na tarczy. Wzrokiem powstrzymywał zuchwalstwo zbuntowanego żołnierza. Wiedział, że jedna chwila słabości zepchnie go w proch, pod stopy rokoszan. Już wyciągnęło się kilka rąk, by go pochwycić i zwlec z mównicy...
Tylko śmiały czyn mógł ocalić jego i legion.
Szybko, przechyliwszy się niespodziewanie, ujął najkrzykliwszego buntownika za tunikę, wciągnął go na mównicę i cisnął liktorom.
— Związać tych psów! — zawołał do gromadki legionistów, których wierność znał z czasów dawniejszych.
Tłum skłębił się, jak stado dzikich zwierząt, pożerających się w amfiteatrze.
— Nastają na życie Kwintyliusza! — podawano sobie z ust do ust i zewsząd śpieszyli przyjaciele porządku, aby zastawić sobą wysłańca imperatora.
Daremnie bronili się hersztowie rokoszu.
Roznamiętniony żołnierz bił swojego, jak wroga, i byłby wymordował wszystkich buntowników, gdyby nie trąby, które wzywały do milczenia.
Kiedy się uciszyło, kazał Publiusz wyprowadzić tego, którego oddał w ręce liktorów, na przód mównicy i pokazując go wojsku, wyrzekł:
— Oto człowiek, co znieważył sztandary waszego legionu. W chwili, gdy głód i zaraza rzucają na cesarstwo całun śmiertelny, a nieprzyjaciel grozi zewsząd, on, żołnierz, stróż porządku, przedstawiciel karności, zasmucił najszlachetniejszego z imperatorów i podniósł rękę na swojego wodza. Winienże on zdrady? Osądźcie go sami!
— Winien, winien! — zaszumiało wokoło.
— Bądźcie jego katami, jak byliście sędziami — zawołał Publiusz i zepchnął skazanego z mównicy na miecze legionistów.
Tylko drgające członki poszarpanego ciała spadły na ziemię. W powietrzu roznieśli towarzysze żołnierza.
— Podajcie Wirginiusza! — rozkazał Publiusz.
Legioniści brali szamocących się rokoszan jednego po drugim na ręce i wnosili na mównicę. Każdego z nich pokazywał wysłaniec cesarski wojsku i strącał na śmierć okrutną.
Żołnierz rzucał się z wściekłością na hersztów buntu, jak gdyby krew ich zmazywała jego własną winę. I zwolennicy nieporządku, przerażeni pogromem agitatorów, cisnęli się do przodu, by wziąć udział w mordowaniu. Mścili się za strach, który ich ogarnął.
Po godzinie wznosił się przed mównicą stos trupów, sięgający aż do stóp Publiusza. On przypatrywał się rzezi na pozór obojętnie. Pobladł tylko, a usta drgały mu nerwowo. Doświadczony wódz miał wstręt do mordu po za polem bitwy, a jednak nie mógł inaczej postąpić, wiedział bowiem, że w takich wypadkach zwycięża tylko groza.
Kiedy ostatni przywódca rokoszu wyzionął ducha, podniósł Publiusz rękę do góry.
Uciszyło się natychmiast.
— Jutro, uspokoiwszy się po trwodze dnia dzisiejszego — mówił — wybierzecie z pomiędzy siebie trzech setników, abym się od nich dowiedział, czego żądacie od boskiego imperatora. A teraz wracajcie do koszar.
Bez komendy uszykował się legion oddziałami. Zagrały trąby i rogi; wojsko przeciągnęło przy dźwiękach marsza w porządku przed wodzem. On zdjął teraz z głowy szyszak i zawołał głosem donośnym:
— Witajcie, towarzysze!
— Cześć tobie, Kwintyliuszu! — odpowiedział mu legion uradowany.
Powitał żołnierzy dawnym zwyczajem... przebaczył... nie będzie więcej karał...
Spokojnie, jak gdyby nic nie było zaszło, rozeszli się legioniści po domach.
Nazajutrz nie wybrali deputacyi, nie posłali nikogo do głównej kwatery. Wszakże znali Kwintyliusza. Sam za nich zawsze myślał i czynił wszystko, co było w jego mocy. Weteranom wyznaczał we własnych dobrach kolonie, młodszych legionistów, niezdolnych do służby, obdarzał hojnie, gdy wracali pod strzechy rodzinne.
Żołnierz, uczuwszy nad sobą rękę żołnierza, zapomniał o nierozumnych żądaniach. Bez szemrania zabrał się do ciężkiej roboty, starając się zasłużyć na pochwałę wodza.
A robotę ciężką nałożył Publiusz odrazu na legion. Kazał wzmacniać obóz, sypać nowe szańce, rozszerzać rowy. Wiedział, że najazd, urządzony przez Serwiusza, nie będzie podobny do dawniejszych.
Nieraz w nocy, obchodząc straże, zatrzymywał się na wieży głównej bramy i patrzył w srebrzystą dal, z której występowały kontury gór i lasów. Taka cisza panowała po drugiej stronie Dunaju, jak gdyby tam wszelkie życie zamarło. Nie pokazywał się ani jeden jeździec. Nawet kupcy, którzy stukali często do bram obozu, przepadli gdzieś, wzgardziwszy złotem rzymskiem.
Publiusz opierał czoło o zimny mur i słuchał. Najlżejszy szelest nie dochodził go z kraju Kwadów.
Tak milczą ludzie i przyroda tylko przed wielką burzą...






IX.

Ta burza już się zbliżała, chociaż była jeszcze tak daleko, że jej straż pograniczna cesarstwa słyszeć nie mogła.
W kniejach i puszczach, na całej przestrzeni wolnej Germanii, od Renu począwszy aż do gór Dacyi, rozbrzmiewał szczęk broni i rozlegały się w świętych gajach głosy kapłanów.
Głuche zwykle lasy ożywiły się. Naczelnicy rodów ciągnęli z drużynami swojemi na wiece do głównych ognisk plemienia; sąsiad odwiedzał sąsiada, wróg godził się z wrogiem, starszyzna radziła, młodzież uczyła się rzemiosła wojennego, a wszyscy przygotowywali się na wyprawę przeciw Rzymowi.
Ani się zmówili, ani mieli bezpośrednią przyczynę do wojny.
W ziemiach, które uznawały protektorat imperatora, nie stało się nic takiego, coby tłómaczyło ruch niezwykły. Poborcy daniny uciskali wprawdzie lenników, koloniści rzymscy podburzali rozmyślnie sioło na sioło, kupcy oszukiwali łatwowiernych barbarzyńców, lecz działo się to zawsze i nikt nie obwoływał z tego powodu wieców. Gdy się dzieciom natury wyzysk cywilizacyi sprzykrzył, wówczas wymierzały one sobie same sprawiedliwość, o czem świadczyły trupy poborców, kupców i kolonistów, gnijące na drzewach, ku radości kruków i sępów.
Nie zemsta lub jakiś wyraźny cel polityczny parły wolnych Germanów ku Alpom, lecz potrzeba większych przestrzeni.
Dzikim synom puszcz i gór zrobiło się za ciasno w granicach, zakreślonych im przez Rzym. Z trzech stron, z zachodu, południa i wschodu, ściskała ich żelazna obręcz cesarstwa, najeżona warownemi obozami i zamkami, z czwartej, na północy, krępowało ich morze zdradliwe. A oni lubili dużo powietrza dla siebie, dla swoich stad zaś rozległe pastwiska. Żyjąc przeważnie z polowania i z hodowli bydła, niechętni znojnej pracy na roli, nie mogli istnieć bez obszernych lasów.
A te lasy nie mnożyły się w miarę przybywania ludności, która rosła tak szybko, iż podwajała się co pół wieku.
Więc zapragnął Germanin nowych, wygodniejszych siedlisk i udał się zwyczajem przodków na wędrówkę.
Pochód rozpoczął się już przed kilku laty na północy, uboższej od ziem, położonych w środku Europy. Nieznani dotąd światu cywilizowanemu Longobardowie, występujący za panowania Marka Aureliusza po raz pierwszy na widowni historycznej, zabrali żony i dzieci, wozy i bydło, i ruszyli ku południowi, o którym słyszeli tyle dziwów od kupców. Trawa tam zieleńsza i smaczniejsza, owoce wyborne, a sioła takie jasne, że bije od nich łuna światłości...
Idąc, zabierali Longobardowie po drodze drobniejsze plemiona pobratymcze, które przyłączały się z ochotą do dalekiej wyprawy. O pokarm dla siebie i dla rodzin nie potrzebowały się troszczyć nieprzejrzane tłumy, za niemi bowiem ciągnął cały ich dobytek, liczne stada bydła. Lasy zresztą dostarczały zwierzyny i drzewa, a zdroje wody.
Zdziwili się niepomiernie Markomanowie, gdy ujrzeli niespodziewanie w swoich dzierżawach krocie nieproszonych gości.
Dawniej pakował w takich razach słabszy manatki i ustępował mocniejszemu miejsca, którego wszędzie było dosyć.
Ale od pewnego czasu zmieniły się stosunki.
Główne plemiona, sąsiadujące z cesarstwem, jak Markomanowie i Kwadowie, nie miały wcale ochoty do porzucenia siedzib, w których im coraz wygodniej było. Rządzone od lat przeszło stu przez królów i książąt, wychowywanych w Rzymie, pozostając, mimo waśni i wojen, w stosunkach handlowych z południem, zaczęły się powoli cywilizować. Możniejsi Markomanowie i Kwadowie mieszkali w domach murowanych, trzebili lasy, zmuszali poddanych do uprawy roli, sprowadzali z cesarstwa wino, książki i nauczycieli. Był to wprawdzie zarodek dopiero późniejszego rozkwitu; ale już i ten pierwszy błysk innego życia przywiązywał do miejsca urodzenia.
Ludy dalsze, gdy rzucały ziemię ojców, zostawiały za sobą głuche puszcze i nędzne chaty, których nikt nie żałował, sąsiedzi zaś cesarstwa, zmuszeni do ustąpienia z dzierżaw swych przed najeźdźcami, tracili owoce pracy kilku pokoleń.
Przeto nie ucieszyli się Markomanowie odwiedzinami pobratymców, nie odznaczających się uprzejmością.
Trzeba ich było albo siłą odeprzeć, albo skierować groźny potok dzikich ludów na ziemie rzymskie.
Wybrano środek drugi.
Rzym jednak przyjął na granicy naiwne dzieci północy żelazem, zamiast chlebem i solą. Legioniści wypisali na plecach barbarzyńców, którzy domagali się siedlisk w prowincyach, mieczami taką odpowiedź, że zgromieni cofnęli się czemprędzej za Dunaj, by o niej zapomnieć.
Zdawało się, iż stanowczość legatów i trybunów obrzydzi Germanom nowe wędrówki. Tymczasem stało się wręcz przeciwnie. Dzikie ludy, przypatrzywszy się zblizka bogatym krajom imperatora, rozniosły wieść o ich cudach po wszystkich lasach, budząc wszędzie chciwość. — „Odparli nas, uderzyliśmy bowiem w liczbie zbyt małej — bronili się zwyciężeni — ale ruszymy wszyscy razem, a pęknie obręcz graniczna cesarstwa pod parciem naszej siły“!
Zachęta ta szła z roku na rok, od pokolenia do pokolenia, od ludu do ludu, aż ogarnęła całą wolną Germanię. I nagle, jakby na dane hasło, podniosła się Europa środkowa, pozazdrościwszy Rzymowi jego blasków i dostatku.
Nikt nie podbudzał i nie porządkował zrazu ruchu. Przyszedł on sam, jak zrywa się niespodziewanie burza, by oczyścić powietrze gorącego lata. Geniusz ludzkości powiał nad barbarzyńcami, posługując się ich ramionami do celów, których oni nie rozumieli.
Plemiona, bliższe kresów państwa rzymskiego, przypomniały sobie klęski, zadane im przez legiony; dalsze marzyły o bogatych łanach i pastwiskach krajów cywilizowanych. Odżyły wszystkie nienawiści i zawiści, urazy i zniewagi, przeczucia i pragnienia.
I po raz pierwszy od czasu zetknięcia się Rzymu z Germanią powstała cała rasa jasnowłosa przeciw czarnowłosym „panom świata“.
Ozowie i Longobardowie, Wiktowalowie i Hermandurowie i inne ludy niezależne parły z góry Markomanów i Kwadów. Sprzemierzeńcy i lennicy Rzymu, nie chcąc utonąć w ogólnej powodzi, musieli płynąć z nią razem. Jedno plemię porywało za sobą drugie, aż urosło tak olbrzymie wojsko, jakiego świat dotąd nie widział. Do Germanów przyłączył się słowiański naród Jazygów, wsunięty klinem między Panonię i Dacyę, rozłożony po obu stronach rzeki Cissy. Bitny, niespokojny, skory do zaczepki, postanowił przy tej sposobności załatwić dawne rachunki.
Serwiusz nie spodziewał się gruntu tak dobrze przygotowanego. Oceniając pogróżki germańskie ze stanowiska prefekta rzymskiego, lekceważył wieści o ruchu, które go dochodziły z za Dunaju w ostatnim roku. Tyle razy rozpraszał na czele swojej jazdy tłumy barbarzyńców, silniejszych liczbą dziesięć i więcej razy, iż nie przywiązywał wagi do sprawozdań szpiegów. Wiedział zresztą z tradycyi i dłuższego doświadczenia, że niezgoda, wichrząca ciągle między niekarnemi dziećmi natury, czyni wszelką większą wyprawę niemożliwą.
Tymczasem to, co widział i słyszał, gdy posuwał się w górę ku krańcom Markomanii, rzucało na przygotowania Germanów światło zupełnie inne.
Szedł najpierw przez kraj tak głuchy, iż zdawało się, że Kwadowie ulegli jakiejś zarazie; rzadko kiedy ukazywali się po drodze zbrojni mężowie. Z podziemnych nor i z zagród leśnych wychodziły prawie same kobiety, które cofały się z przestrachem na widok wojska rzymskiego, mieszkańcy bowiem pogranicza znali bardzo dobrze jazdę Obozu Batawów.
Serwiusz zmiarkowawszy, że się go barbarzyńcy lękają, kazał trąbom i rogom grać pobudki germańskie, ilekroć się do jakiej osady zbliżał.
Zrazu odpowiadała mu tylko nieufna cisza. W miarę jednak, jak się oddalał od granicy cesarstwa, odzywały się coraz częściej dźwięki pokrewne.
Z różnych stron ukazywały się teraz zbrojne hufce, zatrzymywały się zdziwione, a dostrzegłszy, zamiast orłów cesarskich, znaki polowe Markomanów, witały rokoszan okrzykami radości. Wszystkie doliny rozbrzmiewały szczękiem oręża. Cała młodzież Kwadów cofnęła się w głąb kraju, by się zdala od czujnego ucha i oka straży rzymskiej przygotować do boju.
I zaczął Serwiusz wierzyć, że się w ludach germańskich ocknęła nareszcie świadomość ich siły, a wiara ta przypinała mu skrzydła do ramion.
Prefekt imperatora stawał się z każdym dniem więcej Germaninem, marzącym o upokorzeniu pysznej Romy.






X.

Na samej granicy Markomanii[2] i Kwadyi, na rozległym pagórku stał duży dom kamienny, zbudowany w stylu rzymskim. Otoczony obszernym kwadratowym dziedzińcem, którego boki tworzył wysoki mur, zaopatrzony w rogach basztami, sprawiał wrażenie obozu warownego. Stawiał go widocznie wojownik, wychowany w szkole przemyślnych sąsiadów.
Dworzec ten świecił zdaleka dachem świecącym, ręka bowiem ludzka uprzątnęła na pół mili wokoło las i zmieniła niedostępne niegdyś knieje na łany urodzajne. Długie, wysokie zagony, przedzielone głębokiemi rowami, ciągnęły się przez całą dolinę, proste drogi i mosty, rzucone na potoki, ułatwiały dostęp do licznych zagród, tulących się, wbrew zwyczajowi germańskiemu, do stoków góry.
Nie barbarzyniec tu gospodarował. Wszędzie było widać ślady pracy cierpliwej i głowy, przywykłej do porządku.
Do tego domu zbliżała się w drugiej połowie marca gromadka jeźdźców, siedzących na małych koniach. Tylko dwaj mężowie, którzy wyprzedzili hufiec o kilka kroków, mieli pod sobą rosłe rumaki. Różnili się oni i strojem od reszty. Przyodziani w suknie z miękkiej wełny mieli na ramionach długie płaszcze futrzane, spięte pod szyją złotemi łańcuchami. Głowy ich pokrywały szyszaki rzymskie, a piersi — koszulki ogniwkowe.
Obaj, wydostawszy się z lasu, rozglądali się uważnie wokoło.
— Całe wojsko mógłby Serwiusz raczyć sokiem jęczmiennym przez kilka miesięcy — odezwał się jeden z nich, ogarniając rozległe pola spojrzeniem małych, głęboko pod krzaczastemi brwiami osadzonych oczu.
Po jego twarzy, popstrzonej gęsto piegami, zeszpeconej rudą brodą, przebiegł błysk radości.
— Stary Radbod sprowadził wistocie niepodaremnie z ziemi cesarskiej rzemieślników i rolników — odparł drugi, przystojny blondyn.
— I las poprzecinał drogami i litom zagrody pobudował.
— Widziałem — mruknął rudy.
— Trzebaby go naśladować — mówił blondyn.
— Chyba na to, żeby nam legiony zdeptały owoce długoletniej pracy! Na tem skończy się ta przeklęta wojna, w którą leziemy, jak bydło w ogień.
— Nie sądzę, żeby Serwiusz poprowadził wyprawę z naszą krzywdą.
— Serwiusz, Serwiusz, ciągle ten Serwiusz! — zawołał rudy żywo. — Cóż-bo takiego zrobił, że śpieszymy wszyscy na jego wezwanie. Nie sztuka być dobrym wodzem, gdy się stoi na czele jazdy legionów. Z takiem wojskiem potrafiłby każdy z nas zwyciężać.
— Śpieszymy na jego wezwanie — odpowiedział blondyn — bo Serwiusz jest naczelnikiem plemienia, do którego należymy, jest naszym księciem.
— Panem naszym i jego jest król Markomanii.
— Mówisz, jak gdybyś nie wiedział, że losy Radboda pozostawały z królem zawsze tylko w związku luźnym. Nie król prowadził naszych ojców do boju, lecz Radbod.
— Przechodząc w służbę rzymską, utracił Serwiusz prawa swojego rodu.
— I nasz król i książę Kwadów korzą się, gdy potrzeba, przed imperatorem, a mimo to nie przestają być Germanami. Serwiusz, zrzekłszy się służby rzymskiej, odzyskał znów prawa swojego rodu.
— Rzymskiego iście adwokata ma w tobie ten zaprzaniec — mruknął rudy.
— Willibaldzie! — wyrzekł blondyn, rzucając towarzyszowi spojrzenie niechętne. — Wierności, dochowywanej naczelnikowi plemienia, zazdroszczą nam nawet Rzymianie.
Rudy, zwany Willibaldem, zamilkł, przygryzając wargi.
Po chwili odezwał się:
— Nie gniewaj się, Rudlibie, ale ty wiesz, że ród Serwiusza wydarł mojemu prawo przodownictwa.
— Odebrał je wam wiec powszechny, gdy przestaliście służyć plemieniu — odparł Rudlib.
Gdyby w tej chwili był odwrócił głowę, byłby na czole Willibalda dostrzegł głęboką brózdę, która zarysowała się pionowo między brwiami. Ale on patrzył przed siebie na dworzec Radboda, który majaczył w oddali w szarej mgle dnia pochmurnego.
— Gniazdo orle — wyrzekł półgłosem.
Słowa te wywołały na usta Willibalda uśmiech pogardliwy.
Uderzył konia piętami i puścił się wyciągniętym kłusem, powściągając wodze dopiero wtedy, gdy hufiec stanął u podnóża pagórka, na którym wznosił się dom Serwiusza.
Nikt się tu snadź nie lękał napadu, brama bowiem była na rozcież otwarta. Kiedy się jeźdźcy zbliżali do muru, doleciała ich z zewnątrz wrzawa wielkiego mnóztwa ludzi.
— Serwiusz nie szczędzi soku jęczmiennego — mruknął Willibald.
— Nas ugości niezawodnie winem rzymskiem — wyrzekł Rudlib.
Rozległy dziedziniec roił się od zbrojnych. Tysiące wojowników spoczywało pod gołem niebem na skórach niedźwiedzich, racząc się piwem, które służba obnosiła bezustannie w dużych dzbanach. Że gospodarz nie skąpił trunku, dowodziły czerwone twarze, żywe ruchy i podniesione głosy.
— Rozstąpcie się! — zawołał Willibald głosem pana, przywykłego do rozkazywania.
Wojownicy usuwali się bez oporu, tworząc szeroki szpaler. Najbliżsi podnieśli na przywitanie przybyszów do góry włócznie i tarcze.
W domu spostrzeżono już nowych gości. Kiedy Willibald i Rudlib zeskoczyli z koni, ukazał się na progu Serwiusz, przebrany po germańsku. Miał na sobie suknie przylegające tak dokładnie do ciała, że wszystkie muskuły rysowały się pod niemi wyraźnie. Bogate pukle złotawych włosów czesał na tył głowy i złączył je w węzeł. Z dawnego stroju zatrzymał tylko rzymskie buty wojskowe.
Pierwszy przystąpił do niego Rudlib, i uchyliwszy głowy, odezwał się:
— Willibald i Rudlib, waszego rodu wierni towarzysze, przybywają do was, książę, z hołdem powinnym, waszemu wezwaniu posłuszni.
Serwiusz spojrzał uważnie w otwartą twarz Rudliba, uśmiechnął się do niego przyjaźnie i odparł:
— Syn Radboda wita was, szlachetni panowie, z tą samą radością, z jaką niegdyś jego rodzic ojców waszych pozdrawiał. Dom mój niech będzie waszym!
A wyciągnąwszy rękę do Rudliba, dodał:
— Szczere oczy starego Sygara, które poznaję w waszej twarzy, mówią mi, że stoi przedemną jego syn waleczny.
Rudlib uchylił powtórnie głowy.
— Pamięć nie myli was, książę — odpowiedział. — Mówi do was Rudlib, syn Sygara.
— Bądźmy przyjaciółmi, Rudlibie — wyrzekł Serwiusz.
Dwie dłonie męzkie złączyły się w uścisku serdecznym, dwie pary niebieskich, rozumnych oczu zawisły na sobie przez kilka chwil, ślubując sobie wiarę.
Scenie tej przypatrywał się Willibald z pod czoła złem spojrzeniem poskromionego kota. Gdy się Serwiusz do niego zwrócił, podniósł dumnie głowę:
— A wy, szlachetny Willibaldzie — mówił Serwiusz — zapomnijcie dawnych uraz, które waśniły nasze rody, wkrótce bowiem będziemy walczyli obok siebie w jednym szeregu.
— Stawiłem się na wasze wezwanie — odparł Willibald wymijająco.
— Spocznijcie po dalekiej drodze. Starczy i dla was soku jęczmiennego.
Rzekłszy to do drużyny swoich gości, wszedł Serwiusz do dworca, prowadząc za sobą Rudliba i Willibalda.
Jak w Rzymie, przylegała i tu bezpośrednio do przedsionka duża sala, z tą tylko różnicą, że nie miała w dachu otworu. Zamiast miękkich, jedwabną materyą krytych sof, stały ławy dębowe, zamiast wazonów z kwiatami — kołowrotki. Dwadzieścia służebnic przędło len pod okiem pani domu.
Gdy goście przekroczyli próg, podniosła się z pośród niewiast wysoka postać, ubrana w białą, szlakiem purpurowym obramowaną suknię rzymskiej patrycyuszki. Bujne, jasne włosy, spięte na karku złotą przepaską, okrywały jej obnażone ramiona miękkim płaszczem.
— Polecam twojej uwadze, Tusneldo, szlachetnych panów, Rudliba i Willibalda — odezwał się Serwiusz.
— Starać się będę, szlachetni panowie — wyrzekła Tusnelda — abyście przy naszem ognisku domowem nie uczuli braku własnych gospodyń.
Nie była to już owa nieszczęśliwa branka, zdeptana poniewierką niewoli, zwiędła w podziemiach cmentarzów chrześciańskich. Młodość i szczęście wróciły jej zdrowie i swobodę ruchów, zabarwiwszy jej twarz świeżemi rumieńcami. Zaślubiona Serwiuszowi podług obrządku germańskiego natychmiast po przekroczeniu granicy Markomanii, rządziła od miesiąca w dworcu Radboda.
— Proszę! — mówił Serwiusz, idąc przodem wązkim kurytarzem, który biegł, tak samo, jak w domach rzymskich, równolegle z pracownią pana, zakrytą z obu stron kotarami.
Gdy Willibald i Rudlib weszli do sali jadalnej, wyciągnęło się do nich kilkanaście ogromnych puharów.
— Witajcie! — zawołano zewsząd.
— Jak widzę, dzieje się wam bardzo dobrze pod gościnnym dachem księcia — wyrzekł Rudlib.
— Doskonałe piwo! — odparł jakiś otyły Markomanin, usiłując się dźwignąć z ławki, na której spoczywał, rozłożony wygodnie.
— Doskonałe — powtórzył z głupkowatym uśmiechem na zmysłowych wargach, opadłszy ociężale na skórę niedźwiedzią.
— Za dobre dla ciebie — zaśmiał się Rudlib — bo nie umiesz go pić z rozumem.
— Chciałbym widzieć, jakbyś ty po dwudziestu puharach wyglądał — bronił się grubas.
— Świeży dzban czeka, a wy tracicie nadaremnie drogi czas — odezwał się ktoś z boku.
— Mądre słowo! — mruknął grubas.
— Mądre! — przywtórzono mu wokoło z wesołym śmiechem.
Willibald i Rudlib przyłączyli się do biesiadników.
Byli to sami naczelnicy rodów, połączeni luźnym węzłem z księciem, któremu przyznawali prawo rozkazu jedynie podczas wojny. Każdy z nich posiadał własną drużynę zbrojną, składającą się z wolnych ludzi pochodzenia gminnego i licznych poddanych, zwanych litami. Oddzieleni od siebie znacznemi przestrzeniami, żyli samotnie. Spotykali się tylko na wiecach plemienia, lub w obliczu wspólnego nieprzyjaciela.
Ocierając się wskutek blizkiego sąsiedztwa z cesarstwem ciągle o cywilizacyę rzymską, wzięli z niej upodobania i nawyknienia wytworniejsze. Jedli, mieszkali, ubierali się lepiej od pobratymców, posuniętych dalej na północ, i dbali o dobre uzbrojenie swoich hufców. Wielu z nich mówiło po łacinie, karczowało lasy i uprawiało ziemię. Ich gospodarstwo rolne polegało wprawdzie głównie na hodowaniu pszenicy i jęczmienia, potrzebnego do wyrabiania ulubionego trunku Germanów; ale był to już znaczny postęp w porównaniu z życiem koczującem innych plemion.
Kiedy Willibald i Rudlib spoczęli na ławach, wysłanych skórami, wrócił Serwiusz do sali.
— Nie widzę od obiadu Mucyi — wyrzekł, pochyliwszy się nad żoną.
— Pojechała, jak zwykle, do lasu — odparła Tusnelda.
Serwiusz zmarszczył brwi.
— Nie była jeszcze nigdy tak długo po za domem — mówił — a nasze lasy nie są obecnie dla cudzoziemców bezpieczne. Włóczy się w nich mnóztwo zbrojnych, a i dziki zwierz budzi się pod wieczór.
— Towarzyszy jej zawsze stary Wunibald, obyty z włócznią i oszczepem.
— I Wunibalda pokona przemoc.
Tusnelda podniosła żywo głowę i spojrzała na męża niespokojnym wzrokiem.
— Roześlij gońców po lesie, najdroższy. Ona taka nieszczęśliwa, tak tęskni... — mówiła z prośbą w głosie.
— Sam jej poszukam.
Rzekłszy to, wyszedł Serwiusz przed dom i klasnął w dłonie.
Dwóch byłych legionistów, trzymających straż przede drzwiami, nadbiegło z pośpiechem.
— Niech mi Gonar przyprowadzi konia! — rozkazał Serwiusz.
A gdy się jeden z wojowników szybko oddalił, zapytał tego, który stał na miejscu:
— Czy nie zauważyłeś, w którą stronę udał się Wunibald z panią rzymską?
— Pojechali do świętego gaju, wodzu — odparł żołnierz.
Rozłożeni naokoło ognisk, grali Germanowie w kości.
Byli to wolni towarzysze udzielnych panów, z którymi przybyli na wiec, do stolicy naczelnika plemienia. Żaden z nich nie odłożył broni, a wszyscy pili bezustannie, jak gdyby ich żołądki miały rozmiary beczki.
Serwiuszowi, przywykłemu do karności legionów, nie podobało się to opilstwo, przeplatane ciągłemi kłótniami. Co chwila podnosił się gdzieś wpośród graczów gniewny głos. Wszczynały się bójki, rozlegały klątwy.
Wodza regularnego wojska gorszyła ta niesforność, ale książę germański zmuszał się do pobłażliwości, wiedział bowiem, że naraziłby się swoim ziomkom, gdyby im odmówił piwa, kości i prawa noszenia broni w obrębie murów domu. Jeszcze go nie obwołali wojewodą.
Dziedziniec rozbrzmiewał już od tygodnia wrzawą głosów pijanych.
Wezwani na naradę panowie markomańscy ściągali z drużynami swojemi kolejno, nie troszcząc się o to, czy zdążą na dzień oznaczony. Temu przeszkodziło polowanie, owego wstrzymała biesiada, trzeci rozstrzygał właśnie krwawy spór z wrogiem osobistym. Nikt się nie śpieszył. Germanin zbierał się do drogi wówczas, kiedy mu z tem było wygodnie.
I znów budziły się w duszy byłego prefekta legionów te same wątpliwości, które go w Rzymie niepokoiły. On nauczył się cenić w chwilach groźnych wartość każdej godziny, a jego ziomkowie trwonili nieopatrznie tygodnie. Zdołaż on nagiąć samowolnych naczelników rodów do posłuszeństwa obozowego, potrafiż zlepić z ich luźnych hufców zwartą całość, któraby mogła stawić czoło wojsku imperatora?
Pogrążony w głębokiej zadumie, wsiadł Serwiusz na konia. Kiedy go za bramą dworca owiała cisza nadchodzącego wieczoru, spojrzał w górę, w niebo i wyrzekł zcicha:
— Nieznany Boże, który patrzysz na bezprawie Romy, pomóż mi dokonać czynu zuchwałego. Bo zuchwałe jest moje przedsięwzięcie...
Dojechawszy do lasu, zadął w róg myśliwski Ponure dźwięki zatoczyły szerokie koło, podawane drzewu przez drzewo.
Kiedy się ostatnie echa rozpłynęły w przestrzeni, pochylił Serwiusz głowę i nasłuchiwał. Nikt mu nie odpowiadał.
Wówczas świsnął na konia i popędził galopem.
Ilekroć mijał jaką ścieżkę, wydeptaną przez jego poddanych, mieszkających w zagrodach, rozrzuconych w boru, powtarzał sygnał. Przebiegł już milę, kiedy pochwycił nareszcie niespokojnem uchem słaby odgłos drugiego rogu.
Odetchnął i zwolnił kroku.
Znalazł Mucyę w miejscu, w którem wykarczowany las odkrył widok na południe. Siedziała na pniu ściętego dębu, zapatrzona w ciemną wstęgę gór, tworzących granicę Markomanii. O kilkanaście kroków od niej stał wojownik germański.
Zeskoczywszy z konia, podszedł Serwiusz do owego wojownika i odezwał się do niego półgłosem:
— Doczekałeś się wnuków, a nie nauczyłeś się jeszcze wykonywać rozkazów. Nie opiekuje się dobrze niewiastą, kto pozwala jej o tej porze przebywać w lesie.
Zamiast odpowiedzi, wskazał Germanin na broń.
— Za mało jednej włóczni i jednego miecza na stado wilków — fuknął Serwiusz i zbliżył się do Mucyi.
— Tusnelda niepokoi się o ciebie, Mucyo — wyrzekł, dotykając ręką głowy Rzymianki.
Ona zwróciła do niego twarz zroszoną łzami i odparła:
— Przepraszam Tusneldę i ciebie, Serwiuszu, ale mnie gwar waszego domu męczy. Tu mi dobrze. Za temi górami...
Chciała powiedzieć: „świeci słońce rzymskie,“ lecz zamilkła.
Boleść jej nie uszła uwagi Serwiusza.
— Ty płaczesz, Mucyo? — mówił z wyrzutem w głosie. — Od chwili, kiedy przekroczyliśmy granicę cesarstwa, nie schodzą z twego oblicza cienie smutku. Daremnie jestem ci ja bratem, a Tusnelda siostrą kochającą. Cisza naszych lasów nie utuliła twojego żalu, szczera gościnność germańska nie okwieciła ust twoich uśmiechem swobodnym. Tam, za temi górami, sponiewierali cię, znieważyli, cisnęli na Pole Hańby, jak córkę wyrodną. Rzym zaparł się ciebie.
— A jednak jest on kołyską przodków moich — odpowiedziała Mucya głosem złamanym.
— Dla ciebie chciał być grobem niesławnym.
— I ten grób niesławny byłby w ziemi rzymskiej.
Serwiusz milczał przez jakiś czas, potem ciągnął dalej:
— Do Rzymu, na śmierć haniebną cię nie odeślę. Może troski, które ściągają się chmurą coraz gęstszą nad głową Marka Aureliusza, odmienią jego serce i nauczą go pobłażliwości dla Boga wydziedziczonych. Wówczas wrócisz do ojczyzny, abyś była kapłanką ogniska domowego Publiusza. Dla niego to bronię twojej głowy szlachetnej.
Lekki rumieniec pokrył bladą twarz Mucyi.
— On nie przestanie być nigdy Rzymianinem — szepnęła.
— I kamienie kruszeją pod cierpliwą dłonią czasu — wyrzekł Serwiusz. — Bądź dobrej myśli i zapomnij o trwodze dni przebytych.
Nachylił się i wziąwszy Mucyę na ręce, jak dziecinę, zaniósł ją na konia.
Ona nie opierała się.
— Przebacz, Serwiuszu, niewdzięcznej — wyrzekła — że nie umie ocenić twojej dobroci; ale tęsknota za Rzymem stłumiła we mnie wszystkie inne uczucia.
Jechali obok siebie w milczeniu, wsłuchani we własne myśli. Germanina dziwiła miłość ojczyzny, której nawet doznana krzywda nie zdołała zgasić; Rzymianka bolała nad swojem położeniem, zmuszającem ją do korzystania z gościnności zbuntowanego prefekta legionów.
Smutek Mucyi odkrył Serwiuszowi nową stronę potęgi Rzymu. Rozumiał teraz doskonale siłę olbrzymiego ciała państwowego, którego poszczególne członki czuły się częściami całości jeszcze wtedy, kiedy je obcięto, wzgardziwszy niemi.
I przypomniał sobie Serwiusz słowa Publiusza. Być może, iż ten zniewieściały naród, lekkomyślny w szczęściu, podźwignie się z upadku, gdy ujrzy nad sobą prawdziwe niebezpieczeństwo. Tylekroć już zdawało się, że cesarstwo ulegnie zemście zwyciężonych, a ono zdeptało ostatecznie zawsze najzuchwalszych wrogów.
Serwiusz podniósł ruchem energicznym głowę, chylącą się pod brzemieniem ciężkich myśli. On nie powinien się poddawać zwątpieniu, które usiłowało osłabić jego wolę. Jego obowiązkiem wierzyć w siebie i w siłę zjednoczonej Germanii.
Wyprostował się na koniu i zmarszczył brwi. Znał przecież Rzym. Nie obcą mu była jego sztuka wojenna i jego niemoc.
Już zbliżał się do skraju lasu, kiedy do jego ucha przypłynął na cichych skrzydłach nocy niewyraźny, daleki jeszcze odgłos rogów. Nie był to zwykły sygnał myśliwski. Jacyś żołnierze nadciągali, przygrywając sobie po drodze marsza wojennego. Serwiusz, poznawszy dźwięki pieśni rzymskiej, wyrzekł do Mucyi:
— Wracaj sama do domu. Już ci teraz nic nie grozi.
Kiedy się Mucya oddaliła z Wunibaldem, skrzyżował ramiona na piersiach i czekał.
To prawdopodobnie oddział Hermana, jacyżby bowiem inni legioniści ośmielili się wtargnąć w czasach niespokojnych aż do dzierżaw markomańskich? On sam, gdy jako prefekt rzymski ścigał awanturnicze bandy pobratymców, nie oddalał się nigdy zanadto od granicy cesarstwa.
I nagle przypomniał sobie Fabiusza, którego mu obfite wypadki ostatnich tygodni przesłoniły.
Gdyby Herman pochwycił tego handlarza egipskiego i dostawił go żywcem... Na samą myśl o odwecie zakrzywiły się palce u rąk Serwiusza, jak szpony drapieżnego ptaka.
On należał do rasy, która nie przebaczała nikomu zniewagi osobistej. Samowolne dzieci natury, nie nagięte jeszcze do karności społecznej, nazywały zemstę prawem i świętym obowiązkiem wolnego człowieka. Rodzonemu bratu nie zapominał Germanin krzywdy; na dobytek i życie serdecznego druha nastawał, kiedy się czuł obrażonym.
Kilkanaście lat, przebytych w legionach rzymskich, nie stłumiły we krwi Serwiusza instynktów, odziedziczonych po przodkach. Nauczył się wprawdzie słuchać, ale tylko w boju. Po za służbą obozową uważał wymiar sprawiedliwości za swoją własność wyłączną.
A ten szachraj egipski sponiewierał mu narzeczoną i urągał jemu samemu...
Wpatrzony w błękitnawe cienie nocy miesięcznej, widział Serwiusz przed sobą wyraźnie Fabiusza, drwiącego w Rzymie z jego boleści.
— Pobawiłbym się tobą! — syknął przez zaciśnięte zęby.
Twarz jego miała w tej chwili wyraz okrutny.
Pochylił się na koniu i nasłuchiwał. Pieśń rzymska zamilkła. Jacyś jeźdźcy pędzili... Już dolatywał szczęk oręża.
Serwiusz przyłożył róg do ust i zagrał pobudkę wieczorną. Odpowiedział mu taki sam sygnał.
— Herman — mruknął. — Gdyby go złowił...
Pochylił się jeszcze więcej, wytężywszy wzrok w stronę nadbiegającego hufca.
Na drodze zarysowała się czarna masa, która przybierała z każdą minutą kształty wyraźniejsze. Serwiusz rozróżnił nasamprzód szyszaki, błyszczące na ciemnem tle płaszczów i łbów końskich, następnie poznał Hermana. Stary setnik miał coś przed sobą, jakby duże zawiniątko.
Serwiusz włożył całą swoją zemstę w oczy, powstrzymawszy oddech.
— Witaj, wodzu! — zawołało sto głosów i sto włóczni zadzwoniło o tarcze.
— Co rozkazaliście panie, sprawiliśmy — odezwał się Herman. — Naczelnicy Kwadów ciągną zewsząd do waszej okolicy. Nie mogliśmy wcześniej wrócić, bo Fabiusz uciekał z kolonii na kolonię, pożyczywszy skoków od zająca. Pochwyciliśmy go dopiero na samej granicy cesarstwa.
Podniósł owo zawiniątko do góry i cisnął je przed konia księcia.
Szybko zeskoczył Serwiusz na ziemię. Pochylił się nad skrępowanem ciałem Fabiusza i zwrócił jego twarz do księżyca. Było to oblicze trupa z zamkniętemi powiekami.
— On nie żyje! — zawołał Serwiusz, rzuciwszy Hermanowi groźne spojrzenie.
Ale w tej chwili drgnął domniemany nieboszczyk i otworzył oczy szeroko.
Długo patrzyli na siebie w milczeniu kat i jego ofiara. Szyderski wzrok Germanina pił chciwie nieme przerażenie, zastygłe w źrenicach poborcy.
— Głupi niedźwiedź germański wita cię, znamienity rycerzu państwa rzymskiego, w dziedzictwie swoich ojców — zaczął Serwiusz. — Należy ci się wypoczynek po dalekiej drodze. Zgotuję ci łoże tak znośne, iż ci go nawet rozkosznisie stolicy pozazdroszczą. Nie zbudzi cię najlżejszy szelest. Będziesz mógł śnić bez końca... zawsze... Germanowie są gościnni...
I znów przypatrywał się kat ofierze swojej, rozkoszując się jej strachem osłupiałym.
Fabiusz nie ruszał się, nie odrywał oczu od twarzy Serwiusza. Tak traci drobna ptaszyna przytomność, gdy ujrzy nad sobą szpony krogulca.
— Daremnie nagromadziłeś górę złota i zbudowałeś sobie za bramą Appijską wspaniałe mauzoleum — ciągnął Serwiusz dalej — daremnie kradłeś, oszukiwałeś, kłamałeś, wydzierałeś nędzarzom ostatniego assa. W schronisku, które dla ciebie przeznaczyłem, obejdziesz się doskonale bez pieniędzy. Za wszystkie swoje miliony nie kupiłbyś w niem skibki czarnego chleba.
Teraz zaczął Fabiusz drżeć na całem ciele.
— Nie lękaj się; zimno ci u mnie nie będzie — mówił Serwiusz. — Otulę cię i okryję tak troskliwie, iż nawet powietrze nie obrazi twojej wypieszczonej skóry. Wiem, że nie znosisz chłodu naszych lasów, obowiązkiem zaś gospodarza pamiętać o wygodach gościa.
A zwróciwszy się do żołnierzy, rozkazał:
— Wykopać dół, naciąć gałęzi.
Słowa te wyrwały z piersi Fabiusza głuchy jęk. Rzucił się jak ryba, wydobyta na ląd, i zatoczył wokoło błędnym wzrokiem.
Szukał ruchem instynktownym wyjścia z matni. Nie widział go. Choćby wołał, krzyczał, nie usłyszałby go nikt, oprócz dzikich zwierząt, odzywających się w lesie.
— Połowę majątku oddam ci! — szepnął.
— Dorzucę do twoich milionów jeszcze garść złota, ażebyś nie był do ostatniej chwili pozbawiony widoku ukochanego kruszcu — odpowiedział Serwiusz.
— Uwolnię wszystkich niewolników germańskich...
— Nie zasługuje na wolność, kto znosi cierpliwie niewolę.
— Miej litość nademną... — błagał Fabiusz.
Litowałżeś ty się kiedykolwiek nad cudzem nieszczęściem?
— Nie jam zawinił... nie moje ręce ujęły Tusneldę...
— Mówiono mi, że i twoi bogowie egipscy brzydzą się kłamstwem. Módl się do nich, bo wiesz, że nie zasłużyłeś na miłosierdzie.
Powtórnie rzucił się Fabiusz i wydobył z siebie ryk chrapliwy. Potem odwrócił się twarzą do ziemi i zamknął powieki.
Szybko wykopali żołnierze mieczami głęboki dół.
— Oswobodzić mu ręce, żeby miał czem ciało rozrywać, gdy go anioł śmierci dusić zacznie — rozkazał Serwiusz.
Rozpętanego Fabiusza zaniósł Herman do żywego grobu.
Cisnąwszy za poborcą garść złotych monet, drwił Serwiusz:
— Baw się, mój gościu, bo chyba nie prędko zaśniesz. Dobrej nocy ci życzę...
Z góry posypał się chrust, a na dole miotało się ciało ludzkie. Przez krótki czas świeciły jeszcze ręce, szamocące się wśród gałęzi, potem przykryła je ziemia.
Kiedy się nad Fabiuszem wzniosła wysoka mogiła, dosiadł Serwiusz konia i przywołał do siebie Hermana. Głosem spokojnym, jakby najzwyklejszą spełnił czynność, zapytał:
— Czy zbadałeś dokładnie usposobienie Kwadów?
— Cały naród stanie do boju przeciw Rzymowi — odpowiedział Herman. — Mówiono mi także, że do księcia Kwadów przybyło poselstwo od Jazygów. I oni ostrzą miecze i hartują włócznie w ogniu.
Serwiusz zamyślił się. Obliczył siły Jazygów i wyznaczał dla nich miejsce w przyszłej wyprawie wojennej. Wiedział, że siedzieli wybornie na koniu i strzelali celnie z łuku.
Układając plan najazdu, zapomniał zupełnie o Fabiuszu. Nawet przez chwilę nie ulitowało się serce jego nad straszliwem położeniem nędznika, torturowanego przed skonaniem długim strachem śmiertelnym. I poborca, gdyby go był w moc swoją dostał, nie byłby go oszczędzał. Świat pogański nazywał miłosierdzie słabością.
Cisza spoczynku zalegała już dziedziniec, kiedy oddział Hermana stanął przed dworcem Radboda. W drewnianych szopach, ustawionych wzdłuż murów, leżeli wojownicy pokotem, obojętni na chłód nocny. Przy jednem tylko z dogasających ognisk czuwało jeszcze trzech Markomanów, pochylonych głowami ku sobie.
Coś bardzo ważnego zajęło całą ich uwagę, bo nie odwrócili się nawet, kiedy się Serwiusz do nich zbliżył.
Grali w kości.
— Mam dosyć — mówił jeden z nich, nizki, wątłej budowy towarzysz z drużyny Willibalda. — Jeżeli nie przestaniecie, zabiorę wam nawet wolność. Szczęście mnie dziś umiłowało.
— Graj dalej! — mruknął głosem ochrypłym ze wzruszenia ogromny drab z barkami gladyatora. — Cóż cię moja wolność obchodzi?
— Byłoby mi przykro dotknąć stopą twojej głowy — wyrzekł szczęśliwy gracz. — Wzrośliśmy w tej samej osadzie.
— Jeżeli taka będzie wola bogów, to dotkniesz stopą mojej głowy i włożysz mi na szyję postronek — odparł olbrzym i rzucił na pień, służący za stół, drobną monetę srebrną.
Zawirowały kości... Trzy pary rozgorączkowanych oczu śledziły chciwie ich ruch. Olbrzym przegrał. Zaklął i odpiąwszy miecz, cisnął go przed siebie.
— Ostatni mój dobytek — wyrzekł. — Rzucaj!
Po chwili przeszła broń na stronę towarzysza Willibalda.
Przy ognisku zapanowała cisza. Olbrzym, zwinąwszy pięści, patrzył ponuro na stos pieniędzy i przedmiotów, nagromadzonych przed szczęśliwym graczem. Ważąc coś stanowczego w myśli, oddychał ciężko.
— Odegrasz się jutro, Sygarze — odezwał się po jakimś czasie trzeci Markomanin.
Ale olbrzym zawołał:
— Do jutra strawiłaby mnie złość. Albo odegram się natychmiast, albo Winfryd wprzęże mnie razem z wołem do sochy, lub uczyni ze mną co zechce. Stawiam siebie za wszystko, co mi zabrałeś. Rzucaj!
Winfryd ociągał się.
— Ty wiesz, Sygarze — mówił — że słowo męża znaczy tyle, co przysięga, co wyrok starszych plemienia. Pamiętaj, że w zagrodzie czekają na ciebie żona i dzieci.
Sygar żachnął się.
— Rzucaj, kiedy mówię! — zawarczał. — Nie od ciebie będę się uczył poszanowania danego słowa.
— Upamiętaj się...
— Rzucaj! — krzyknął olbrzym.
Woli jego stało się zadość. Kości znowu zawirowały i Sygar przegrał wolność.
Długo patrzył osłupiałym wzrokiem na złowrogą liczbę, która go swobody pozbawiła, blady, niemy; potem padł na twarz przed Winfrydem i wyrzekł:
— Już nie jestem twoim towarzyszem, lecz bydlęciem. Bierz mnie...
Mógł się jednem uderzeniem pięści pozbyć słabszego znacznie pana, mógł siłą odzyskać, co mu nieżyczliwy los odebrał, mógł w końcu uciec i schronić się w nieprzebytych kniejach, ale poszłaby za nim wzgarda wszystkich mężów germańskich, dla których zobowiązanie osobiste było prawem najwyższem.
Już się Winfryd podniósł, by na znak objęcia własności dotknąć stopą głowy Sygara, kiedy się Serwiusz odezwał:
— Czy dwóch poddanych wystarczy za tego głupca? — zapytał.
Widok księcia przeraził Winfryda.
— Wygrałem go, książę — bąknął zakłopotany.
— Widziałem i nie zaprzeczam ci prawa własności, lecz szkoda ramion Sygara do pracy niewieściej. Daję ci za niego dwóch poddanych — mówił Serwiusz. — Czy dosyć?
— Sygar należy od tej chwili do was, książę.
— Będziesz służył w mojej straży przybocznej — odezwał się Serwiusz do Sygara. — Gdybyś pod moim bokiem dotknął kości, każę cię powiesić.
To rzekłszy, udał się do domu.
Sala była już pusta. Czuwała jeszcze tylko Tusnelda, schylona nad kołowrotkiem.
— Ty nie śpisz — mówił Serwiusz, całując żonę w oczy. — Zasłużył na spoczynek, kto opuścił łożnicę z gwiazdą poranną.
— Sen ucieka od żony, gdy mężowi grozi niebezpieczeństwo.
— Niebezpieczeństwo jest najwierniejszym towarzyszem wojownika.
— Pili za wiele wina... Kłócą się...
— Opilstwo i spory nie dziwią nikogo na ziemi germańskiej.
— Kilku z nich nie chce wojny... grożą tobie...
— Grożą? Mnie?
Serwiusz uśmiechnął się z niedowierzaniem...
— Przekonał ich ten rudy, co przybył przed wieczorem — szeptała Tusnelda, tuląc się do męża. — Zejdź dziś z drogi ich pijanemu gniewowi.
W tej chwili doleciała z sali jadalnej wrzawa podniesionych głosów.
— Oni się tam pozabijają! — zawołał Serwiusz i odsunąwszy Tusneldę, pobiegł do swoich gości.
Nadszedł w samą porę, już bowiem dobyli panowie markomańscy mieczów, by zwyczajem barbarzyńców rozstrzygnąć spór doraźnie. Rozgrzani winem i kłótnią, doskakiwali do siebie, obrzucając się obelgami.
— Tylko tchórz cofa się przed czynem odważnym! — krzyczał Rudlib.
— Tylko głupiec lezie w pułapkę! — wołał Wilibald.
— Po łbie tego lisa! — zawyło kilku Markomanow, otaczających Rudliba.
— Bij, zabij! — huknęli zwolennicy Wilibalda.
Błysnęła broń.
Wtem rozległ się potężny głos Serwiusza.
— Rozstąpcie się!
Ale kłębek szamocących się ciał nie odmotał się.
— Nie słuchać go! — wrzeszczał Willibald. — Jeszcze mu wojna nie oddała władzy nad nami. Bij, zabij!
Zadzwoniły miecze.
Wówczas wpadł Serwiusz pomiędzy walczących, a wytrąciwszy Willibaldowi oręż z rąk, powalił go uderzeniem pięści.
Zręczność i niezwykła siła fizyczna podziałały skuteczniej na dzieci natury, aniżeli słowa rozumne. Kiedy Serwiusz wezwał zapaśników po raz wtóry, aby się rozstąpili, nie oparł się jego woli ani jeden głos. Z niemym podziwem spoglądali naczelnicy rodów na swojego księcia.
A on, podniósłszy obnażony miecz do góry, obrzucił gromadę spojrzeniem orła i mówił wolno, oddzielając wyraz od wyrazu:
— Ja, syn Radboda, wodza waszych ojców, ogłaszam z tą chwilą w lasach, podległych mojemu rozkazowi, wojnę przeciw Rzymowi. Jeśli znajduje się między wami ktoś, kogoby siła legionów przerażała, niech wystąpi, a otworzą się przed nim bramy mojego dworca, by mógł wrócić bez przeszkody do niewiast i dzieci.
Czekał, dając panom czas do namysłu. Kiedy się nikt nie odezwał, cisnął miecz na stół i wyrzekł:
— Oto odtąd wasza wola, wasze prawo jedyne. Miecz mój będzie waszym wodzem i sędzią.
Teraz zawołał Rudlib:
— Cześć wam, książę!
I zaszumiało w sali: Cześć wam, wodzu!

KONIEC TOMU TRZECIEGO.





  1. Setny siedemdziesiąty ery chrześciańskiej.
  2. Markomania — dzisiejsze Czechy; Kwadya — Morawia.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Teodor Jeske-Choiński.