Emancypantki/Tom I/XXIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Emancypantki
Podtytuł Tom I
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa
tom XIV
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXIX.
POMOC GOTOWA.

Odurzenie Madzi trwało niedługo, tem bardziej, że na ulicy zaczął krążyć jakiś młody człowiek, prawdopodobnie z zamiarem ofiarowania jej swoich usług i serca. Ocknęła się, a w głowie jej wyraźnie zarysowały się dwie myśli: pierwsza — że pensja pani Latter jest zgubiona, druga — że w takiej chwili trzeba iść do Dębickiego.
Co on mógł poradzić?... absolutnie nic. Ale Madzia czuła, że jest jakieś wielkie niebezpieczeństwo i że w podobnych chwilach trzeba chronić się do człowieka uczciwego. W jej zaś oczach, Dębicki był najuczciwszym z ludzi, jakich znała. Ten ubogi, schorowany, wiecznie zakłopotany nauczyciel, wyrósł na niebotyczną skałę. Jeżeli zastanie go w domu — jest ocalona; gdyby przypadkiem wyjechał, Madzi pozostawało chyba — utopić się...
Już nie chodziło jej ani o pensję, ani o panią Latter, ale o samą siebie. Potrzebowała usłyszeć dobre słowo z ust prawego człowieka, a przynajmniej spojrzeć na jego twarz i uczciwe oczy. Teraz on był najmędrszym, najlepszym, najpiękniejszym, on, jedyny człowiek, któremu w podobnej sytuacji można bezwzględnie ufać.
Wsiadła w dorożkę i kazała zawieźć się do pałacu Solskich. Zadzwoniła do sieni — nie otwierano; więc poczęła dzwonić dopóty, aż w sieni rozległo się powolne stąpanie. Zakręcono kluczem i w uchylonych drzwiach ukazał się stary człeczyna, mający potężne brwi, a na głowie kilka kęp siwych włosów.
— Pan Dębicki jest? — zapytała.
Stary rozłożył ręce ze zdziwienia, lecz wskazał jej drzwi na prawo. Madzia wpadła tam i w dużym pokoju, przy lampie z zielonym daszkiem, zobaczyła Dębickiego. Siedział przy stole i pisał.
— Ach, panie profesorze — zawołała Madzia — jak to dobrze, że pan jest!...
Dębicki podniósł na nią jasne oczy, ona zaś rzuciła się na fotel i zaczęła szlochać.
— Tylko niech się pan nie niepokoi — mówiła. — To nic... jestem trochę rozstrojona... O, żeby tylko pan nie zachorował... W tej chwili odprowadziłam panią Latter... Wyjechała!...
— Na święta? — spytał Dębicki, wpatrując się w Madzię. A w duchu dodał:
„Zawsze musi być jakaś komedja z temi babami!...“
— Nie na święta... Prawie uciekła!... — odparła Madzia.
I w sposób zwięzły, co niesłychanie dziwiło Dębickiego, opowiedziała mu o nagłej chorobie pani Latter, o powrocie męża, o możliwem bankructwie pensji...
Dębicki wzruszył ramionami: słyszał wszystko, lecz niewiele rozumiał.
— Proszę pani — rzekł — do mnie o to nie można mieć pretensji. Ja prawie nigdzie nie wychodzę i nie mam zwyczaju wypytywać o cudze interesa... Ale pieniądze dla pani Latter są...
— Jakie pieniądze?...
— Cztery... pięć... do dziesięciu tysięcy rubli... Pan Stefan Solski, na żądanie panny Ady Solskiej, taką sumę zostawił do dyspozycji pani Latter, gdyby kiedy znalazła się w kłopotach finansowych... No, ale ja, jak się pani domyśla, o jej położeniu nie mogłem wiedzieć.
— Zostawił?... Ależ on zerwał z Helą! — zawołała Madzia.
— Zerwał!... — powtórzył Dębicki, machając ręką. — W każdym razie, przed tygodniem, jeszcze raz przypomniał mi o pożyczce dla pani Latter, gdyby potrzebowała.
— Ona nie przyjęłaby od pana Solskiego — rzekła Madzia.
— Znaleźlibyśmy kogo innego, jakąś wspólniczkę, czy nabywczynię pensji... Ale z panią Latter ciężka sprawa...
Madzia spojrzała na niego pytająco.
— Proszę pani — mówił zakłopotany — sprawa jest ciężka, z tego względu, że pani Latter niczego nie uznaje prócz własnej woli...
— Nadzwyczajna kobieta! — wtrąciła Madzia.
Dębicki zaczął targać sobie resztki włosów i patrząc na stół, mówił:
— Tak, to energiczna osoba, ale — przepraszam panią — energiczna po kobiecemu. Jej się wydaje, że to, czego ona chce, powinno być prawem natury... a tak przecie nie można... Nie można prowadzić pensji drogiej, kiedy kraj zubożał i powstało mnóstwo pensyj tańszych... Nie wypada wysyłać dzieci zagranicę, kiedy się nie ma pieniędzy... Niepodobna, ażeby jedna kobieta pracowała na trzy osoby, z których każda lubi dużo wydawać...
— Ale pan Solski pożyczy dziesięć tysięcy rubli? — wtrąciła Madzia.
— Tak... tak... To może być zrobione każdej chwili, jutro, dziś... No, ale on, a raczej ta osoba, która będzie układać się z panią Latter, postawi swoje warunki...
— Boże, Boże!... dlaczego ja nie przyszłam do pana tydzień temu — mówiła Madzia, składając ręce.
— Proszę pani — odparł — według mego zdania, to wszystko jedno. Złe tkwi nie w braku pieniędzy, ale — w usposobieniu pani Latter, która... doprawdy — jest troszeczkę za energiczna i lubi iść przebojem... A tak nie można... Człowiek musi uznać prawa natury czy innych ludzi, gdyż inaczej rozbije się dziś, albo jutro...
— Więc według pana kobiety nie powinny być energiczne?... — nieśmiało wtrąciła Madzia.
— Owszem, pani: wszyscy ludzie powinni mieć rozum, serce i energję, tylko — nie za dużo rozumu, nie za dużo serca, nie za wiele energji... Bo co innego jest ustępowanie wszystkiemu i wszystkim, a co innego — narzucanie swojej osobistości. Co innego ślamazarna bierność, a co innego nieuznawanie żadnych praw poza swojemi interesami, czy kaprysami.
Madzi było przykro słuchać tego o pani Latter, lecz — wierzyła Dębickiemu, a nadewszystko czuła, że on panią Latter scharakteryzował surowo, ale dokładnie. W każdem jej słowie, ruchu, postawie, nawet kiedy była najłagodniej usposobiona, odzywało się: „ja tu jestem, ja tak chcę...“
Ale, mając inny charakter, może nie zostałaby kierowniczką setek osób.
— Więc, proszę pana, te dziesięć tysięcy rubli... — odezwała się Madzia.
— No, zaraz dziesięć!... — uśmiechnął się Dębicki. — Naprzód zobaczymy, ile potrzeba? Szkoda, że dowiedziałem się tak późno, ale — nic straconego. Po powrocie pani Latter zgłosi się do niej ktoś z propozycjami i — będzie dobrze.
Madzia, uszczęśliwiona, pożegnała Dębickiego. Jaka ona była dumna, że to przez nią, przez taki proszek jak ona, spłynie pomyślność na panią Latter, która nawet nie domyśli się: kto jej oddał usługę? A jak żałowała, jak ciężkie robiła sobie wyrzuty, że nie przyszła tu wcześniej...
— Swoją drogą — mówiła — gdyby Dębicki został na pensji profesorem, nie byłoby tych kłopotów...
I w tej chwili ogarnął ją strach: zrozumiała bowiem, co znaczy logika faktów... Tak, na świecie nic nie ginie, a drobne błędy, nawet zapomniane, zczasem odzywają się i ciężko ważą na życiu.
Kiedy wróciła na pensję, wbiegła do ciemnej sali za swój szafirowy parawanik; tam uklękła i chciała modlić się, na podziękowanie Bogu, iż ją zrobił narzędziem łaski nad panią Latter. Lecz, że do głębi wzburzona jej dusza nie znajdowała słów podzięki, więc Madzia biła się w piersi, szepcząc: „Boże, bądź miłościw nam grzesznym...“
Pobożne jej skupienie trwało krótko. Wnet bowiem drzwi uchyliły się i do ciemnej sypialni wpadł strumień światła, na którego tle zarysowało się kilka głów i główek. Jednocześnie rozmawiano:
— Przynieś lampę...
— Może rozgniewa się...
— Czy tu jest panna Magdalena?...
Madzia wyszła z za parawanu; a gdy o tyle zbliżyła się do drzwi, że można ją było dojrzeć, gromadka osób, stojących na korytarzu, szybko cofnęła się ku schodom. Przyczem rozległ się głos panny Marty:
— A to tchórz ze Stanisława... Niby mężczyzna i najpierwszy ucieka...
— Co to jest?... — zapytała zmieszana Madzia, zatrzymując się na progu sypialni.
Wtedy wszyscy przybiegli zpowrotem i w jednej chwili otoczyły Madzię pensjonarki, damy klasowe i służba, patrząc na nią wylęknionemi oczyma i rozprawiając tak bezładnie, że nic zrozumieć nie mogła.
— Gdzie pani przełożona? — pytała jedna z pensjonarek.
— Nam się należą zasługi!... — wtrąciła pokojówka.
— Co ja jutro dam jeść panienkom? — wołała gospodyni.
— Tu już był pan rządca i rewirowy... — dorzucił Stanisław.
Pod Madzią zachwiały się nogi.
„Czy oni mnie o co posądzają?...“ — myślała przerażona.
Szczęściem z drugiego końca korytarza nadbiegła panna Howard, w białym penjuarze, z rozpuszczonemi płowemi włosami i roztrąciwszy zebranych, schwyciła Madzię za rękę:
— Chodź pani do mnie — rzekła. — A wy — dodała surowo — na swoje miejsca!... Ja zastępuję przełożoną i, gdy będzie potrzeba, dam objaśnienia.
W pokoju panny Klary Madzia upadła na krzesło i przymknęła oczy. Jej też zdawało się, że ściany wyginają się, a podłoga drży pod nogami.
— No i cóż ta nieszczęśliwa?... Gdzież ona jest?... — zaczęła zniżonym głosem panna Howard.
— Pani Latter wyjechała...
— Tylko mi pani tego nie mów, panno Magdaleno.
— Ależ z pewnością wyjechała.
— Dokąd?...
— Czy ja wiem?... Zapewne do Częstochowy, ale za parę dni wróci.
Panna Howard zastanowiła się.
— To być nie może, ona jest w Warszawie. A ponieważ rozumiem, dlaczego opuściła pensję, ponieważ ja jedna mogę ją skłonić do powrotu...
— Pani?... — spytała Madzia.
Panna Howard stanęła na środku pokoju w pozie dramatycznej.
— Posłuchaj, pani — mówiła głębszym niż zwykle kontraltem, wznosząc oczy na wysokość oberlichtu. — Kiedy te smarkate zbuntowały się dziś z powodu zupy kartoflanej, poszłam do pani Latter i chciałam ją rozbudzić z apatji... Była rozdrażniona, posprzeczałyśmy się, a ja powiedziałam jej, że opuszczam pensję i nie wrócę, dopóki — ona tu będzie... Teraz pojmujesz?... Pani Latter znalazła się wobec jednej z dwu alternatyw: albo mnie przeprosić, albo usunąć się z pensji. No, i wybrała to drugie, szalona, lecz dumna kobieta...
Madzia otworzyła oczy i usta. Panna Howard zaczęła spacerować po swoim ciasnym pokoju i mówiła dalej:
— Domyślasz się, pani, że, odniósłszy takie zwycięstwo, nie okażę się okrutną. Nie chcę, ażeby upakarzała się przede mną kobieta samodzielna i, mimo błędów, o całe niebo wyższa nad zwykły poziom. Nie pytam więc, gdzie się obecnie ukrywa, lecz proszę panią, ażebyś zobaczywszy się z nią, powiedziała jej te słowa:
„Panna Howard zostaje na pensji, panna Howard wszystko puściła w niepamięć. Sądzi bowiem, że obie panie zajmujecie zbyt podniosłe stanowiska, ażebyście, walcząc ze sobą, miały przyczyniać się do triumfu przesądów!...
To niech jej pani powie, panno Magdaleno — kończyła. — A gdy wróci na pensję, sama wyjdę naprzeciw niej i milcząc, pierwsza podam jej rękę. Są chwile w życiu ludzkiem, panno Magdaleno, podczas których milczenie zastępuje najwznioślejszą mowę.
W tym momencie, łącząc praktykę z teorją, panna Howard przystąpiła do Madzi, mocno uścisnęła ją za rękę i — milczała. Ale milczała zaledwie kilka sekund. Wnet zaczęła opowiadać Madzi, że pomywaczka spostrzegła z okna wyjście pani Latter, że jakiś posłaniec widział panią Latter, jak z kufrem i z drugą panią jechała dorożką, że z tych poszlak gospodyni, panna Marta, domyśliła się, iż pani Latter ucieka, i że, skutkiem tego, w kwadrans po opuszczeniu pensji przez panią Latter, cała kamienica i dwie sąsiednie kamienice dowiedziały się, że — pani Latter uciekła przed wierzycielami.
W tej chwili Madzi zaczęło się kręcić w głowie, opanował ją strach, zbrzydła jej Marta, panna Howard, pensja...
Teraz odczuła cierpienia pani Latter i jej niepohamowane pragnienie ucieczki, gdzieś tak daleko, gdzie nie dolatywałyby nawet wieści o tych osobach i stosunkach.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.