Dziennik Dolnośląski nr 114 (47)/Mistrz

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Włodzimierz Suleja
Tytuł Mistrz
Podtytuł W dziesiątą rocznicę tragicznej śmierci Profesora Henryka Zielińskiego
Pochodzenie Dziennik Dolnośląski nr 114 (47)
Redaktor Włodzimierz Suleja
Wydawca Norpol-Press sp. z o.o.
Data wyd. 7 marca 1991
Miejsce wyd. Wrocław
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


MISTRZ
W dziesiątą rocznicę tragicznej śmierci Profesora Henryka Zielińskiego

WŁODZIMIERZ SULEJA

W czasach widocznej erozji postaw oraz inflacji wartości termin „mistrz” przestał właściwie funkcjonować. I to nie tylko na uczelnianym gruncie. Coraz mniej mówi się o szkołach naukowych, coraz mniej jest osób, które mogłyby aspirować do roli przewodnika po skomplikowanych naukowych i dydaktycznych rewirach. Dzisiaj, z perspektywy dziesięciu lat – w oparciu nie tylko o własne doświadczenia i przemyślenia – mogę stwierdzić, że przedwcześnie odszedł wówczas człowiek, który z całą pewnością był Mistrzem.

Dla człowieka, zwłaszcza młodego, szczególnie ważny jest pierwszy kontakt z kimś, kto w jego oczach reprezentuje sobą całą powagę świata nauki. Z Profesorem Zielińskim zetknąłem się na dodatek w okolicznościach szczególnych – był to bowiem marzec 1968 – postawa zaś, którą wówczas demonstrował, zyskała Mu pośród młodzieży akademickiej autentyczny szacunek. Kontekst ten wydaje mi się dzisiaj nader istotny, Mistrz bowiem, o czym jestem przekonany, to nie tylko naukowy i dydaktyczny autorytet, ale nade wszystko nastawiony na kontakt z inną osobą człowiek, starający się i potrafiący wydobyć z niej to, co najwartościowsze i najcenniejsze. I tylko wówczas może się zadzierzgnąć obopólnie aprobowany stosunek: mistrz – uczeń.

Poszukiwanie mistrza to po dziś dzień jeden z najważniejszych motywów seminaryjnego wyboru. Znaleźć się w grupie seminaryjnej prowadzonej przez Profesora nie było łatwe – historia najnowsza zawsze zresztą cieszyła się największym bodaj powodzeniem – wszelako o wiele trudniej przychodziło sprostać zaskakującym niekiedy przyszłego adepta studiów historycznych wymaganiom.

Profesor był troskliwym i niezwykle rzetelnym przewodnikiem – zanim wybrał temat pracy magisterskiej starał się i dostosować go do intelektualnych możliwości swego podopiecznego, i odpowiednio wcześnie przybliżyć mu nie tylko podstawowe arkana naukowej pracy, ale i oswoić, metodą cząstkowych studiów, starannie dobranej lektury oraz intensywnymi konwersatoriami, z epoką, w którą seminaryjny zespół z reguły w całości się zagłębiał. Student zaś ze swej strony musiał wykazać się nie tylko sumiennością, ale, co ważniejsze, coraz lepszym rozumieniem problemów, wychwytywaniem istoty poruszanych zagadnień, umiejętnością stawiania pytań, konstruowaniem logicznego wywodu i formułowaniem poprawnych wniosków. W rezultacie w naturalny niejako sposób wytwarzał się stan ciągłego wewnętrznego napięcia, co wywoływało i stresy, i euforyczne niemal nastroje w przypadku nie tak częstej przecież aprobaty.

Seminarium Profesora na studenckiej giełdzie oceniane było jako bardzo trudne. Akademickie vox populi wiązało to często ze specyficznym sposobem bycia, stwarzającym niekiedy trudne do sforsowania bariery o czysto psychicznym podłożu. Jakże często referent nie zwracał niemal uwagi na komunikatywność swego wywodu, koncentrując się na obserwowaniu reakcji Profesora. Jeżeli tylko słuchał, przymykając co jakiś czas oczy bądź aprobująco kiwając głową, wszystko było w porządku, wystąpienie biegło bez zakłóceń, potoczyście, mówcę cechowała zaś rosnąca pewność siebie. Problemy zaczynały się w momencie, gdy profesor zaczynał coś nerwowo wystukiwać, lub, co gorsza, burzyć fryzurę. Czynnościom tym towarzyszyły pauzy, plątanie wątków, nerwowe spojrzenia... Prawdziwą panikę budził jednak inny gest – zdejmowanie i nakładanie okularów. Ożywiali się wówczas nawet najbardziej znudzeni słuchacze, było bowiem źle, referent zaś, o ile jeszcze był w stanie mówić, w każdej chwili oczekiwał wybuchu. I czasem dochodziło doń – okulary lądowały z trzaskiem na biurku (sam byłem świadkiem, jak po takiej czynności nadawały się wyłącznie do wymiany), delikwent zaś dowiadywał się, co Profesor sądzi o jakości jego pracy. Czasami jednak wszystko wracało do normy – Profesor znów potakiwał, a wywód, chwilowo splątany, nabierał nowego tempa.

Z biegiem czasu ów przywoływany przeze mnie rytuał stawał się nieodłączną częścią funkcjonowania seminaryjnej grupy, naturalną i zrozumiałą. Profesora cechowała bez wątpienia ostrość w formułowaniu sądów i niekiedy gwałtowność w ich wypowiadaniu, wszelako szanował odmienność racji, nawet – a może przede wszystkim – tak słabego partnera, jakim był student. Spór toczony na gruncie naukowym nie przenosił się przy tym na płaszczyznę prywatną, zresztą uparte trwanie przy swych racjach, byle uargumentowanych, było przezeń wysoko cenione. Inna rzecz, że zdobycie się na podjęcie sporu wymagało nie tylko gruntownego przygotowania, ale i przełamania bariery naturalnego, oczywistego ze studenckiego punktu widzenia dystansu pomiędzy zasobami wiedzy własnej a tymi, które posiadał Profesor. Był to bowiem Mistrz, który, choć onieśmielał, nie blokował aktywności, zaś zmuszając do refleksji sprawiał, iż dokonania bądź przemyślenia własne postrzegało się jako dzieła niedoskonałe, wymagające ciągłych korekt i ulepszeń.

Wzajemne stosunki Mistrz – uczeń wkraczały w nową fazę w momencie rozpoczęcia prac nad rozprawą doktorską. Profesor, nie przestając być przewodnikiem, w coraz większym stopniu stawał się inspiratorem. Niekiedy podsuwał temat, częściej jednakże, sugerując penetrację określonej, z reguły szerokiej problematyki, metodą kolejnych przybliżeń pozwalał na samodzielny, optymalny wybór. Nieprzerwanie, choć taktownie i dyskretnie, kontrolował też postęp prac. Interesowało go wszystko – i rozwiązania konstrukcyjne, i poprawność wnioskowania, i kompletność bazy źródłowej, i językowa poprawność wywodu. Nic tedy dziwnego, że lista uwag stawała się długa, ale i bardzo pomocna. Przyciągał przy tym Profesor osobowości niekiedy kontrastowe, różniące się temperamentem, poglądami, zainteresowaniami badawczymi. Co nie przeszkadzało, że tworzyły one zespół. Zespół zdolny do niemałego wysiłku, do podejmowania badań ważnych, liczących się na naukowej mapie kraju. Zespół, którym efektywnie kierować mógł właśnie Mistrz.


Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa-Na tych samych warunkach 3.0.
Dodatkowe informacje o autorach i źródle znajdują się na stronie dyskusji.