Dawid Copperfield/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Dawid Copperfield
Wydawca Książnica-Atlas
Data wyd. 1927
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa
Tłumacz Cecylia Niewiadomska
Tytuł orygin. David Copperfield 1849-1850
Źródło skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

VII. SIEROCTWO.

Nic nie pamiętam ze zdarzeń szkolnych po powrocie, widocznie wszystko szło zwyczajnym trybem, albo — jedno wrażenie było tak potężne, iż zatarło w pamięci wszystkie inne.
Było to w marcu, dzień chłodny i mglisty, który dziś jeszcze widzę, jakby to stało się wczoraj. W wielkiej sali tak ciemno, że chłopcy zapalają świece i zapałki, aby znaleźć ołówek, który upadł na podłogę. Tylko co wróciliśmy ze śniadania.
Pan Sharp stanął we drzwiach i powiedział głośno.
— Dawid Copperfield do dyrektora. Wieści z domu.
Zerwałem się z ławki i pobiegłem ku drzwiom ucieszony, spodziewając się listu albo paczki od Peggotty. Chłopcy uśmiechali się do mnie znacząco, ale pan Sharp zatrzymał mię u wejścia, położył mi przyjaźnie rękę na ramieniu i odezwał się tonem tak serdecznym, jakiego nigdy jeszcze od niego nie słyszałem.
— Nie śpiesz się, mój chłopcze, przyjdziesz dosyć wcześnie.
Nie zwróciłem na to uwagi i pobiegłem do wskazanego pokoju. Pan Creakle siedział przy stole z gazetą w ręku i jadł śniadanie, pani Creakle czytała list.
Wstała zaraz i wzięła mię za rękę, zaprowadziła na sofę pod ścianą, kazała usiąść obok siebie, a po chwili milczenia położyła mi łagodnie rękę na ramieniu i rzekła cichym, bardzo miłym głosem:
— Muszę pomówić z tobą, moje dziecko, o bardzo ważnej rzeczy.
Westchnęła, ja rzuciłem okiem na pana Creakle. Ugryzł bułkę z masłem i wypił duży łyk kawy, potem zaczął znów czytać, jakby nie wiedział o mnie.
— Życie przynosi codzień radość albo smutek, moje dziecko — mówiła dalej. — Wszystko zmienia się ciągle. Czy wszyscy byli zdrowi, kiedy wyjeżdżałeś z domu?... Czy mama była zdrowa?
Zadrżałem i milczałem, patrząc na nią z jakąś niepojętą trwogą.
— Bo właśnie dziś się dowiaduję, że mama... jest bardzo chora...
Jakaś mgła zasłoniła mi twarz pani Creakle, poczułem łzy na twarzy.
— Mama jest bardzo chora — powtórzyła — niebezpiecznie chora...
Wiedziałem już, co powie.
— Mama umarła...
Pani Creakle była dla mnie bardzo dobra. Cały dzień zatrzymała mię u siebie, głaskała mię po głowie, całowała w czoło, przynosiła dobre rzeczy do jedzenia, ale nie umiałem jej nawet być wdzięczny. Płakałem i płakałem, aż zasypiałem zmęczony i znowu się budziłem, aby płakać. Kiedy nie mogłem już płakać, zaczynałem myśleć o swojem nieszczęściu i wtedy było mi jeszcze okropniej. Czułem taki ciężar na sobie, że go unieść nie miałem siły.
Myślałem o domu, pustym i cichym bez mamy, gdzie nigdy nie zobaczę jej postaci i nie usłyszę głosu: myślałem o cmentarzu i grobie mamy obok ojca, między drzewami, gdzie jest tak cicho, zielono i smutno; myślałem o braciszku, który umarł także. A potem ogarnęła mię dziwna świadomość wyróżnienia między chłopcami: uczułem się osobą wyjątkową, na którą wszyscy zwracają uwagę.
Kiedy po południu chłopcy pracowali w klasie, wyszedłem na podwórze i błąkałem się między nagiemi drzewami. Mój żal i ból był szczery i bardzo głęboki, a jednakże sprawiało mi pewną przyjemność, że koledzy ciekawie spoglądają na mnie przez okno, że wzbudzam ich współczucie.
Wieczorem powróciłem do sypialni. Nie było dziś hałasu ani opowiadań, chłopcy uścisnęli mi rękę i poszli spać w milczeniu, tylko Traddles się uparł, żeby oddać mi swoją poduszkę. Nie wiem, po co to zrobił, gdyż miałem przecież własną.
Wyjechałem do domu po południu, zabrawszy wszystkie rzeczy, jakby było wiadomo, że już nie powrócę. W Yarmouth stanąłem rano, lecz zamiast Barkisa spotkał mię nieznajomy, czarno ubrany mężczyzna i, spytawszy o imię i nazwisko, zabrał do swego domu.
Był to krawiec, który szył dla mnie żałobę. Gdy ją skończył, umieszczono mię na wozie, gdzie stała także trumna. Oparłem się o nią łokciem, gdyż nie mogłem siedzieć inaczej, a na przedzie dwóch ludzi śmiało się i żartowało, jedli i pili w drodze, byli w najlepszych humorach.
To też gdy wóz stanął wreszcie przed naszym domem, wyskoczyłem z niego tak szybko, jakbym uciekał z piekła. Tuż za furtką padłem w objęcia Peggotty. Wybuchnęła płaczem i łkaniem, ale uspokoiła się natychmiast. Poznałem zaraz, że musiała dawno nie spać, gdyż oczy miała głęboko zapadłe, a twarz zmęczoną i żółtą.
Wszedłem do pokoju. Pan Murdstone siedział w fotelu przy kominku i płakał cicho z głową, opartą na ręku. Nie spojrzał na mnie i nie śmiałem się zbliżyć do niego. Miss Murdstone spokojnie pisała przy biurku.
Ukłoniłem się, stanąwszy obok.
— Krawiec wziął miarę? — zapytała sucho.
— Tak — odpowiedziałem.
— Rzeczy przywiozłeś wszystkie?
— Tak.
Odwróciła się i pisała znowu. Nie śmiałem wyjść i usiadłem cichutko na krześle.
Po herbacie dopiero wszedłem do pokoju, gdzie leżała mama.
Leżała na łóżku, na białej pościeli, a gdy Peggotty odsłoniła prześcieradło, o mało nie krzyknąłem ze szczęścia i bólu: to była mama! Blada, ale piękna, z dobrą i słodką twarzą, jak za życia.
A potem ułożono ją w tej strasznej trumnie, ustawiono znowu w tym samym pokoju, gdzie stała trumna ojca, jak mi opowiadała Peggotty.
Pamiętam każdą chwilę dnia pogrzebu i to straszne uczucie, kiedy spuszczono ją z trumną do grobu i przysypano ziemią.
Doktór Chillip prowadził mię potem za rękę, kazał Peggotty położyć mię do łóżka i być przy mnie.
Niedzielna cisza panowała w domu, a my byliśmy sami. Peggotty opowiadała o mamie.
Dawno była niezdrowa, jeszcze przed moim wyjazdem. Martwiła się biedaczka, a najwięcej o mnie. Cierpiała bardzo, że dała mi ojczyma, że nie przewidziała, co będzie. Płakała często, lecz bała się pana Murdstone, a może więcej jeszcze jego siostry. Ona nie umiała walczyć z takimi ludźmi nawet w obronie syna i własnego życia. Wierzyła im z początku, że jest lekkomyślnem dzieckiem, które oni wychować muszą, ale potem przestała wierzyć.
— Zniosłaby może wszystko, ale nie zniosła twej krzywdy. Tym nożem ją zabili — szeptała Peggotty, zalewając się znowu łzami. — Ostatni raz, pamiętasz, gdyś przyjechał, to był ostatni jasny dzień w jej życiu. Kiedy wyjeżdżałeś, krzyknęła, że cię więcej nie zobaczy i wybiegła do ogrodu razem z dzieckiem, choć dzień był mroźny, a ona tak lekko ubrana. Zachorowała wkrótce i nie wstała więcej. Byłam przy niej we dnie i w nocy. Ostatnie jej wyrazy były błogosławieństwem dla ciebie, ostatnia myśl o tobie: „Błogosławię biednego Dewi po tysiąc, tysiąc razy!“
Tak mówiła Peggotty i przyciskała do ust moją rękę, którą trzymała w swojej. Słuchałem i płakałem, ale lżej mi było, że jestem z nią razem i mogę płakać przy niej. Upływały godziny, a my siedzieliśmy we dwoje, płacząc razem i rozmawiając cichym głosem.
Nazajutrz miss Murdstone oznajmiła Peggotty, że od następnego miesiąca jest wolna i może sobie szukać innej służby.
Nie lubiła ich Peggotty, nie trzeba tego mówić, lecz byłaby została dla mnie. Teraz będziemy rozdzieleni.
A co myślą zrobić ze mną?
Upływały dnie i tygodnie i nie miałem żadnego zajęcia, nikt się mną nie zajmował i nie troszczył o mnie. Zdobyłem się raz na odwagę i spytałem miss Murdstone, kiedy powrócę do szkoły, lecz odpowiedziała mi krótko i sucho, że nie powrócę więcej. Nie dręczono mię teraz przymusowem siedzeniem w pokoju, przeciwnie, jeśli sam nie wyszedłem zaraz po obiedzie, miss Murdstone kazała mi iść sobie. Nie przeszkadzano także rozmawiać z Peggotty i przesiadywać w kuchni.
Miałem więc swobodę, ale co z nią począć? Co robić z czasem? Jak zapełnić długie godziny próżniactwa?
Przypominały mi się dziecinne życzenia, żebym mógł się nie uczyć. Teraz pragnąłem się uczyć, chociażby w najgorszej szkole, choćby pod bolesną laską pana Creakle. Ogarniała mię trwoga, co ze mnie wyrośnie. Głupi, leniwy chłopiec, pośmiewisko dla innych, ciężar samemu sobie. Każdy dzień zmarnowany przejmował mnie strachem i bólem.
— Co ze mną będzie, Peggotty? — spytałem, siedząc raz przy niej w kuchni i grzejąc się przy słabym ogniu. — Ja sam się boję, co ze mnie wyrośnie. Nie uczę się i nic nie robię.
— Coś muszą z tobą zrobić — odpowiedziała z westchnieniem. — Myślę, że woleliby także nie patrzeć na ciebie.
— Wiem — szepnąłem. — Sam usuwam się im z drogi, ale chciałbym się uczyć. I ty już odejdziesz niedługo.
— Wiesz co, Dewi, jadę do brata do Yarmouth, muszę odpocząć trochę. Możeby ci pozwolili pojechać ze mną?
Serce uderzyło mi mocniej na myśl o chwilach swobody pośród tych dobrych ludzi, ale — czyżby pozwolili?
Miss Murdstone weszła w tej chwili do kuchni wydać jakieś rozporządzenie i Peggotty przedstawiła jej swój projekt.
Miss Murdstone zastanowiła się chwilę.
— Będzie tam próżnował, ale to już wszystko jedno — odezwała się wreszcie — rzecz najważniejsza, żeby nie kłopotać brata, dlatego możesz go zabrać.
Barkis zajechał wcześnie po rzeczy Peggotty i sam zabrał je do powozu.
Wstąpiliśmy jeszcze na cmentarz i Peggotty płakała ciągle, żegnając drogie wspomnienia i miejsca.
Nareszcie wyjechaliśmy za miasto. Pan Barkis często oglądał się na nas, ale nic nie mówił, widząc nasze usposobienie.
Peggotty pierwsza zaczęła mówić do mnie.
— To sobie pamiętaj, Dewi, że dopóki tu będziesz, będę przyjeżdżała co tydzień, ażeby cię zobaczyć. Inaczej być nie może. Przyrzekłam jej, że będę czuwała nad tobą i, póki życia, o tem nie zapomnę. Jeden dzień w tygodniu musi być zawsze dla ciebie.
Nie wiem, czy Barkis słyszał, co mówiła, bo zdawał się nie zważać i patrzył na konia, ale gdyśmy umilkli, znowu oglądał się na nas.
— Ładny dzień — powiedziałem, chcąc być dla niego uprzejmy.
— Niebrzydki — skinął głowę. — Czy wygodnie?
Patrzył na Peggotty tak jakoś wyraźnie, że roześmiała się i skinęła głową.
— Peggotty jest zadowolona — zapewniałem go w jej imieniu.
— Jest zadowolona? — powtórzył pytaniem. — Co, jest zadowolona?
Odtąd był bardzo grzeczny i w doskonałym humorze, w zajeździe na popasie częstował nas piwem, siadał wciąż przy Peggotty, żartował i pytał, czy jest zadowolona.
W Yarmouth czekali na nas wuj Dan z Chamem. Przywitali się bardzo grzecznie z panem Barkis, zabrali pakunki Peggotty i ruszyli naprzód. Chciałem iść z Peggotty, lecz Barkis skinął na mnie.
— Dziękuję ci, mój przyjacielu — powiedział — wszystko dobrze. Tak, mówię, że wszystko dobrze, i dziękuję.
Nic nie rozumiałem, więc otworzyłem oczy i patrzyłem na niego, kiedy zawołała mię Peggotty.
— Co ci mówił? — spytała, kiedyśmy się cokolwiek oddalili.
Powtórzyłem jej dziwne słowa.
Potrząsnęła głową i zamyśliła się na chwilę.
— Nie wszystko jest tak dobrze, jak jemu się zdaje — rzekła nakoniec — ale powiedz, Dewi, cobyś o mnie pomyślał, gdybym wyszła zamąż?
— Przecież kochałabyś mię tak samo, jak i teraz?
Peggotty przystanęła, objęła mię w ramiona i ku wielkiemu zdumieniu przechodniów przycisnęła do serca, zapewniając o wiecznej miłości.
— W takim razie — zacząłem, gdy mię puściła wreszcie — jeżeli chodzi o to, żebyś wyszła za pana Barkisa, to zdaje mi się, że byłoby bardzo dobrze. Miałabyś swego konia i mogłabyś do mnie przyjeżdżać, a to nie kosztowałoby cię wcale.
— Otóż to mądra głowa! — zawołała, obejmując mię znowu gorąco. — To samo myślę sobie od miesiąca. Byłabym sobie panią w swoim domu i blisko ciebie. Mogłabym cię odwiedzać, ile razy mi się spodoba, a po śmierci pochowają mię na tym cmentarzu, gdzie ona.
Przez chwilę szliśmy oboje w milczeniu.
— Ale gdybyś ty nie chciał, nigdybym tego nie zrobiła — odezwała się znowu. — Pomówię o tem z Danem i pomyślę jeszcze, ale jeżeli nie chcesz, powiedz jedno słówko. Barkis zdaje się być uczciwym człowiekiem i, jeżeli będę dla niego dobrą żoną, to powinno mi być dobrze.
Przed domkiem wuja Dana powitali nas wszyscy tak jak dawniej i wszystko wydawało mi się równie piękne, choć jakby się jeszcze zmniejszyło.
Zato Emilka urosła i wuj Dan powiedział, że niedługo będzie z niej żona dla Chama.
W izdebce było gwarno i wesoło, swobodnie i serdecznie, chociaż od czasu do czasu ściskało mi się serce jakiemś bolesnem wspomnieniem. Wszystko je nasuwało: rozmowa o szkole, do której nie powrócę, i o domu, do którego wolałbym nie wracać.
Zasnąłem jednak słodko na małem łóżeczku w swojej maleńkiej kajutce, a nazajutrz pobiegłem zwiedzać znane miejsca. Żałowałem jedynie, iż Emilka nie mogła być ze mną, gdyż chodzi teraz do szkoły.
Przed samym wieczorem zjawił się pan Barkis, przyniósł jakiś węzełek i położył go pod ścianą na kuferku. Pozostał dosyć długo, a gdy się oddalił, spostrzegliśmy, że zostawił swoją paczkę. Cham pobiegł za nim, ale odniósł ją nam zpowrotem, ponieważ była dla Peggotty. Znaleźliśmy w niej pomarańcze.
Odtąd Barkis przychodził codzień przed wieczorem i codzień w ten sam sposób zostawiał dla Peggotty podarunek. Były to zawsze bardzo smaczne rzeczy: wianki fig, jabłka, szynka, to znów dla odmiany domino w pudełku lub kanarki z klatką.
Pewnego dnia powiedziała nam pani Gummidge, że Peggotty na cały dzień pojedzie z panem Barkisem na wycieczkę i zabiorą mnie i Emilkę.
Radość była ogromna. Barkis zajechał wcześnie, ale nie czekał długo. Pośpiesznie zajęliśmy swoje miejsca w powozie i nie mogliśmy się doczekać, żeby wyruszyć w drogę.
Dzień był ciepły, pogodny i oboje z Emilką cieszyliśmy się widokiem pól zielonych, drzew kwitnących, błękitu nieba, wszystko nam wydawało się niezwykle piękne.
Pan Barkis zatrzymał konia przed kościołem, zostawił powóz pod naszą opieką, a sam z Peggotty wszedł przez zakrystję do wnętrza. Niedługo zabawili i ukazali się znowu. Pojechaliśmy dalej.
Wtem pan Barkis trącił mię łokciem.
— Co ja tu zapisałem? — spytał, wskazując batem miejsce wewnątrz powozu.
— Klara Peggotty — odparłem z uśmiechem, przypominając sobie to zdarzenie.
— A teraz cobym napisał, jeśli się tamto zetrze?
— To samo.
Potrząsnął głową z wesołem mrugnięciem i wyjął ołówek z kieszeni.
Pochyliłem się zaciekawiony i przeczytałem, co pisał:
— Klara Barkis.
Spojrzałem na Peggotty: więc już było po ślubie.
Zdziwiłem się, że tak prędko. Pan Barkis śmiał się. Peggotty uśmiechała się także, wszystkim było wesoło.
Pan Barkis zawiózł nas do jakiegoś domu, gdzie czekał przygotowany dla nas obiad. Było piwo, i pomarańcze, i ciastka, a Peggotty tak doskonale rządziła, jakby od lat dziesięciu codzień była po ślubie i przyjmowała gości.
Wieczorem Barkis odwiózł nas do wuja Dana, a Peggotty zabrał do siebie: miała już teraz dom własny.
Ale zrana Peggotty przyjechała po mnie: chciała koniecznie zaraz mi swój dom pokazać, a potem miałem już wracać do domu. Więc pożegnałem wszystkich i Peggotty zabrała mię do siebie.
Najlepiej mi się u niej podobało stare biurko z ciemnego drzewa z szufladkami i półeczkami. Leżała tam wielka „Książka męczenników“, którą zawsze czytałem, ile razy później byłem u Peggotty.
Na noc zostałem też u państwa Barkis. Peggotty zaprowadziła mię do maleńkiego pokoiku na poddaszu. Stało tu czysto zasłane łóżeczko, a na półce pod ścianą była książka o krokodylach. Peggotty powiedziała, że póki żyć będę, ten pokoik zostanie moim, zawsze znajdę tu swoje łóżko i niczego mi nie zabraknie.
Skończyła się druga przyjemna wycieczka: pan Barkis i Peggotty odwieźli mię do domu i wysadzili przed furtką. Obejrzałem się z westchnieniem na powóz, którym odjeżdżali oboje. Z domu rodzicielskiego nikt nie wyszedł mię powitać i wiedziałem dobrze, że nikt tu na mnie nie czeka.
Zaczęło się teraz dla mnie dziwne życie, jakieś samotne, zaniedbane, puste. Nikt nie zwracał na mnie życzliwej uwagi, nie miałem towarzystwa chłopców w moim wieku, pozostawiony byłem własnym myślom, które dziś jeszcze wyglądają dla mnie niby ciemna i ciężka chmura.
Cóżbym dał za to wówczas, żebym się dostał do szkoły, do jakiejkolwiek szkoły, najsurowszej, byle się uczyć choć trochę. Miałem tak wielkie pragnienie nauki, iż chwilami zdawało mi się, że umrę, jeśli nie zaspokoję tego głodu. Lecz cóż to obchodziło moich opiekunów? Czułem, że im zawadzam, że radziby też byli pozbyć się mnie z domu, a nie mogli znaleźć sposobu. Widziałem, że pan Murdstone wprost znosić mię nie może.
Nikt mię nie bił, nie głodził, a jednak rozumiałem, że mię krzywdzą i że krzywda moja jest gorsza od bicia. Upływały miesiące bezczynnego życia, zupełnego zaniedbania i milczenia, i zdaje mi się, że byłbym zwarjował, gdyby nie mój kącik samotny na górze i ukochane książki.
Tego przynajmniej nikt mi już nie bronił, lecz nie wolno mi było odwiedzać nikogo ani zawiązywać żadnych znajomości. Przypuszczam, iż nie chcieli, żebym opowiadał o sobie. Nie puszczano mię nawet do Barkisów, i choć Peggotty dotrzymała obietnicy i co tydzień widywała się ze mną, zawsze mi zostawiając coś smacznego do zjedzenia na pociechę, u nich byłem zaledwie parę razy w ciągu roku.
Dowiedziałem się jednak w czasie tych odwiedzin, że pan Barkis jest trochę skąpy i chowa pieniądze w kuferku pod łóżkiem, między ubraniem, które ma pod swoim kluczem. Peggotty więc musiała oszczędzać na wszystkiem, żeby zebrać dla siebie na jaki wydatek.
Dnia pewnego wyszedłem przed wieczorem z domu i błąkałem się po ogrodzie, myśląc o kochanej książce, którą po raz dziesiąty może przeczytałem, kiedy nagle na skręcie znalazłem się wobec pana Murdstone z drugim jakimś gentlemanem.
— Janek z Sheffield! — zawołał ten ostatni.
Spojrzałem na niego, wydał mi się trochę znany, lecz odpowiedziałem natychmiast:
— Przepraszam pana, jestem Dawid Copperfield.
— Ha, ha, ha! Zapomniałeś już, młodzieńcze, kiedym cię poznał, jako Janka z niepotrzebnemi uszami. Wesoły byłeś wtedy.
Przypomniałem sobie w tej chwili wycieczkę z panem Murdstone i żarty jego przyjaciół moim kosztem. Pan Quinion mówił dalej:
— A cóż porabiasz teraz? Gdzie się uczysz?
— Nie uczy się — odpowiedział za mnie pan Murdstone. — Jest w domu i sam nie wiem, co z nim zrobić. Trudny chłopiec.
Spojrzeli na siebie i umilkli obaj. Wreszcie pan Quinion przemówił:
— Ładna pogoda.
Zrozumiałem, że mogę odejść i nie czekałem dłużej.
Nazajutrz po śniadaniu, gdy wstałem od stołu, pan Murdstone zawołał mnie, a sam poważnie usiadł obok biurka siostry. Pan Quinion zbliżył się także.
Stanąłem przed tą trójcą.
— Dawidzie — rzekł pan Murdstone uroczystym głosem — młodość jest przeznaczona do pracy, nie wolno jej marnować na próżnowanie. Chłopiec w twoim wieku powinien pracować. Tego od ciebie wymagam, a upór złamać potrafię. Wiesz dobrze, że co powiem: tak będzie! to być musi.
Milczałem, choć zdawał się czekać odpowiedzi.
— Nie jestem bogaty, abym miał na zbytki — zaczął znowu po chwili. — Wychowanie otrzymałeś dostateczne. Zresztą choćbym miał na to, jestem zdania, że szkoła nie dla ciebie. Musisz pracować na kawałek chleba, a im prędzej zaczniesz, tem lepiej.
Milczałem znowu, chociaż przestał mówić. Ale po krótkiej przerwie zaczął znowu.
— Musiałeś słyszeć, że mamy w Londynie „interes winny“ Murdstone i Grinby. Pan Quinion nim zarządza. Zwrócił mi słuszną uwagę, że, skoro tam dajemy pracę tylu chłopcom, i ty możesz ją znaleźć. Dlatego dziś pojedziesz z panem Quinion. Za sumienną pracę będziesz miał życie i parę groszy na drobne wydatki, mieszkanie za ciebie płacę, ubrania masz tymczasem dosyć, a w razie potrzeby dostaniesz, co będzie konieczne.
Zrozumiałem, że zaczynam nowe życie i stary dom opuszczam może już na zawsze, lecz nie wiedziałem, czy mam się cieszyć, czy smucić.
W milczeniu wsiadłem z panem Quinion do powozu i ostatniem spojrzeniem pożegnałem cmentarz, skąd wysokie, zielone drzewa kłaniały mi się gałęziami, jakgdyby przesyłały ciche pozdrowienie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karol Dickens.