Czukcze

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Czukcze
Pochodzenie Risztau; Pustelnia w górach; Czukcze
Wydawca Spółka Nakładowa „Książka“
Data wyd. 1911
Druk Drukarnia Ludowa w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZUKCZE


Noc zimna, podbiegunowa wisiała nad okolicą. W dole, ponad ziemią, mąciły ją opary mroźne; w górze w nieskończoność rozściełało się niebo żałobne i gwiaździste.
Na schodkach niewielkiego domku, o małych oknach i płaskim dachu, stał mężczyzna z gołą głową i rękoma głęboko zasuniętemi w kieszenie. Bezmyślnym, lecz uporczywym wzrokiem wpatrywał się w południową stronę, skąd po wielu dniach ciemności miało trysnąć pierwsze świtanie. Chwilami zdawało mu się, że tam już świta, że coś drga w bezbrzeżnej pomroce. Ale to tylko kołysały się kapryśne tumany i drżały gwiazdy na widnokręgu; zmęczone oczy zwrócił więc na miasteczko, na którego skraju stał jego domek. Tam w oknach migotały blade światełka, chóry psów pociągowych ujadały i głucho wyły na rozmaitych podwórzach.
— Och, jak „ciągną“ — pomyślał. — Oszaleć można, a tu mróz taki, nikt pewnie nie zajrzy.
Już chciał wejść do izby, gdy doleciał go skrzyp śniegu i odgłos szybkich kroków. Zaczął nadsłuchiwać: kroki zwróciły się na ścieżkę, prowadzącą do niego.
— To ty, Józefie?
— Ja... A co? — odpowiedział zdala głos tubalny od mrozu, a w chwilę potym stanął obok niego niewysoki mężczyzna, od stóp do głowy w futro odziany.
— Co ty wyrabiasz, głupi chłopcze! Wystajesz w bluzie na takim zimnie!... Pewne zapalenie płuc...
— Ech, co tam! Rok wcześniej, rok później!...
— Ślicznie! Ale przyznam ci się, Stefku, że nie chciałbym tu umrzeć. Nawet zgnić po ludzku nie można. Wieki trzeba wyleżeć, jak posąg z lodu, a psy będą wyły i wyły...
— Doprawdy, nieznośnie wyją... Jakby coś czuły... dziś szczególnie.
— Pewnie, że czują. Mówiono w mieście, że przykoczowali Czukcze. Właśnie przyszedłem ci powiedzieć... Ale wejdźmy do domu: straszne zimno, takiego jeszcze w tym roku nie było.
Weszli. Stefan rozpalił ogień i zajął się przyrządzaniem herbaty; Józef zrzucił futro i chodził szerokiemi krokami po izbie.
— Wiesz co: to wcale dla nas nie błaha nowina!
— Że co?
— Że przyjechali.
— Czukcze?!
— No tak.
Stefan uśmiechnął się.
— Trzeba się z niemi koniecznie zapoznać. Powiadają, że oni mają stosunki handlowe z Ameryką.
— Z kim więc zapoznać się? Z jankesami?!
— Ależ z Czukczami! Wciąż żartujesz. Tymczasem tobie najłatwiej to zrobić. Masz warsztat, ludzie różni przychodzą wciąż do ciebie. Chcesz?... ja namówię kozaka Buzę, żeby ich przyprowadził. Będziesz miał doskonałego tłumacza.
— Owszem, namów kozaka Buzę...
— Ach, nie znoszę tego tonu! Wiecznie się bawisz w zobojętniałego na wszystko lorda. Gdybym miał twoją siłę, zdrowie i zręczność...
— Tobyś miał i moją tęsknotę i moje zobojętnienie.
— Myślisz, że ja nie tęsknię?...
— Ale nie myślę tego. Bynajmniej: ty masz szczęśliwy charakter, możesz choć trochę rozerwać się książkami, projektami, marzeniem. Ja żyć muszę, muszę się ruszać, odbierać wrażenia, pracować... Inaczej... gasnę, czuję, że zwolna umieram!
Usiedli i, popijając herbatę, przegwarzyli do późnej nocy. Ta późna noc różniła się od obecnej ciemności tylko położeniem gwiazd, tęższym mrozem, głośniejszym hukaniem pękającej ziemi, pogasłemi w chatach ogniami i cichszym, bardziej żałosnym psów wyciem.
— Więc pamiętaj, że ci ich przyślę. Oczaruj ich, jak to ty umiesz...
— Dobrze, dobrze. Właśnie mam w reparacji pozytywkę naczelnika okręgu, to im zagram.
— To będzie uciecha! Wyobrażam sobie: pudełko, co gada! A nie zapomnij kupić im wódki. Buzę też poczęstuj... Będzie nam potrzebny... Nie wiem jeszcze, co przedsięweźmiemy; myśleć nawet o tym nie próbuję, ale czuję, że coś będzie...
— Co ma być?... nic nie będzie. Nawet wódki nie będzie, bo ją wypiją.
— Obrzydliwy pesymisto, wszystko mi zawsze zatrujesz! — krzyknął Józef już w sionce i drzwi za sobą zatrzasnął.
Stefan długo stał pośrodku izby i wsłuchiwał się w jego kroki raźne i szybkie. Uśmiechał się, gdyż lubił, aby mu wymyślano od „pesymistów“.
W parę dni potym, gdy, zajęty robotą, siedział przy stole, plecami do drzwi zwrócony, dał się słyszeć z zewnątrz jakiś dziwaczny gwar, tupot i ktoś nieumiejętnie pociągnął za rzemień, służący za klamkę.
Stefan ciekawie głowę odwrócił; jednocześnie z za drzwi wychyliła się twarz płaska i bronzowa.
— Wejdź już, wejdź!... chatę całkiem wystudzisz... — krzyczał ktoś z głębi sionki.
Stefan poznał głos Buzy.
— Wejdźcie, proszę bardzo.
— Żadnej ogłady! Prawdziwi Czukcze... Ten bo ochrzczony... nazywa się Łopatka, trochę pijak, trochę złodziej, ale dobry chłopak, a ten... tego niech pan nie rusza, to Kituwja... Tego ruszać nie trzeba.
Dzicy stali spokojnie na środku pokoju i rozglądali się ciekawie, ale bez cienia zmieszania. Futrzana odzież, wdziana szerścią nazewnątrz, wisiała na nich ciężko i niezgrabnie. Wydali się Stefanowi bardzo do siebie podobni. Ale Kituwja miał płeć ciemniejszą, a w nieruchomej jego twarzy, we wzniesieniu głowy, w zaciśnięciu ust przebijała się kamienna duma, nieledwie wzgarda dla wszystkiego i wszystkich. Tymczasem wązkie, szczelinowe oczki Łopatki chciwie przeglądały półki i dalekie gospodarskie kąty, przyczym szerokie usta rozchyliły mu się z lekka.
— Zdejm czapkę! — syknął nań Buza i łokciem go w bok trącił.
Łopatka śpiesznie ściągnął bermycę, z pod której wyjrzała zwykła czukocka, stożkowata, kanciasta, krótko ostrzyżona głowa.
Kituwja nie miał wcale czapki; jego długie, gęste i zwichrzone włosy podtrzymywał wązki rzemień, przewiązany tuż nad czołem. Podobny rzemień widać było na gołych jego piersiach i szyi w mocnym wycięciu pyżowej kuklanki. Czukcza zmierzył Stefana bystrym spojrzeniem i rzucił towarzyszowi kilka urywanych gardłowych dźwięków.
— A co? czy pan słyszał? — z uśmiechem zauważył Buza — zupełnie renią mają mowę... I wiara ich renia: gdzie te pójdą, oni za niemi... A pan Józef nam powiadał, żeby my przyszli, to my przyszli...
— Dobrze, zaraz wam herbaty dam; a może lepiej wódki?
— Lepiej, panie... wódki. Oni bo herbatę niebardzo szanują.
Aby ich zabawić, Stefan pokazał im magnes, zmusił bić zegar z kukułką. Ta ostatnia miała pewne powodzenie. Łopatce bardzo się nawet podobała, ale wstrzemięźliwe zachowanie się Kituwji mroziło wszystko. Ogień wesoło trzaskał na kominku. Goście pozrzucali futra i rozsiedli się na ławach. Buza raz wraz śmiechem wybuchał, Łopatka cicho się rzechotał, a Kituwja biegał bystrym spojrzeniem z przedmiotu na przedmiot. Wreszcie i w jego twarzy coś błysnęło, wydał stłumiony okrzyk i wskazał duży kamień, zamiast ciężaru przywiązany do suszących się żył. Obecni skupili się koło tego kamienia, trącali go, próbowali podnieść wyprostowaną ręką, ale mógł to zrobić tylko Kituwja.
Gdy Stefan podszedł i uczynił tosamo, twarz wojownika rozjaśniła się przyjaźnie; powiedział mu „brat“ i ręką z niechcenia przeciągnął po jego ramionach i plecach.
— Chwali pana... pyta, dla czego nie widuje go nigdy w kole ludzi, koło szynku?
— Powiedz mu, że nie mam czasu, jestem zajęty.
W miarę, jak Buza tłumaczył dzikiemu, twarz jego przybierała wyraz wzgardliwie kamienny.
— Nie wierzy, że pan jest kowalem... i że pomimo to sam naczelnik okręgu pana szanuje... Zupełnie głupi dziki... U nich kto wojownik, to tylko pije i bije się, a resztę uważa za nieszlachetność...
Goście zjedli i wypili sumiennie, co im dano. Na pożegnanie Łopatka powtórzył nieskończoną liczbę razy słowo: „brat, brat“. Gdy wyszli, został po nich przykry zapach źle wyprawnych skór reniferowych i reniferowego zjełczałego tłuszczu.
— Pójdzie o panu teraz sława pośród Czukczów... Nie będzie pan miał spokoju... — mówił Stefanowi w sionce Buza. – Dziękujemy za przyjęcie... Kiedy pan jeszcze przyjść każe?...
— Spytaj pana Józefa!


∗                    ∗

— Cóż? byli? – pytał Józef nazajutrz.
— A jakże, byli. Musiałem izbę wietrzyć godzin kilka.
— Nie prosili cię do siebie?
— Nie!
— Bądźmy cierpliwi, zaproszą. Buza mówił mi, że są zachwyceni.
— Sam Buza, zdaje się, najwięcej zachwycony; jadł i pił za trzech.
— A Łopatka?
— Co tam Łopatka!... gdzie wódka, tam Łopatka. Nie ma on pewnie miru.
— Nie trzeba i takiemi gardzić... Oni doskonale przygotowują grunt. Za niemi przyjdą inni. Trzeba cierpliwie czekać... Proszę cię, bądź cierpliwy. Już ja to urządzę. Byłem wczoraj u misjonarza, u ojca Panteleja... Uczę się po czukocku. Potroszę może się da co zrobić. Trzeba poznać ich zwyczaje, zbratać się z niemi, pozyskać ich łaski. Nie żałuj im...
— Ależ nie żałuję, tylko... za długo siedzą.
— Ale i my siedzimy tu... za długo.
Znów minęło dni kilka. Czukcze się nie zjawili.
Stefan, mimo pozorną niechęć i niedowierzanie, był tym trochę zaniepokojony i za każdym drzwi skrzypnięciem oglądał się skwapliwie.
Godzina była późna. Tylko co skończył robotę i, przez oszczędność zdmuchnąwszy świecę, dumał, wypoczywając przy świetle palącego się na kominie ognia. Uwagę jego zajęły niezwykłe dźwięki, dolatujące ze dworu, jakiś szczególny hałas, ruch. Nagle drzwi jego mieszkania, gwałtownie szarpnięte, otworzyły się i równie szybko zamknęły. Ktoś wpadł do izby i, ciężko dysząc, drzwi przytrzymywał, a ktoś inny starał się je otworzyć. Stefan zdziwiony zerwał się i świecę pośpiesznie zapalił. Przy drzwiach stał unurzany w śniegu Czukcza: rękę rzemieniem oplątał, nogę o próg oparł i ciągnął z całych sił ku sobie. Drzwi, targane, chwiały się i drżały. Dziki spojrzał na Stefana, zrobił giest błagalny i pokazał, że nie ma oręża. W sionce rozległo się niecierpliwe tupanie i klątwy, wyrzucane głosem urywanym i chrapliwym, którym towarzyszyły silne uderzenia nogą we drzwi. Stefanowi zdawało się, że głos ten poznaje, że go już słyszał...
— Kto tam? Zaraz przestać dobijać się!... Do kroćset djabłów! — zaklął wzburzony.
Szarpanie ustało. Czas jakiś jeszcze słychać było mamrotanie, ale, gdy w pobliżu rozległy się liczne kroki, nieznajomy wyszedł z sionki. Czukcza rzemień z rąk wypuścił i zwrócił się do Stefana.
— Brat! gem kamakatan — pokazał na siebie — gem noża nie... gem... brat!
Zrobił ruch, jak gdyby padał na ziemię. Oczy mu łagodnie zabłysły, twarz gruba, brzydka, o nozdrzach szerokich i rozdętych, wyrażała wzruszenie i wdzięczność.
— Brat! Anoaj! Anoaj!
Podszedł do komina i zaczął swą kuklankę otrzepywać ze śniegu. Miał go pełno w futrze, we włosach, w uszach, na gołej szyi. Wzdrygając się, pokazał Stefanowi, że mu mokro, że woda pod odzieżą spływa mu po gołym ciele. Zaczął udawać, że drży, że umiera... Stefan doskonale wiedział, że w tak straszne zimno nawet Czukcza zmarznie w wilgotnej odzieży. Domyślił się, o co chodzi dzikiemu, i głową kiwnął. „Gem kamakatan“ uśmiechnął się i zaczął rozbierać się szybko. Po chwili wypłynął z rozsznurowanych futer goły, jak posąg grecki. Stefan patrzał ciekawie, co dalej będzie. Czukcza spokojnie rozwiesił odzież przed ogniem, potym obejrzał się, spostrzegł przygotowane do snu łóżko Stefana, skoczył radośnie i zniknął pod kołdrą... Wszystko to zrobił tak zręcznie, niespodzianie i szybko, że Stefan nie mógł się wstrzymać od głośnego śmiechu. Czukcza raz jeszcze głowę z pod kołdry wysunął i powtórzył uprzejmie:
— Brat... brat!


∗             ∗

— A co... był? — spytał Józef, wchodząc o zwykłej porze.
— Nawet jest.
Stefan opowiedział towarzyszowi całą dziwaczną przygodę.
— Świetnie!... Świetnie!... Zaczyna się... — powtarzał tamten, stąpając na palcach.
— Nic świetnego! Wolałbym, żeby spał w twojej pościeli. Minę ma taką, jakby się nigdy nie mył i nie czesał. Gdybyż choć włosy strzygł, ale jak na złość ma długie, jak Kituwja.
— To nic, są to już zawsze bliższe stosunki. Pokaż mi go! A włosy ma długie, tym lepiej, jest więc znakomitością, wojownikiem! Czy nazwisko powiedział ci?
— Powiedział... Dziwaczne jakieś... Gemkamaka... zdaje się.
Podeszli ostrożnie ze świecą w ręku do posłania, gdzie miedziana twarz dzikiego, w aureoli długich skołtunionych włosów, spała na białej europejskiej poduszce. Nagle powieki śpiącego zadrżały i oczy otworzyły się szeroko. Chwilę patrzał zdumiony na stojących nad nim ludzi, poczym zerwał się, ręką dokoła siebie pomacał i nagie ramiona rozpaczliwym ruchem przed siebie wyciągnął.
— Brat... brat! — szeptał — Anoaj!
— Brat! — powtórzył pośpiesznie Stefan i łagodnie dotknął jego ciała.
Uśmiech dziecięcy rozjaśnił twarz dzikiego, żwawo wyskoczył z pod kołdry i ruszył po ubranie.
— Świetny egzemplarz... pyszny samiec — zachwycał się Józef.
Uderzył go pieszczotliwie po gołych plecach, a gdy ten, drgnąwszy, chyżo, jak na osi, obrócił się przodem do niego, zaczął mu wygłaszać cały słowniczek czukockich wyrazów, które już był umiał. „Gem-kamaka“ niewiele pewnie rozumiał z tej tyrady bez związku, ale każde słowo powtarzał, śmiejąc się; ponieważ zaś ubranie jeszcze nie wyschło, usiadł, jak był, przy stole, gdzie przyjaciele pili herbatę, zabrał się także do jedzenia, przyczym gadał coś wciąż bez końca w swym renim narzeczu, ukazując białe, duże zęby w szczerym uśmiechu. Przed odejściem znowu rękę z wyrazem wdzięczności na ramieniu Stefana położył, powiedział: „brat!“ i obiecał, że przyprowadzi do niego i matkę i ojca i żonę.
— I Buzę przyprowadź, i Łopatkę, i Kituwję.
Twarz Czukczy spochmurniała na chwilę.
— Dobrze... i Buzę i Łopatkę. Będziemy wódkę pić... — rzekł w miejscowym rosyjsko-czukockim żargonie.
— Będziemy wódkę pić.
Po jego odejściu Józef rzucił się na szyję Stefanowi.
— Pysznie, wyśmienicie!... Już czuję się prawie na okręcie.
Upłynęło sporo czasu. Różowe blaski zaczęły przerywać jednolitość nocy, a o Czukczach nic słychać nie było. Owszem wydało się Stefanowi, że ci, którzy bywają w mieście, unikają go. Spotkany Kituwja nie podszedł do niego, nie kiwnął mu nawet głową, choć widział go doskonale, ba, nawet wyzywająco spojrzał mu w oczy. Łopatka również w bok skręcał, gdy go spostrzegł na ulicy. „Gem-kamatakan“ przepadł bez wieści; Buza udawał, czy też istotnie nic o nim nie wiedział.
— Gem-kama... powiadasz?... To nawet nie imię, a takie sobie nic. Wiem wszystkie słowa czukockie, a tego nie słyszałem... Chyba kargaul był — tłumaczył się przed Józefem, gdy ten go wypytywał.
— Co to kargaul?
— Są takie dzikie, co bez wiary, bez władzy żyją... Na samym dziobie przylądka mieszkają... Słowem: zbóje! Kiedy się tylko dowiem, przywlokę tego Giemka, niech pan będzie spokojny... A poco on chodził do panów?
— Poco chodził? Tak sobie chodził...
Buza spojrzał nań podejrzliwie.
— Bo to Czukcze gadają, że pan Stefan razem z drugim Czukczą pobili Kituwję... A tylko tamten Czukcza nie Gemkam się zwał, a Otowaka... Kituwję bardzo tu okoliczni Czukcze szanują, boją się go. Powiadają, że on prawdziwy Czukcza... wojownik. Oni są dzicy, ale mają swoje obejście. To nie Jakuci.
— Ależ nieprawda! Nic podobnego nie było. Spytaj się Kituwji!
— Żeby mię pchnął! Jeszcze czego? Jego nietylko się o to pytać nie można, ale nawet pokazać, że się wie... Mnie Łopatka gadał...
— A gdzie szukać ciebie, gdybyś był nam potrzebny?
— Wiadomo gdzie... Najlepiej w szynku. Bo teraz z Czukczami rozmaite sprawy, więc tłumaczę, a u nich bez wódki ani rusz...
Jeszcze upłynęło dni kilka. Nagle stała się rzecz niezwykła, ukazało się widowisko, które oglądać wyszli prawie wszyscy mieszkańcy miasteczka. Na dwuch „nartach“, zaprzężonych we dwie pary rosłych, spaśnych renów, podjechała wcwał przed domek Stefana gromada odświętnie wystrojonych Czukczów. Stefan wyszedł na ich spotkanie na schody. Pierwszy wystąpił stary Czukcza, ubrany w kosztowną „dochę“ z czarnych myszy, kunsztownie haftowaną i obszytą bobrami. Szedł, wspierając się z lekka rękoma na barkach synów, którzy pochyleni podtrzymywali nogi jego u kostek i z szacunkiem stawiali je na stopniach schodów; za niemi postępował dziewięcioletni wyrostek z gołą, gładko ostrzyżoną głową, dalej szły dwie osoby małe, ruchliwe i bardzo zabawne. Jedna miała na sobie także „dochę“ z czarnych myszy, ale gorszą; druga nie miała zupełnie zwierzchniej odzieży. Zaszyta w futrzaną, obcisłą, jednolitą powłokę, wyglądała, jak zbiegły z lasu krasnoludek. Po warkoczach, w których brzęczały srebrne ozdoby, po zawiązanych nad czołem jedwabnych malinowych chustkach, Stefan poznał, że to są damy. Obie były utatuowane, starsza miała na czole i policzkach linje błękitne, wężowe, wyszyte jedwabiem, młodsza — głębokie szramy wzdłuż nosa i na podbródku. Postać jej nie pozbawiona była wdzięku; wysmukła, miała ruchy zgrabne, oczy, jak na Czukczankę, dość duże, twarz wyrażała pewne zamyślenie. Ogólne wrażenie psuł lękliwy ruch poza siebie.
— A co, są! — krzyknął, wpadając za gośćmi, Józef. — Przyjmij ich jakkolwiek, a ja zaraz sprowadzę Buzę.
— Anoaj! Anoaj! — witali gospodarzy Czukcze.
Gości przybyło za dużo, żeby wszystkich na ławach pomieścić. Stefan wyciągnął z kąta skóry, rozesłał je na podłodze, a dzicy rozsiedli się na nich kołem na środku pokoju i zaczęli gwarzyć. Jeden z synów starego, ten, co u Stefana odzież suszył, opowiadał widocznie o zdarzeniu; nie pierwszy raz pewnie to robił, ale wszyscy słuchali go uważnie, przychylnie pochrząkując i ciekawie spoglądając na łóżko; młodsza kobieta skoczyła nawet i zajrzała pod kołdrę. Wszyscy wybuchnęli śmiechem; w tej chwili malec powiedział coś bardzo głośno i palcem pokazał bijący zegar. Zjawienie się w otworze zegara kukułki, jej ruchy i kukanie ogromne zrobiły wrażenie. Dzicy zerwali się, otoczyli zegar i kłaniali się w takt kukaniu, a gdy drzwiczki za ptaszkiem zamknęły się z trzaskiem, odskoczyli daleko od ściany, pełni przestrachu.
Wszystko skończyło się głośnym śmiechem.
Kilka poważnych słów starego uciszyło natychmiast wesołość.
Nakoniec zjawił się Buza, Łopatka i Józef.
— A co?... mówiłem! Otowaka, a nie żaden Gemka. Pewnie nawet nie Gemka... — mówił — a Gem-kamatakan... co znaczy po czukocku, niby... jestem chory... kiedy o sobie chcę powiedzieć, że mię pokrzywdzili, że nie mogę... Widzi pan, że to co innego!... A że stary Otowaka sam do pana przyjechał, to wielka cześć... Dumny i pierwszy bogacz na przylądku... pierwszy bogacz... Poszczęściło się wam!
Mówiąc to, usiadł w kole Czukczów, a Łopatka za nim trochę dalej. Józef pomagał Stefanowi gotować mięso na ucztę, nastawiać samowar. Posłali po wódkę.
— Wielce szanowny człowiek. Ma niezliczoną liczbę renów. Trzy żony w trzech rozmaitych miejscach... Ma sześciu synów — zachwycał się Buza, zapalając się w miarę, jak znikała wódka i jadło. — Poszczęściło się panom! On panów nagrodzi, uszanuje... Tylko jedźcie do niego. Futer drogich daruje... nawet córkę da każdemu... A ładną ma córkę... widziałem ją w mieście, kiedy przejeżdżali kupą w święto... Bo oni, Otowaki, ludzie zdaleka, więc kupą jeżdżą. On o coś pewnie pana chce prosić, bo pytał, czy pan dobry kowal, czy złożyć może zamorską rozśrubowaną broń. Im zawsze Amerykany rozśrubowane sprzedają bronie, to kurka niema, to cyngla. Więc mu powiedziałem, że pan ma złote palce, że pana nawet sam naczelnik okręgu szanuje. Bardzo słuchał stary. Pewnie zechce co panu podarować. Niech pan bierze, bo z tego wielka bywa obraza.
Stefan pokazał gościom magnes, zegar z kukułką i inne dziwy zamorskie, któremi zwykł był bawić krajowców. Radość dzikich nie miała granic. Szczególnie zajęła ich igła, która biegła za magnesem po gładkim stole, a następnie, przy zmianie bieguna, uciekała pośpiesznie. Wesołość dosięgła zenitu, gdy niespodzianie zagrała nakręcona przez Józefa pozytywka. Nizko zwiesili głowy nad pudełkiem, przykładali do niego uszy, wsuwali nosy, wreszcie zaczęli chrząkać, przytupywać miarowo i w wolnym poruszać się tańcu. Oczy im się śmiały, twarze świeciły od tłuszczu i potu.
— Phi! Uciecha!... Podskocz sobie, Łopatka, co najzgrabniej! — zachwycał się rozigrany Buza i ciągnął dobrze już podpiłego Czukczę za rękaw.
Wtym drzwi się szeroko otworzyły i na progu stanął Kituwja. Józef podszedł do niego radośnie, ale Czukcza nie ruszył się z miejsca, nie powiedział na powitanie zwykłego „anoaj“, przymknął drzwi za sobą i, oparszy się o framugę, jedną rękę obronnie przed siebie wystawił, drugą na kark założył. Włosy mu się jeżyły z pod rzemiennej opaski, oczy płonęły krwawym, wilczym ogniem.
Na jego widok kółko bawiących się na środku pokoju zamilkło i znieruchomiało; stary popatrzał posępnie na śmiałka, młodzież pochyliła się naprzód, jak do skoku, kobiety szeroko otwarły oczy i usta.
— Czego chcesz? — krzyknął Stefan, występując naprzód. — Wynoś się!...
— Wynoś się, wynoś... kiedy cię nie proszono! — podtrzymał gospodarza Buza, także wysuwając się naprzód. — Niech tylko pan do niego nie podchodzi! Pchnie pana!... Widzi pan: rękę na kark założył... tam ma nóż... Widzę, że ma... po rzemieniu na szyi widzę... Hultaju, to tak?... do miasta z nożem?... nie wiesz, że zabronione?... Powiem naczelnikowi, to cię do końca życia do miasteczka nie puszczą... Zaraz na tundrę cię wyślą. Dawaj nóż.
— Zaraz ci go dam! Niech go weźmie ten pies, którego niby zająca ścigam daremnie po całej ziemi — odpowiedział spokojnie po czukocku Kituwja.
Jeden z młodych Czukczów wysunął się naprzód, ale Józef schwycił go za ramię. Obaj ze Stefanem nie rozumieli, co dzicy gadają, lecz domyślali się zatargu.
— Lepiej wypij i przyłącz się do nas — rzekł pojednawczo Józef, podchodząc do Kituwji z kieliszkiem w ręku.
Ten napój ręką odtrącił.
— Źle! wódki nie pije — krzyknął po rosyjsku Buza. — Będą się rznąć!... Hej, wynoś się zaraz, ty grubjaninie... od samego pana wódki brać nie chcesz!... Cóż ty sobie myślisz? Coś ty za figura?! Zaraz zawołam kozaków. To tak się zachowujesz w domu szanownego człowieka! Przecież niedawno jadłeś tu i piłeś... Ty psie tundrzany!... Zaraz cię związać każę. Ho, ho! ty ze mną nie żartuj... Wiesz, kto jestem! Zaraz mię wypuść... Pójdę i zawołam straż... A wy go tu zagadajcie — szepnął po cichu do Stefana.
Zwrócił się ku wyjściu, ale cofnął natychmiast, gdyż plecy Kituwji oderwały się od ściany. Dziki całym ciałem podał się naprzód i warga mu drapieżnie zadrżała, obnażając kły białe. Naówczas zawrzało w izbie. Stefan, Buza, Kituwja i kłąb zwalonych na nich Czukczów wtłoczyli się we drzwi, które z trzaskiem się odemknęły. Wpadli do sionki. Stefan leżał piersią na piersiach Kituwji; ten wił się pod nim i starał się rękę przyciśniętą do ziemi wyciągnąć. Ale nie zdążył. Stefanowi udało się schwycić go za gardło; dziki charczał i głową wstrząsał, aż ruchy jego osłabły. Ktoś gwałtownym szarpnięciem rozerwał rzemień na jego szyi, i duży, szeroki nóż z brzękiem w kąt poleciał. Buza na ulicy wołał na kozaków. Przybyła cała gromada ludzi. Teraz z kolei Stefan i Józef musieli bronić zmiętoszonego Kituwję przed rozjuszonemi Czukczami. Wreszcie zjawił się kozacki pięćdziesiętnik; napastnika związano i poprowadzono do kozy. Tłum szedł za nim i urągał mu.
— Będziesz się miał z pyszna! Będziesz zadowolony... Wsypią ci trzydzieści gorących, że rok nie posiedzisz... Popamiętasz, co z nożem chadzać! A może mielibyście ochotę, renie mordy, wszystkich nas wyrznąć, jak dawniej bywało? Ręce krótkie! Nie te czasy!
Wojownik patrzał na nich z pode łba i ramiona związane wyprężał.
— O co im poszło? — pytali Buzę.
— A kto ich wie! — odpowiedział ten niechętnie. — Pewnikiem popili się.
— Co nie, to nie — zauważył któryś z rybaków. — Stara to u nich z ojców niezgoda, a teraz znowu, powiadają, synowa Otowaki — siostra rodzona Kituwji... Ukradł ją młody Ajmurgin. Dawno było, dzieci już mają, ale te renie mordy, uch, jakie pamiętliwe... Stary pono wykup dobry dawał, godzić się chciał, ale Kituwja nie i nie... Gadają, że się w siostrze kochał, oni nie chrzczone — to często z siostrami żyją, a nawet chrzczone... żyją. Więc chciał Kituwja odebrać kobietę, a przecie na to Otowaka pozwolić nie mógł, bo mu spokoju w tundrze nie daliby...

∗             ∗
Długi czas Buza był bohaterem chwili i, zapraszany na kolacyjki, opowiadał, ale nie wcześniej, niż po wódce, co i jak było.

— Hulali sobie wesoło... Grali na pozytywce naczelnika okręgu, tańczyli, sam Otowaka nogą przytupywał... Pewnieby się źle skończyło, bo widzę, że za kark sięga, gdybym go nie schwycił.
— Da on ci na tabakę!... Już on cię przydybie... Znasz go.
— Co mię ma przydybać?... Chodzę sobie bez skrytości po ulicy... Niech się sam pilnuje... Wygnali go przecie z miasteczka. Zobaczę go — zaraz za kark i do ciupy. Niech on się mnie boi. A wejdzie mi w drogę... na Boga! Pchnę go, pchnę go, zobaczycie... Niech pamięta! A i poco mam takiemu zbójowi świecić, kiedy mi sam Otowaka przyjaźń ofiaruje?!
Otowaka czas jakiś bawił jeszcze w okolicach miasteczka, ale pokazywał się rzadko. Józef i Stefan odwiedzili go w obozowisku. Przyjął ich nadzwyczaj uprzejmie. Córki nie ofiarował, ale chciał ich posadzić na pierwszym miejscu, nawet przed ojcem misjonarzem, który u starego Czukczy od wspomnianej awantury często razem z Buzą gościł. Przyjaciele nie zgodzili się i pozyskali na wieczne czasy przychylność ojca Panteleja. Powiedział im przy tej okazji kilka słów złotych o miejscu, które człowiek zdobi, i pokorze, która przebija niebiosa.
— Namawiam go, żeby poznał Łaskę... ochrzcił się — rzekł i kiwnął głową w stronę starego Czukczy.
Podano deser — szpik reniferowy zamrożony i w kostkę porąbany, rozumie się — surowy i, rozumie się — obficie wódką oblany.
— Zawsze byłoby mu bezpieczniej... Mógłby koczować na naszej zachodniej tundrze.
— Cóż? zgadza się?
— Nie to, żeby odmawiał, ale mówi, że zobaczy.
Przed odjazdem bogacz podarował każdemu z gości po futerku lisa i prosił ich uprzejmie, aby byli łaskawi odwiedzić go w tundrze.
— Tam tylko ja jestem na miejscu. Tam moja ziemia.
Józefowi zaświeciły się oczy.
— A co? może pojedziemy, ojcze! — spytał od niechcenia misjonarza, gdy już dojeżdżali do domu z powrotem. Ojciec Pantelej był w świetnym humorze.
— Może i pojedziemy... Byle się ochrzcił. Tyle dusz! Cały ród go słucha.
— Ależ ochrzci się! napewno się ochrzci, gdy zobaczy nas u siebie. Przez samą gościnność ochrzci się. Zresztą będziemy mogli powieźć mu podarunki. Tu co innego, tu nie wypada.
— Istotnie. To prawda! Kraj ojczysty do cnót skłania, łagodzi surowość skłonności... Bo cnota jest immanentna duszy każdego, tylko dróżka do tej duszy często jest kręta i ciemna, i niełatwo na nią trafić. Często trzeba ludzi wyciągać na szeroki gościniec dobra i zbawienia wybiegiem.
Długo i szeroko ojciec Pantelej rozwodził się o trudnościach podobnego zadania. Ponieważ Józef umiał słuchać uważnie i nie był przekorny, zostali więc wkrótce wielkiemi przyjaciółmi. Stefan tymczasem robił potrochu przygotowania do drogi: skupował psy doborowe.
Nakoniec za sprawą ojca misjonarza puścili się w daleką drogę.
Gdy zgodnie wobec tłumu zebranych mieszkańców krzyknęli na psy, a te w lot pochwyciły ich i poniosły po ubitej drodze, przyjaciołom wydało się, że to sen na jawie. Gorączkowym spojrzeniem żegnali miasteczko. Karawana składała się z trzech nart, każda po piętnaście psów. Przodem jechał Buza z zapasami żywności, następnie ojciec Pantelej ze swemi rzeczami i podarunkami, herbatą, tytuniem i innemi kosztownościami; na końcu jechał Stefan z Józefem. Józef psami kierować nie umiał i w drodze był do niczego, jak pakunek. Ojciec Pantelej wciąż się na nich oglądał i przyjaźnie uśmiechał. Był rad, że ich wziął z sobą, gdyż wybrał się w kraje nieznane, a chociaż Bóg jest wszędzie i ma nas zawsze w swej pieczy, przyjemnie jednak mieć koło siebie odważne, przyjacielskie serca ludzi, z któremi można pogadać, sobie ulżyć i czegoś się nauczyć.
— Nie jeździłem nigdy dalej, niż do granicy. Dalej tundra i tylko Duch Boży unosi się nad pustynią... Buza bywał. Tęgi kozak dojeżdżał na sam dziób przylądka! Hej, Buza, co tam dalej będzie?! Prędko będziemy pili herbatę?
— Gdzie się zatrzymamy, tam będziemy pili, — poważnie odpowiadał kozak.
Był niezmiernie przejęty godnością naczelnika wyprawy. Siedział na beczułce wódki, jak na tronie, a strzegł jej jak oka w głowie.
— Skoro tylko przyjedziemy na kresy lasów, skończą się ludzkie oblicza! Stamtąd wciąż jednostajnie pójdzie wódka i wódka. Za wszystko ona odpowie, gołąbka... Samo bezpieczeństwo życia od niej zależy!... I ciągną ją przeklęci Czukcze, jak smoki! Chciwi są na nią niepomiernie!... Gdy trochę wypiją, wszystko za nią są oddać gotowi. Tylko proś, tylko bierz!... A my przecież z powrotem pojedziemy bez rzeczy, rybę zjemy, podarunki oddamy. Sanki będą puste, będzie gdzie ładować, psy spaśne, gdyż wypoczną, najedzą się u Otowaki reniferowych wnętrzności... Lecieć będziem z powrotem niepowstrzymanie!... Ucha!... che! — marzył i pokrzykiwał głośno, albo głosem cieniutkim śpiewał miejscową piosenkę:

Oj Sidorku, Sidoreczku!
Ciepłe tchnienie wiatereczku
Wieje z ziemi na morze,
Więc wyruszaj, nieboże!
Psy zaprzęgaj bez zwłoki,
Niech cię wiozą w opoki,
Niech cię wiozą na morze,
Oj Sidorku, Sidorze!...

— Buza, Buza! ujarzmij swe chuci! – ostrzegał go zdala ojciec Pantelej, gdyż mimo jazdy, głos w czystym, zimnym powietrzu, w niepokalanej ciszy białej pustyni lodowej wyraźnie dobiegał jadących. Marcowe słońce złociło śniegi tak gładkie i równe, ubite wiatrami, że na tle ich najmniejszy krzew wydawał się lasem, najmniejsza nierówność górą. Wkrótce jednak na białej linji widnokręgu, ostro odrzynającej się na błękitnym niebie, zarysowały się wierzchołki dalekich gór. Zwrócili się ku tym górom. Przenocowali w pustej szopie rybaczej, ostatniej ludzkiej sadybie, u ostatniej z wysepek zanikłego lasu. Odtąd mieli przed sobą tylko śniegi, skały i niebo; drzewa tyle tylko, co go przyniosły fale morskie lub wylew rzeki, a ludzi tyle tylko, co w dalekim obozowisku Otowaki.
Tłuste, silne psy raźno biegły. Po dniu drogi znaleźli się niespodzianie nad brzegiem przepaścistego urwiska. W dole, jak okiem zajrzeć, słały się śnieżyste bezbrzeża.
— Morze! — zawołał Buza.
Domyślili się wcześniej i zatrzymali psy.
— Widzicie tam, w dali, błyszczą grudki, niby kawałki słońca — to „torosy“. A dalej, gdzie wisi chmura na skraju nieba, to już wolne morze, które nigdy nie zamarza. Za temi wodami ciepły, powiadają, kraj leży... Ale tam nikt nie był, bo kto poszedł, to już nie wrócił...
Chwilkę stali zachwyceni bezmiarem widoku, powietrza, słońca, które kładło delikatne niebieskawe cienie we wgłębienia długich, spokojnych, lodowych fal morza. Wreszcie Buza przypomniał im, że mają spuścić się na dół, a dalej pojadą już brzegiem. Dzień cały jechali w pobliżu posępnych urwisk brzegowych. Ocean zataczał tu półkole i cały brzeg był taki stromy, warowny.
— Tu fala bije aż pod wierzch. Wysoko bije... To wszystko są „byki“ — uczył ich Buza.
Istotnie te ostatnie ziemie strażnicze miały w sobie coś hardego, byczego, gdy wznosiły wysoko ciemne łby skalne i bodły błękity. Na noc zatrzymali się u stosu drzewa, namytego przez prądy.
— Wiesz, z każdą przebytą wiorstą większe ogarnia mnie wzruszenie, zabobonna trwoga, że coś przeszkodzi... — mówił Józef do Stefana, gdy spać się kładli.
Ten za bardzo był zmęczony, żeby rozbierać subtelne wrażenia.
Pogoda wciąż sprzyjała. Tylko trzeciego dnia począł dąć lekki, suchy wietrzyk z lądu od południa i zwiewać im z urwisk na głowy pyły śniegowe. Zimno jednak niebardzo dokuczało, gdyż ściana brzegów zakrywała ich od przewiewu powietrza. Kozak wszakże głową kręcił i psy poganiał.
— Niedaleko już, ale śpieszyć się trzeba. Będą tu niezadługo dwa cyple, dwa byki kamienne: Pawal i Peweka; między niemi trzeba przeciąć morze... tam dmie zawsze, czy pogoda, czy niepogoda.
Koło południa stanęli u podnóża Pawalu. Tęga, potworna opoka wysoko podnosiła grzbiet szeroki i daleko wybiegała w morze; ziemia po obu jej stronach gwałtownie uchodziła wtył, jakby w przestrachu... Po drugiej stronie morskiego przesmyku stał równie pokaźny zrąb czarny, zmniejszony odległością.
— Stąd widać obozowisko... stoi na Pewece we wgłębieniu między dwoma garbami... dziwno jednak, że dymu nie spostrzegam. Chyba że go wiatr zwiewa... No i wieje... Ciężko nam będzie!
— A może przenocujemy?...
— Przenocować?... Drew niema; zresztą ktoby nocował, kiedy widać namioty?... Całkiem stracilibyśmy u dzikich poważanie... Pojedziemy! Jutro może dąć gorzej. Nakarmimy psy i hajda.
Rozwiązał tobołki i zaczęli psy karmić i sami się posilać. Wiatr dziko wygrywał wśród skał. Gdy chwilami gwałtowniejsze jego podmuchy wpadały do ich zacisza, ręce, trzymające pokarm, grabiały im natychmiast.
— Ależ zmarzniemy w jednej chwili!...
— Nie zmarzniemy, da Bóg! tylko nie stawać po drodze, sani z rąk nie puszczać, wszystko przywiązać, bo co spadło — to przepadło. Trzymać się blizko jeden za drugim, nie krzyczeć, bo to daremne... a patrzeć, oczu pilnować, żeby nie zaprószyło, nie zakleiło. Z wiatrem psom nie dawać zawracać, a trzymać je pod wiatr na ukos. A niech ojciec i pan pamięta, Boże uchowaj, psów nie wypuści z posłuszeństwa, Peweki nie minąć, bo tam to już zupełnie czyste morze i na śmierć wicher was porwie. W drodze nie stawać, bo od stawania niema wypoczynku... W imię Ojca i Syna... z Bogiem!
Wypadli z impetem z za węgła; wicher natychmiast uderzył w nich, szerść na psach skudlił, ogony im zawiał, narty do góry podbił. Ludzie pochylili się, aby mu się oprzeć, i odwrócili twarze. Ale tchnienie jego czuli coraz boleśniej. Parło ich ono coraz silniej, przesiąkało przez nich, zabierało ciepło ciała, oblepiając igłami śnieżycy. Wkrótce tych igieł suchych i palących mieli pełne usta, pełną odzież, czuli je przenikające przez futra do samego ciała, gdzie topniały, budząc dreszcz przejmujący. Niezliczone strugi tego pyłu unosiły się niziutko nad gładką, lśniącą powierzchnią śniegów, niby sploty żmij z sykiem obwijały się im dokoła nóg i tułowia, chwytały za zwieszone pyski psów, kąsały płozy i nóżki nart i, odbijając się od nich wzdętym, siwym kłębem, przewalały się przez karawanę.
Chroniąc się przed ich zimnemi żądłami, ludzie skulili się poczwarnie, brody nieledwie oparli o kolana i tylko kiedyniekiedy spoglądali przed siebie, gdzie daleko czerniała zbawcza skała. Psy też rozumiały, gdzie jest zbawienie; wyciągały, ile sił stało, lekkie, kudłate łapki i nurkowały uparcie w szalonym potoku pędzącego w morze powietrza. Co krok padały, pazury im się oślizgiwały po twardej, ubitej powierzchni, oczy nabiegły krwią i z orbit wyszły, wyduszone szlejami uprzęży. Narta strasznie im nagle zaciężyła. Biedne zwierzęta szły w łuk zgięte, pysków nawet zziajanych nie śmiejąc otworzyć, gdyż zimna wichura raziła im gardła i płuca.
Chrobot nart, żałosne skomlenie psów, przekleństwa i okrzyki ludzi, wszystko, jak drobne pyłki, nikło w zaciekłym, głuchym szumie huraganu, rozsiewało się w przestworzu, jak gdyby nikt nie cierpiał, nie wołał, nie walczył. Stefan bezustannie badał wzrokiem odległość. Myślał z rozpaczą, że psy się zmęczą i przestaną słuchać przewodnika, że trzeba będzie wstać, popędzać je i nawracać. Józef tulił się bezsilnie na narcie i drżał, jak w febrze. Wreszcie wiatr zwolniał, rozbił się na podmuchy. Byli już prawie pod potwornym garbem Peweki. Stefan z religijnym niemal uczuciem spoglądał na opokę, spokojnie roztrącającą i wichury i wody. Buza czekał już na nich.
— A co, tośmy forsu dali!... Można się pochwalić. Teraz tosamo, co w domu. Tylko dziwno mi, że ludzi nie widać. Prawda, niepogoda! Ale powinni byli nas zobaczyć. Chyba, że rena zarznęli albo fok nałapali, nazbyt najedli się i śpią. Trzeba drapać się w górę. Hej! kudłaje! Noch! Noch!
Psy, podrażnione i głodne, zaczęły się gryźć. Nim je uspokoili i uprząż na nich poprawili, słońce schowało się za wysokie góry i czerwony blask wieczora oblał czarne głazy oraz białe śniegi.
Wązką, niedogodną ścieżyną wdzierali się na przełęcz.
Wtym Buza, który szedł na przedzie, stanął na zawrocie, jak wryty, psy natychmiast pokładły się, a ludzie rzucili się do kozaka, który nie odpowiadał na ich pytania i oczu nie odrywał od przedmiotów, ukrytych za opoką. Puste namioty, z odwiniętemi gościnnie zasłonami, stały przed niemi ciche i tajemnicze. Ale co innego przykuło wzrok kozaka.
Czukcza w futrzanej odzieży z dzidą w ręku leżał wpoprzek drożyny, twarzą zwrócony do ziemi. Nieco dalej z zaspy śniegowej wyglądała głowa, świeciła białkami, wicher włosy jej targał; poniżej wysterczała z pod śniegu ręka zaskrzepła, krogulcza.
Plamy krwi mieszały się z czerwienią wieczora.
— Co takiego? Co to jest?
— Cicho... Na miłość Boga, cicho! Uciekajmy! — krzyknął kozak i z przerażeniem spojrzał na psy, które przysiadły nagle i wyć zaczęły.
— Uciekajmy!... Nieszczęście!... Uciekajmy! — powtarzał i cofał się.
Ale Stefan i zakonnik oparli się temu.
— Trzeba zajrzeć, może kto został przy życiu, może będzie można ocalić.
— Nie, ja nie pójdę. Ja boję się, idźcie sami. Ja psy na dół sprowadzę. Boże, Boże, niech się stanie wola Twoja!
Stefan wyjął z olstr rewolwer i wszedł w ciemne wgłębienie namiotu. Spostrzegł zimne ognisko, zasypane śniegiem, nad nim wisiał kocieł z zamarzłym mięsiwem. Gdy zapalił zapałkę, ujrzał Czukczę, obnażonego do pasa, leżącego nawznak, z ogromną raną na piersiach.
— Czy jest tam kto? — spytał drżącym głosem, nie odważając się wejść pod nizkie kotary wewnętrznego namiotu.
Zamiast odpowiedzi, usłyszał tylko szelest skór, szarpanych, wiatrem, i słowa modlitwy, szeptanej przez misjonarza. Pochylił się więc i wpełznął pod zasłonę, ale natychmiast się cofnął. Wydało mu się, że cały namiot pełen jest poskręcanych ciał ludzkich. Przemógł się wreszcie i, wziąwszy świecę woskową od zakonnika, wsunął się w głąb. Tu ujrzał nagie ciała pomordowanych kobiet i dzieci. Musiało się to stać niedawno, bo krew miała jeszcze barwę koralową, ciało blask marmuru, a brzegi ran były szeroko otwarte, lecz wszystko było już zimne i stężałe na kamień. Czego nie dobiło żelazo, mróz dokonał.
Jedna z młodych kobiet próbowała widocznie uciec. Rozerwawszy skóry zewnętrznego namiotu, usiłowała wyskoczyć, ale uwięzła w otworze... Dziecko, nad którym pochyliła się z giestem błagalnym, skrępowało widocznie jej ruchy. Pchnięto ją w plecy i przygwożdżono do ziemi razem z niemowlęciem. Stefan spojrzał jej w twarz i poznał niedawnego swego gościa — Impynenę, żonę Ajmurgina.
— Przerażające! Uciekajmy — powtórzyli jednogłośnie wszyscy, pełni grozy i trwogi.
— I dzieci i kobiety! żywej duszy nie zostało...
— Kto? co?...
— Ach, nie pytajcie! — szeptał Buza i trząsł głową. — Potym opowiem... Teraz ruszajmy...
— Czyż zaraz? W taki wiatr? W nocy!?
— Cóż robić! Tam choć życie może da się zachować.
Spuścili się pośpiesznie na dół. Buza nie oglądał się ani za siebie, ani w bok, a gdy wypadkiem w tę stronę musiał się zwrócić twarzą, oczy w dół spuszczał. Pod skałą zatrzymali się na krótką chwilkę, aby psy nakarmić.
— Trzymajcie się tylko pod wiatr z lewego boku, zawsze z lewego boku, to, gdziekolwiek pojedziecie, do ziemi traficie. Tam za Pawalem brzeg łatwiejszy. Tam znajdziemy się, byle tylko wytrzymać do rana. A nie puszczajcie narty, zabierze i ją i was purga zabierze... A nie oglądajcie się, broń Boże, za siebie... „Ci“ nie lubią, więc pójdą za wami — dodał znacząco.
Znów wpadli w lodowaty, powietrzny wir. Znów syczące gadziny śnieżycy obwiały im nogi, znów mrowie ognistych igieł kąsać ich zaczęło, a dech zaparła lecąca fala bezbrzeżna. Na domiar wszystkiego złego, razem z wichurą leciał od lądu zmierzch. Zorza czerwona osiadała coraz niżej na skały, coraz wyżej naprzeciw, z nad „wolnego morza“, gdzie jest kraj, „skąd nikt już nie wraca“, wyrastała ciemna chmura. Zmęczone psy biegły niechętnie. Stefan musiał co chwila zrywać się i popędzać je ciężkim, okutym hamulcem. Gdy zabłysły gwiazdy i znikła zorza, wicher, który tylko, zdaje się, czekał sygnału, uderzył z takim impetem, że biedne zwierzęta zapomniały o wszystkim, zawróciły i pobiegły z burzą. Stefan długo orał ostrzem hamulca po śniegu, piersią na niego napierał, zwieszony z narty, kołyszącej się i podskakującej w szybkim biegu. Wreszcie trafił na miększy grunt i nartę wstrzymał. Psy położyły się natychmiast. Nie wypuszczając z rąk rzemienia, podniósł się i spojrzał. Przed niemi stała blada ściana zębatych „torosów“, poza któremi w blasku gwiazd kołysała się chmura „wolnego morza“. Brzegi gdzieś uciekły, dokoła było biało i równo.
— Daleko ulecieliśmy! Józefie, tobie zimno, ty bardzo drżysz. Wstań, może zjesz co?
— Zimno mi. Daleko jeszcze?
— Nie wiem, wiatr nas uniósł... Może wstaniesz?
Józef milczał i nie ruszał się.
Stefan otrzepał go ze śniegu, nartę obrócił, psy przygotował, głosem zachęcał i pobudzał uderzeniami hamulca. Wszystko to robił zgrabiałemi rękoma, czołgając się na kolanach, gdyż stojącego wiatr z nóg zwalał. Wreszcie psy wstały i powlokły się. Pamiętał, że wiatr należało mieć z lewej strony, lecz brzegów tam, gdzie jechał, widać nie było. Nic, prócz białej równiny z gwiazdami na niebie, ziejącym wichurą. Ten wiatr chwilami wydawał się jakimś twardym strychulcem, który ścierał ich gwałtem w morze. Narta, podbijana, podnosiła się do góry, jak kartka porzuconej na wiatr książki. Co wiatr z niej zerwał, znikało natychmiast, jak mara. Najpierw stracili woreczek z sucharami, potym poduszkę... wreszcie spadł Józef, a burza uniosła go, jak wałek puchu. Stefan stanął zdumiony, widząc, jak bezradnie machał rękoma i daremnie podnieść się silił. Krzyknął rozpaczliwie i psy zawrócił w pogoń za towarzyszem. Psy rwały wściekle za toczącym się przed niemi przedmiotem. Bał się, że, dopadszy, poszarpią go, więc krzyczał Józefowi:
— Głową pod wiatr! Płasko przy ziemi...
Wiatr niósł wyrazy i chłopiec je widać usłyszał, gdyż zaczął się kręcić, aż przylgnął do śniegu. Stefan natychmiast z całej siły wbił w lód hamulec, aż narta trzasła.
— Czołgaj się... Ja psów rzucić nie mogę! — wołał na Józefa.
Ten coś odpowiedział, próbował wstać, ale wiatr go z nóg zwalił. Nareszcie głową zwrócił się w stronę wiatru.
— Czołgał się, czołgaj — szeptał mu głos towarzysza w podmuchach zamieci.
— Rzuć mnie, zostaw... nie mogę — odpowiadał, ale wichura w przeciwną stronę zwiewała wyrazy, nim jeszcze z ust wybiegły. Przemógł się wreszcie i czołgać się zaczął. Długo to trwało, a tymczasem do ryku wiatru mieszać się zaczęły potężniejsze od burzy pomruki. Biegły one od „torosów“, z pod chmury, co nad „wolną“ wisiała wodą. Stefan słyszał je, ale nie rozumiał, aż potoczyły się po lodach z łoskotem grzmotu.
— Morze! — szepnął.
Józef już był blizko narty.
— Śpiesz się — mówił, pomagając mu siąść na narcie i przywiązując go rzemieniem. — Słyszysz? Morze! Wichura lody łamie za nami.
Powlekli się znowu. Stefan prawie cały czas szedł pieszo; nartę rękoma popychał, dla bezpieczeństwa tylko za pas przywiązał się do niej. Zapomniał, że zimno, że członki pomrozić może. Psy wytężały siły, czując niebezpieczeństwo. Huk zbliżał się z każdą chwilą, już nad szumem wiatru panował, podobny do strzałów armatnich, do łoskotu walących się gór. Uciekali coraz prędzej, gnani rozpaczą. Wreszcie lody zakołysały się pod niemi, a im się wydało, że coś trzasło w ich mózgach, że woda zabulgotała już pod ich nogami... Tuż była za niemi, pędziła z rykiem stada lwów, ale oni biegli jeszcze po suchym.
— Zrzuć, zrzuć wszystko!... i odzież i pokarm. Zrzuć z narty! — krzyczał Stefan, ledwie dotrzymując w biegu przerażonym psom. Leciały w ciemności worki, naczynia, skóry... Oswobodzona narta pomknęła chyżo; Stefan ledwie zdążył paść na nią obok Józefa, psy biegły bez wskazówek, bez wodzy...
— Giniesz przeze mnie, Stefku... Przebacz! — szeptał Józef. — Gdy myślę o tym, mam ochotę skoczyć z narty i oddać się burzy, ale będziesz mnie gonił, nieprawdaż?
— Poco głupstwa gadać! Zginiemy razem, jak żyliśmy razem. Rok wcześniej, rok później... Wszak grób nas czeka! Wracamy... Zresztą wiatr wolnieje. Może brzeg?...
Uniósł głowę i krzyknął. Ciemne pasmo skał wznosiło się tuż nad niemi. Wdrapali się pośpiesznie na ląd i przysiedli w zaciszu. Głęboko dysząc, przyglądali się, jak w dali z chlupotaniem i hukiem niezmiernym kołysały się białe fale lodowych pól. Stefan poszedł szukać drzewa na ogień. Znalazł niedaleko ogromny pień, odłupał trochę drzazg i rozpalił mały ogieniek, który wiatr wkrótce zamienił w ogromne ognisko. Przy tym ogniu przedrzemali resztę nocy.
O świcie odnalazł ich Buza.
— Żyjecie? Bogu niech będą dzięki! Dobrze się stało, żem wam nic stamtąd wziąć nie dał. Nie uszlibyśmy cało. Bo to przecie ich „niepogoda“... Niepogoda grzechu. Nie paliliśmy też ogniska, bo się Czukczów bałem. A wy paliliście? Co? nie? Bo ogień widzieliśmy w waszej stronie?
— Paliliśmy; rzeczy nie mamy, jedzenia. Zmarzlibyśmy.
Opowiedzieli, jak stracili rzeczy, jak goniło ich morze.
— Oj nie morze to było, nie morze! — westchnął Buza. — Aby tylko dobrnąć do domu szczęśliwie...
Smutno powlekli się z powrotem wzdłuż skał, a musieli okrążać, gdyż wiatr zwiał ich dużo dalej za Pawal. Ogni starali się nie palić i jechali bez wytchnienia, ile psom sił starczyło. Buza oczu nie spuszczał z kamieni, wciąż się wdal wpatrywał i po bokach rozglądał.
Nagle psy z ujadaniem rzuciły się ku skałom. Buza ledwie je wstrzymał.
— Tego tylko brakowało! — rzekł pobladłemi wargami: — skalny człowiek.
Ze szczeliny wyglądała głowa śniada i nieruchoma.
— Przeżegnaj go, ojcze misjonarzu! Przeżegnaj go!
Misjonarz drżącemi rękoma zrobił znak krzyża, ale głowa nie zginęła. Stefan wstrzymał rwące się psy i przypatrywał się jej uważnie.
— Otowaka! to ty? — krzyknął wreszcie, gdy z za zrębu wysunął się stary, wychudły i wybladły Czukcza, prowadząc za rękę małego chłopaczka.
— Ja, Otowaka... Kituwja... — rzekł, ale kurcz ust nie dał mu dokończyć, więc tylko ręką machnął na daleką Pewekę. — Wielki Duch nie chciał, żeby ród mój zaginął bez mściciela... Pójdę z wami, ochrzczę się i tego wychowam...
Położył rękę na głowie chłopca, którego rysy przybrały nagle kamienny i wzgardliwy wyraz. Twarz ta wówczas uderzająco przypomniała Stefanowi kamienną twarz Kituwji.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.