Brzydkie kaczę (Andersen, przekł. Mirandola)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Hans Christian Andersen
Tytuł Brzydkie kaczę
Pochodzenie Baśnie
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Źródło skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Uwagi Zobacz też: przekład Cecylii Niewiadomskiej
Indeks stron


BRZYDKIE KACZĘ



Było na wsi przecudnie tego lata. Zboże złociło się, a na ciemnozielonych łąkach woniały wysokie kopy siana. W powietrzu przelatywały bociany, o długich, czerwonych nogach, rozmawiając ze sobą w starym języku egipskich Faraonów, którym podobno władają bardzo biegle. Pola i łąki otaczały wielkie bory, a gdzieniegdzie błyszczały stawy i jeziora.
Pośrodku tego wszystkiego stał zamek starożytny, otoczony rowami z wodą, a mury jego pokrywał bluszcz gęstą oponą. Po wodzie pływały białe i żółte lilje.
W rozpadlinie starego muru zrobiła sobie gniazdo kaczka, chcąc mieć spokój dla wysiadywania jaj. Niedługo jednak sprzykrzyła jej się samotność i patrzyła z zazdrością, jak inne kaczki pływają, lub brodzą po błocie, wesoło rozmawiając.
Na koniec, po długim czasie pękła skorupa jednego jajka, wyjrzała główka i pisklę powiedziało:
— Pip! Pip! Jakiż ten świat ogromny!
Dni następnych popękały inne skorupki, a wszystkie pisklęta wystawiały głowy, dziwiąc się, że świat taki wielki.
Niedługo zaczęły nawet same z siebie, bez nauki potrosze gęgać, a matka poprawiała tylko ich wymowę i uczyła:
— Sądzicie, że to co jest przed wami, to cały świat? O nie! Sięga on aż do wieży kościelnej, tam pod lasem, a może i dalej, ale tyle tylko widziałam na własne oczy! Dobrze, żeście się w końcu wylęgły, gdyż mam dość siedzenia! — dodała wstając. — Ach, nie! Największe jajo całe jeszcze! — zakończyła z westchnieniem, siadając ponownie na gnieździe!
— Jakże się masz kuzynko? — spytała inna kaczka, podpływając.
— Mam kłopot z ostatniem jajem! — odparła. — Ale popatrz za to, na resztę piskląt. Całkiem podobne do ojca! Szkaradnik, nie zjawi się nawet powiedzieć: dzień dobry!
— Pokażno mi to ostatnie jajo! — rzekła kuzynka. — O, to pewnie jajo indycze! Dałam się i ja raz złapać w ten sposób i przeszłam dużo kłopotu. Wyobraź sobie, to przemierzłe indycze pisklę nie chciało za nic pływać po wodzie. Niema wątpliwości, podłożono ci na złość indycze jajo, opuść je tedy i zajmij się lepiej edukacją piskląt własnych.
— Wysiadywałam je już tak długo, więc wytrzymam jeszcze dni parę! — powiedziała dobrotliwa kaczka.
— Miłej zabawy! — odparła kumoszka i odpłynęła.
Pękła w końcu skorupa wielkiego jaja i wyszło pisklę ogromne, szkaradne i koślawe.
— Cóż za poczwara! — zawołała kaczka. — Wcale nie podobne to do reszty! Musiałam pewnie wysiedzieć indyka! Zresztą zobaczę, czy pójdzie na wodę, jeśli nie zechce, wrzucę je przemocą.
Nazajutrz była przepiękna pogoda, kaczka poszła nad wodę z całą czeredą swoją i rozkazała dzieciom pływać. Wszystkie maleństwa wskoczyły bez wahania, dały z początku nurka, ale zaraz wydostały się na powierzchnię, ruszając łapkami jak należy. Pływało także i wielkie pisklę, szare i szkaradne.
— To nie jest indyk! — powiedziała sobie kaczka. — Doskonale przebiera nogami, trzyma się prosto. Mojem jest przeto dzieckiem, a jeśli mam wyznać prawdę nie jest wcale szkaradne... przeciwnie, posiada dużo uroku.
Potem rozkazała całej swej dzieciarni popłynąć na staw, celem zaznajomienia z wielkiemi kaczkami, przyczem miały się trzymać matki i unikać kota.
Na stawie panował ruch wielki, a nawet dwa stadka kaczek walczyły o głowę węgorza, wymierzając sobie ciosy dziobami. Kot spał niby to na brzegu, w pewnej jednak chwili skoczył i porwał zdobycz.
— Widzicie dzieci moje jaki świat jest podstępny! — powiedziała kaczka. — Pamiętajcież, że tylko rozwaga i mądrość może nas uchronić od złego. Trzeba też oddawać cześć dostojeństwu. Pochylcie grzecznie szyje. Oto tam płynie kaczka hiszpańska z pierścieniem na nodze, jest to znak dla kucharki, by jej nie brała na rożen.
Uczcie się przytem kwakać w takt, gdyż tak czynią wykwintne kaczki i wiosłujcie nogami na bok, nie pod siebie, po prostacku.
Pisklęta wykonywały wszystko co kazała matka, nie pozyskały jednak przez to życzliwości ogołu:
— Jakto? Jeszcze jedno stado! — wołano tu i owdzie. — Jakże się zdołamy wyżywić wszystkie? — To wstyd istny! — zawołał młody kaczorek! — Patrzcie na to szare, szkaradne kaczę! Nie możemy go ścierpieć w swojem gronie!
Rzekłszy to, przyskoczył do niebożątka i zaczął skubać bezbronne pisklę.
— Idź precz! — zawołała matka. — Zostaw w spokoju dziecko moje, które nikomu nic złego nie czyni.
— To prawda! — przyznał kaczorek. — Ale jest za wielkie na swój wiek, a na to pozwolić nie sposób. Zresztą nie bije się jak należy i hańbi cały ród.
Tymczasem przypłynęła kaczka hiszpańska pochwaliła zachowanie piskląt i ich ruchy grzeczne.
— Szkoda tylko, — dodała — że jest pośród nich ten potworek, brzydko upierzony.
— To prawda, że nieładne moje pisklę — odparła matka — ale dobre jest, łagodne i pływa lepiej od wszystkich. Pewnie siedziało zbyt długo w jaju i to mu zaszkodziło. Przytem jest kaczorkiem, a więc nie szkodzi mu tyle brak urody! — dodała matka gładząc pierze rozczochrane podczas napaści.
— Tem lepiej, że się pani pociesza sama! — powiedziała Hiszpanka. — Zato inne są śliczne. Witam je uprzejmie na stawie, kładąc za warunek, by w razie znalezienia jakiegoś przysmaku n. p. głowy węgorza, przyniosły mi to, bowiem jestem tu królową i wymagam, by mnie szanowano.
Oswojono się w końcu z nową czeredą, a tylko brzydkie kaczę prześladowali, szturkali i skubali wszyscy, a nawet kury wyśmiewały się zeń. Po podwórzu chodził indor dumny i pyszny, jakby był panem świata. Na widok brzydkiego kaczęcia nadął się, syknął, szurgnął po ziemi skrzydłami i rzucił się na nie, gdy zaś uciekło do wody, zagulgotał ze złości i stał się czerwony jak ćwik. Biedne kaczę nie miało chwili spokoju, tak że nawet we śnie zrywało się ze strachem i piszczało.
Nawet rodzeństwo nie miało dlań życzliwości i mówiło:
— Trzebaby namówić kota, by sobie zabrał tę pokrakę.
Matka-kaczka broniła je zrazu, potem jednak i ona straciła cierpliwość.
— Niechże cię raz licho porwie, ty moje utrapienie! — mawiała teraz.
Służąca, która przychodziła karmić drób odsuwała, także stopą biedne szkaradztwo, wyciągające po okruchy szyję.
W końcu, nie mogąc wytrzymać małe kaczę uniosło się w powietrze i poleciało ponad krzaki, ogrody i pola. Ptaki uciekały, przerażone biciem niewprawnych skrzydeł, a biedne kaczę zamykało oczy nie chcąc patrzeć na tych ślicznych pobratymców swoich, których raziła brzydota jego.
Leciało i leciało byle dalej, aż wreszcie usiadło znużone na wielkim moczarze, gdzie żerowały dzikie kaczki.
Zbliżyły się doń zaraz, pytając:
— Skądżeś ty? Jakaż twoja rasa?
Kaczę kłaniało się zawstydzone wszystkim, nie wiedząc co mówić, a kaczki powiedziały:
— Jest szkaradnem stworzeniem! Ale nie nasza to sprawa i żyj sobie tu, byłeś nie chciał, potworku, zaślubić którejś z naszych córek!
Ani mu się śniło o zaślubinach i rad był, że może żerować, oraz spać w szuwarach.
Pewnego dnia nadleciało kilka dzikich gęsi. Przybywały z dość daleka z Północy, ale jako młode musiały spocząć w lesie.
— Hej, mały potworze! — powiedziały. — Śmiesznie wyglądasz. Chodź z nami, zostaniesz ptakiem przelotnym. Niedaleko stąd, żyje stadko dzikich gęsi, a przyj mą cię za naszą protekcją życzliwie.
— Piff! Paff! — padły w tej chwili strzały, a dwie gąski zginęły. Po nowych strzałach wzleciały zewsząd z moczaru gęsi i kaczki, uciekając na wszystkie strony.
Strzały huczały, na brzegach stali ludzie, siedzieli w gałęziach wierzb, siny dym pokrył szuwary, a psy naszczekiwały straszliwie.
Biedne kaczę drżało wtulone w kępę trawy. Nagle ujrzało przed sobą psa ogromnego o rozbłysłych oczach, rozwartej paszczy i białych zębiskach. Spojrzał na biedactwo, machnął wzgardliwie ogonem i pobiegł dalej szukać godniejszego siebie łupu.
— Brzydota moja ocaliła mnie! — powiedziało sobie biedne kaczę i siedziało długo wtulone w sitawie, aż polowanie ustało.
Potem zaczęło co sił umykać ze strasznego moczaru i zdążyło nad wieczorem do ubogiej chatki.

ZNALAZŁO SIĘ W DOMKU, GDZIE ŻYŁA ZACNA KOBIETA Z KOTEM I KURĄ
Znużone, chłostane wichrem przycupnęło pod ścianą i dopiero odzyskawszy zmysły spostrzegło, że drzwi nie są domknięte. Weszło i znalazło się w domku, gdzie żyła zacna kobieta z kotem i kurą. Kot umiał prężyć grzbiet i mruczeć, sypał także iskry, ale tylko wówczas, kiedy się go głaskało pod włos. Kura miała krótkie nogi, chodziła śmiesznie, ale znosiła dobre jajka, a kobiecina kochała ją, jak własne dziecko.
Kot i kura spostrzegły rano przybysza, kot zaczął mruczeć, a kura gdakać.
— Cóż to się dzieje? — spytała kobieta, potem zaś wzięła w ręce kaczę i zawołała.
— Doskonale! Będę miała kacze jaja! Odtąd dobrze się działo kaczęciu, miało co jeść i ciepły kąt, gdy jednak wyszło na jaw, że jaj znosić nie może, zaczęła się na nowo niedola.
Kura była istotną panią domu. Mówiła zawsze: „My!“ To znaczyło ona i reszta mieszkańców, gdy zaś biedne kaczę wtrącało czasem słówko, kura łajała je, krzycząc:
— Czy umiesz znosie jaja? Nie? A więc milcz z łaski swojej, bo jesteś niczem w świecie.
— Czy umiesz garbie grzbiet, mruczeć, a nawet rzucać iskry? — pytał kot. — Nie umiesz? A więc milcz z łaski swojej, bo jesteś niczem w świecie.
Kaczę siedziało w kącie, a gdy w chałupinie było coraz to goręcej wraz z nawrotem lata, mówiło czasem:
— Ach, jakżeby to miło było popływać sobie, nurkować i zatapiać głowę aż do samego dna!
— Co gadasz? — krzyknęła kura. — Brednie i basta! Spytaj kota, istotę najmędrszą w świecie, czy przyjemnie jest pływać i sięgać głową dna. Spytaj wreszcie gospodyni samej, czy lubi chlapać się we wodzie!
— Nie rozumiecie mnie! — powiedziało biedactwo.
— Nie rozumiemy? Ach, sądzisz więc, że posiadasz więcej rozumu odemnie, kota i gospodyni? Radzę ci, zrezygnuj z tych głupstw i ucz się znosić jaja oraz mruczeć. Chętnie weźmiemy się z kotem do twej edukacji.
— Może skorzystam coś w podróży! — powiedziało kaczę.
— O, z pewnością zrobi ci to dobrze! — odparła kura, chcąc się go wyzbyć coprędzej.
Biedne kaczę poleciało na samotny staw i zaczęło pływać, nurkować, oraz sięgać głową do samego dna. Była to rozkosz prawdziwa, a trwała przez całe lato.
Nadeszła jednak jesień, z deszczami i chłodem, a biedny ptak przeszedł dużo utrapień.
Brzydkie kaczę zaznało jednak i miłej rzeczy, jednego cieplejszego wieczoru o zachodzie słońca. Właśnie pływało spokojnie, gdy nadleciało stado przepięknych ptaków. Skrzydła ich i pierze było olśniewająco białe, długie szyje gięły się ruchem pełnym wdzięku. Wydawały okrzyki dziwne, gardłowe i na ogromnych skrzydłach leciały w stronę południową, szukając ciepła. Były to łabędzie. Brzydkie kaczę nie widziało nigdy takich ptaków, ale uczuło do nich pociąg dziwny, miłość nawet, jakby je coś z nimi wiązało.
Uleciały w dal, a biedne kaczę ogarnęła taka tęsknota, że rzucało się po wodzie, jakby oszalałe.
Zima była bardzo ostra, stawy zamarzały ciągle i kaczę musiało się ciągle ruszać by nie zginąć. Głód je także nękał srogi, tak że pewnego wierczora padło na lód zesztywniałe i jakby martwe.
Znalazł je tak chłop wracający z targu, zabrał do chaty, przywrócił do życia i dał dzieciom do zabawy. Ale biedne, nauczone doświadczeniem kaczę trzepotało skrzydłami, uciekało, przewróciło garnek z mlekiem, wpadło do skrzyni z mąką i wreszcie uciekło niedomkniętemi drzwiami.
Ile przecierpiało tej zimy biedne kaczę opowiedziećby, naprawdę, trudno, ale w końcu wróciła wiosna i nastały lepsze czasy.
Skrzydła kaczęcie wyrosły, wzmocniły się znacznie i mogło ono teraz fruwać wysoko, wyżej niż inne kaczki. Pewnego dnia latało tak w promieniach słońca. Nagle spostrzegło wielki park z lustrzanym stawem, na niem zaś trzy wspaniałe, śnieżnej białości łabędzie.
Wzruszone wielce, powiedziało sobie:
— Poznaję dobrze te królewskie ptaki! Z jakąż lekkością suną po wodzie! Zefir wzdyma ich skrzydła jak żagle łodzi. Pragnę przyjrzeć im się zbliska, choćby przyszło potem umrzeć. Jestem brzydkie, nie mam prawa pływać wraz z niemi, przeto mnie zabiją! Ale niechże i tak będzie. Mam dość prześladowań i cierpień!
Szumiąc skrzydłami zleciało brzydkie kaczę na wodę i przejrzało się mimowoli.
O jakież je ogarnęła radość i jakie zdumienie!
Wysiedziane przez kaczkę było mimo to łabędziem, gdyż się wylęgło z łabędziego jaja i rasa jego wyszła w końcu na jaw!
Młody łabędź zapomniał odrazu wszystkich utrapień życia swego, a towarzysze otoczyły go, witając życzliwie.
Na brzegu ujrzał niebawem kilkoro dzieci, a jedno z nich zawołało:
— Jest jeszcze jeden! Przybył nowy łabędź!
— Przybył nowy! Przybył nowy! — zaczęły wołać — I to najpiękniejszy z wszystkich!
Pobiegły po ciastka i przysmaczki, rzucały je hojnie w wodę, a młody łabędź, zawstydzony tem, że go zwano najpiękniejszym, schował głowę pod skrzydło, rozpamiętując smutne losy swoje.
Ale inne łabędzie dodały mu zaraz otuchy i po chwili pływał wspaniale po lustrzanej wodzie, tak szczęśliwy, jak nigdy, we śnie nawet dotąd.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Hans Christian Andersen i tłumacza: Franciszek Mirandola.