Bogowie Germanji/XVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Andrzej Strug
Tytuł Bogowie Germanji
Pochodzenie trylogia Żółty krzyż
tom II
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct, Sp. Akc.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XVII

Major Darbois zakupił w kiosku przed dworcem paczkę gazet francuskich i niemieckich i czekał na peronie kolejki zębatej, uporczywie przyglądając się stalowej linie, która naprężona w powietrzu drgała w wysiłku dźwigając wagony i w pewnym stopniu pomagała mu odpędzić nieposkromioną żądzę ciekawości. Postanowił sobie nie zajrzeć do gazet aż zjedzie na sam dół, potem około piętnastu minut zabierze mu podróż na kulach aleją nad brzegiem jeziora do ławki pod platanami. Dyscyplina ta była dzisiaj potrzebną, gdyż w ciągu dwuch ostatnich dni nowa filozofja zawodziła a nawet kapitulowała haniebnie przed nawałą straszliwego realizmu wydarzeń.
Sąsiad w wagonie rozwinął swoją gazetę i major Darbois natychmiast odwrócił głowę, ale już ujrzał nagłówek, odbity literami olbrzymiego gotyku.
— Trzeci dzień ofensywy! Droga do Paryża stoi otworem!
Sąsiad niemiecki i filoniemiecki obywatel neutralnej Szwajcarji promieniał radością. Czyż nie wolno mu odczuwać a nawet wyrażać swoich sympatji? Oczywiście, ale major spłonął tym dawnym, pierwotnym, stadnym, żywiołowym gniewem, który wydobył się z filozoficznego ujarzmienia. Jakże ciężko dźwigać w tych czasach powołanie mędrca, jak trudno utrzymać się na śliskiej drodze ku duchowemu udoskonaleniu...
Kapitan Kunert niecierpliwie poglądał w głąb ocienionej alei, oczekując przybycia przyjaciela. Znał już ostatnie komunikaty i komentarze prasy obu stron. W ciągu ubiegłych czterech dni wojna olbrzymiemi krokami zbliżyła się ku rozstrzygnięciu — zwycięski miecz niemiecki zatknięty na krwawem polu czterech lat walki nakaże pokój Europie i światu. Nastanie długi okres brutalnej przemocy, dalszy ciąg wojny wśród pozorów pokoju — biada zwyciężonym...
Biada i zwycięzcom! Kiedy odrodzi się ludzkość? Kiedyż rozpocznie się dostojne, chrześcijańskie współżycie narodów, jeżeli i ta najokrutniejsza z wojen za cenę miljonów poległych i nieprzeliczonych strat nie zostawi światu nauki, że podobne kolosalne zmagania się nie prowadzą do rozstrzygnięcia, że siły i możliwości przymierzy i sojuszów równoważą się... Że miljonowe armje, że miljardy pieniędzy, że nowoczesny materjał techniczny służą jednako obu stronom, zarówno jak nienawiść, szał zaślepienia i bohaterstwo tudzież łaska czy niełaska Pana Boga, który zda się aż dotychczas pomimo wszystkich modłów i błagań z tej i z tamtej strony nie przekroczył swej niebiańskiej neutralności...
Należy pożegnać mądrą, opartą na faktach doktrynę, pełną otuchy dla przyszłego wiecznego pokoju świata, a ukutą tu na tej samej ławce wspólnie z drogim nieprzyjacielskim majorem. Ciężko będzie wyrzec jej się choćby bodaj dlatego, że w jej narodzinach poza dużą pracą i drobiazgową analizą wszystkich czynników i momentów tych czterech lat tkwi głęboka symbolika, niemal mistyczna, z którą zżyły się serca obu wrogich wojowników.
Obaj przeszli piekło trzech lat wojny, rany, niewolę, mękę sal operacyjnych aż wreszcie jako nieuleczalni inwalidzi uzyskali prawo na wyjazd do kraju neutralnego na pobyt do końca działań wojennych. Obaj wybrali Szwajcarję a w niej miasto Lozannę — obaj wreszcie zostali ranni i wzięci do niewoli pod Verdun... Obaj mieli za sobą chlubną zasługę bojową i wysokie odznaczenia za męstwo, obaj nieśli kiedyś w sercach szaleństwo walki i nienawiści do wroga. Tu — zetknąwszy się przypadkowo zaprzyjaźnili się odrazu, choć napozór wszystko ich od siebie odtrącało. Pociągnęła ich ku sobie ciekawość. Niemiec dla Francuza, Francuz dla Niemca był w tych czasach mytem, zjawiskiem fantastycznem, pojmowano się nawzajem jeno jako cel dla strzału, wyliczany teoretycznie, niedostrzegalny, a spotykano się oko w oko jedynie w momencie ataku i starcia wręcz, w ciasnocie zdobywanych okopów, w huku i dymie granatów, w łyskaniu nożów. Ich kraje, ich życie, ich istota ludzka odgrodzone były żelazną zaporą.
Pokrótce zżyli się ze sobą w trybie nader prostym, jakoś po żołniersku. W rozmowach nie unikali rzeczy drażliwych, często się kłócili, parę razy zrywali stosunki, ale nazajutrz się godzili. Rozmawiali wyłącznie o wojnie i o nowym ustroju świata, który winien nastąpić po jej zakończeniu. Miała to być ostatnia wojna w dziejach ludzkości, pozostawało tylko zbudować pokój na ziemi. Układali nową mapę, Europy i jej stany zjednoczone, detronizowali monarchów, obmyślali statuty i konstytucje, marzyli. Prześcigali się w zohydzaniu rzezi światowej, wyzbyli się przesądów narodowych i żyli przyszłością, nie zaprzątając się zbytnio wydarzeniami na linji bojowej. Nie opuszczali wyżyn szczytnej filozofji, a jeden pilnował drugiego.
Tak spędzili szereg miesięcy w braterstwie, wspomagali się nawzajem, doglądali się w uporczywych niedomaganiach, które przynieśli z frontu. Swojego czasu złożyli wizytę apostołowi zgody i pokoju, autorowi „Au dessus de la melée“, który rezydował w Genewie. Major Darbois uwielbiał go za „Jean Christophe’a“, kapitan Kunert wielbił go tembardziej, że bohater dziewięciotomowego eposu był Niemcem, idealnem uosobieniem ducha i kultury tego prawdziwego rdzenia narodu niemieckiego, który tai się pod twardą skorupą wilhelmizmu, junkierstwa i prusactwa. Romain Rolland przyjął ich najuprzejmiej, ale przeraził obu swoim chorobliwym radykalizmem społecznym, na to ani kapitan ani major nie byli jeszcze przygotowani — pomimo łaskawego zaproszenia ze strony znakomitego pisarza, żeby zechcieli odwiedzać go częściej, nie pokazali się więcej. Snuli dalej samodzielnie swoje samodziałowe dociekania i proroctwa, obywając się bez autorytetów. Zaczęli nawet opracowywać wspólnie broszurę propagandową z niemałym mozołem, gdyż obaj byli w równej mierze niepiśmienni.
Kapitan Kunert zapatrzył się w błękitno szarą dal jeziora, odpoczywał. Całą istotą swoją wchłaniał urok tego poranka po trzech dniach i trzech nocach cierpienia. Ulga po szarpiących bólach w głowie, w krzyżu, we wnętrznościach, w nogach i w rękach, nawet w obu nieistniejących już nazawsze, przed rokiem odjętych dłoniach i palcach... Nareszcie wydobył się z poniżenia długich męczarni na światłość dnia i znowu chce żyć. Ocknienie się jasnej myśli po ohydnem zatruciu morfiną zdawało mu się najwyższem szczęściem, dostępnem dla człowieka — na tę chwilę zapomniał zeszczętem o swojem straszliwem kalectwie... Uśmiechał się, wraz z bólem opuściła go jakaś tajemna najcięższa troska, ustał śmiertelny o coś niepokój wiedział niezłomnie, że przesiliła się w jego losach cała niedola i już nie może wrócić...
Uśmiechał się. Już się nie bronił więcej przed dawnem opętaniem. Cóż że rozum, że sumienie nakazują sądzić niezłomnie i powściągać pustą radość? Snać są rzeczy potężniejsze nad rozum i sumienie jednostki, sprawy ponadludzkie. W nich tętni serce miljonów, w nich to odzywa się duch narodu.
Armje niemieckie stoją nad Marną! Zwycięstwo!
W obliczu rozstrzygającego ostatecznego zwycięstwa, ta wojna przestaje być krwawym absurdem i dopustem bożym, który za jedyne zadanie ma okazać ludzkości jakieś przyszłe ogromne cele.Mistyka! To prawda, rozmaicie można obracać faktami, można rozumować bez końca, ale wobec tego zwycięstwa nabierają znaczenia i sensu wszystkie za całe cztery lata cierpienia i ofiary niemieckiego narodu. I cokolwiek by gadać — on, szczątek ludzki, cudem utrzymany przy życiu, przeszyty tysiącem bólów, niepotrzebny już ani sobie, ani ludziom, może podnieść do oczu swe nieszczęsne ramiona pozbawione dłoni i powiedzieć z niezgłębioną pociechą; — Nie zginąłem na marne, i ja nie cały umrę w mojem plemieniu!...
W oddali, w cieniu platanów ukazał się major Darbois, pracowicie, cierpliwie mierząc aleję swemi kulami. Kapitan patrzał ku niemu z głębokiem współczuciem. Wiedział, że obaj są zarówno mądrzy i dostatecznie uodpornieni na taki czy inny obrót fortuny wojennej, ale wiedział zarazem doskonale, co się dzieje dzisiaj w duszy drogiego przyjaciela, tego Francuza. Jego ból mierzył własną swoją radością — ostatecznie wszyscy jesteśmy tylko ludźmi...
Kapitan chciwie wciągnął pierwszy dym z cygara, które przyjaciel na powitanie wetknął mu w usta i zapalił. Major złożył na ławce swoje gazety i nie odzywał się, jeno sapał odpoczywając po ciężkiej pracy z kulami. Siedzieli patrząc hen poza lazurową przestrzeń jeziora, gdzie brzeg Francji rozpościerał się ciemno granatową uzębioną ścianą. Milczeli tak długo, że wreszcie żaden już nie śmiał się odezwać. Stawało się to nieznośne, potrosze śmieszne, w istocie zaś było jakieś okropne. Żadną miarą nie można było wybrnąć z kłopotu i zagadać o rzeczach obojętnych. Szczerość ich stosunku nie pozwalała na omijanie tego, o czera każdy z nich właśnie myślał. Bez trudu i nieomylnie przenikali się nawzajem. Trzebaż było wkoncu zacząć, a żaden nie wiedział jak, dręczyli się i milczeli uparcie. Kapitan Kunert poczuwał się do pierwszego kroku i wysilał się jakby rzecz zagaić. Wszak to jego armja była zwycięską...
Przypominał sobie tak niedawne dni pierwszej ofensywy wiosennej. I wówczas Niemcy posuwali się w piorunowych rzutach w głąb’ Francji, szli na Paryż i już odcinali Anglików od morza, a jednak jakoś udało im się przetrwać te czasy w. szczerości i w przyjaźni aż do dnia, gdy ofensywa utknęła, i załamała się. Ale tym razem nadchodzi kres, rozstrzyga się los wielkiej wojny, bo za parę dni Niemcy oczywiście staną w Paryżu, teraz trudniej, ba, niemal niemożliwie jest utrzymać się na wyżynach filozoficznej bezstronności.
Rozmyślali obaj nad znikomością wysiłków rozumu i woli wobec szaleństwa, które ogarniało świat. Złudzeniem jest mądrość, polegająca na badaniu kataklizmu i beznamiętnem oczekiwaniu końca, nie jest to żadną mądrością, jeno zawodną samoobroną przed udręczeniem. Niepodobna wyłamać się z masy narodu, gdy ten porwany jest przez lawinę dziejów, może nawet nie wolno... Groza wspólnego niebezpieczeństwa, waga krwi wspólnie przelanej, obrona najpotężniejszej wspólnoty jaką jest naród, niosą w sobie nakazy, które przekroczyć może chyba nikczemny samolub lub zaprzaniec — zdrajca. A filozof-mędrzec, który z niezłomną odwagą patrzy w swój czas i widzi przyszłość, której nikt z walczących nie przenika? Mędrzec, jeżeli jest taki, jeżeli się jeszcze w tej epoce uchował, musi się zataić i milczeć, bo jeżeli jest mędrcem, to wie, że póki trwa wojna — głos jego nie będzie wysłuchany, a powtóre zrozumie, że nie godzi się swoją bezsilną prawdą przeszkadzać tym, którzy wypełniają straszliwą rzecz wojny. Gdy zamilknie ostatni strzał nadejdzie czas filozofów...
Przesiedzieli tak już z pół godziny, nie pozostawało nic innego jak wstać i rozejść się w różne strony bez jednego słowa, na zawsze.
Więc kapitan Kunert zmusił się i nie patrząc na towarzysza wybąkał głosem niepewnym:
— Prześliczny mamy dzisiaj dzień.
— O tak! — odpowiedział natychmiast major popędliwie, jakgdyby tylko czekał zaczepki — piękny to dzień, ale nie dla wszystkich! A dla niemieckich patrjotów, dla cesarskiej armji — owszem, owszem — ma pan zupełną słuszność! Winszuję...
— Drogi majorze, czyż pan przypuszczał, że ja nie mówię o pogodzie?
— Dajmy spokój! Dajmy już temu wszystkiemu spokój!
— Czyż nasza przyjaźń miałaby się potknąć o jakiś komunikat z frontu? Przetrwaliśmy już niejedno...
— Ależ teraz pańscy Niemcy dorzynają Francję! To jest pogrom, koniec wojny! A pan się z tego cieszysz, czyż ośmieliłby się pan powiedzieć mi teraz, tutaj, prosto w oczy, że tak nie jest?
— Mógłby pan przemilczeć to swoje przypuszczenie, pocóż zatruwać nasz tak wyjątkowy stosunek? Wszak pan zna moje przekonania?
— Cóż z tem mają wspólnego jakieś nasze przekonania? Pan się radujesz a ja się trapię — pan jesteś Niemcem, ja Francuzem... Wogóle nie powinniśmy się jyli spotykać i wyczyniać głupich eksperymentów...
— Czy pan major chce przez to powiedzieć, że mamy się rozstać?
— Mniemam, że nikomu by to nie zaszkodziło pomimo całej szczytności misji dziejowej, którąśmy sobie uroili na tych lozańskich wywczasach.
— Niech pan nie drwi z rzeczy świętej, do której przecie sam mnie pan przekonał i pociągnął!
— Owszem, przyznaję się, byłem śmieszny. W samem założeniu naszej przyjaźni od samego jej początku tkwił fałsz!
Na te słowa cygaro wypadło z ust kapitana, pochylił się instynktownie, ale nie miał czem i jak podnieść go z ziemi. Major Darbois uczynił wysiłek prostej przyzwoitości, zmusił się i chciał je podjąć, co widząc kapitan natychmiast nadeptał cygaro stopą i zgniótł. Zamilkli.
Z zapamiętałego zapatrzenia się w pogodną, przejrzystą dal jeziora wyrwał ich głos silny, melodyjny i głęboki, dźwięczący uprzejmością, za którą taiła się szczera dobroć. Drgały w nim serdeczne współczucie i smutek, nawet łzy. Major poruszył się niemrawie na ławce, chciał powstać, chwytał za swoje kule i zapomniał nawet zdjąć kapelusza na powitanie. Eva Evard położyła mu rękę na ramieniu ruchem uroczo macierzyńskim i siostrzanym, usiadła obok i patrzała nań z tak ujmującą dobrocią, że kapitan Kunert widząc to uczuł łzy w oczach.
— Tak to spotykamy się znowu na tym świecie, panie Darbois... Rada pana widzę jak zawsze, panie poruczniku... Ale przez ten czas chyba pan dostąpił wyższej szarży?
— Owszem, awansowałem na inwalidę w stopniu zupełnej doskonałości, czyli na sto procent, bo więcej nie można! Zresztą, jeżeli o to idzie, jestem już majorem w stanie absolutnie nieczynnym i dlatego rozkoszuję się obrazem najpiękniejszego jeziora na świecie. Temu też zawdzięczam spotkanie z panią, pamięta pani naszą ostatnią rozmowę u państwa Bonnard...
— Państwo Bonnard...
— Piętnaście, rue du Bac. Madame Bonnard, takie sobie paryskie nic, szalała chcąc panią poznać i ja to byłem właśnie pośrednikiem, a on nawet był przelotnie ministrem w gabinecie Ribot, ot taka zwyczajna małpa z menażerji w Palais Bourbon... Ale to było nasze ostatnie spotkanie przed moim powrotem na front. Przy pożegnaniu ośmieliłem się powiedzieć pani, że z rozkoszą bym zginął, gdyby mi było danem odegrać z panią bodaj jeden obraz, choćby w roli górnika Anzelma z „Pożaru na kopalni Fructidor“...
— Ach, podobne rzeczy mówił mi nie jeden...
— Bardzo wierzę, ale pani odpowiedziała mi, że niech powrócę cały i zdrowy na przyszły urlop, to zobaczymy...
— Ależ pamiętam!... Cóż z tego, pan się nie stawił... I musiałam pana zdradzić...
Kapitan Kunert nie mógł oderwać oczu od przedziwnej gry w tej twarzy, płoche, zalotne półuśmiechy ust i głęboka zaduma w spojrzeniu, a na dnie oczu ten żal... Pod pozorem lekkiego flirtu powitalnego dostrzegł dramat tych dwojga. Poruszył się chcąc odejść.
— Pani Evard, pani pozwoli — pan kapitan Kunert, oficer armji niemieckiej, mój towarzysz niedoli i przyjaciel.
— Witam pana!
Wyciągnęła do niego rękę po przyjacielsku, kapitan zmieszany promiennem spojrzeniem pięknej pani zapomniał się i podał jej swój nieszczęsny kikut.
Eva dotknęła go palcami i ani jednem drgnięciem twarzy nie dając mu poznać, że wie o jego kalectwie, przerzuciła się na język niemiecki i zaczęła mówić z ożywieniem o Berlinie, skąd właśnie powraca.
— Pani była w Berlinie? — zdumiał się major — cóż pani tam robiła?
— Co tam ja — ja wiecznie ganiam po świecie, ale co pan porabiał przez te półtora roku? Ciężko panu było w niewoli?
— O tyle, że przez cały czas pobytu bez ustanku ucinano mi nogi po kawałku to prawą, to lewą, oczywiście za każdym razem coraz wyżej, wreszcie stało się to nudne. Z niewoli niemieckiej wysłano mnie do niewoli szwajcarskiej i obecnie jestem internowany jako jeniec Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. Poznałem mnóstwo systemów niemieckich protez, niektóre są poprostu genjalne, cóż kiedy wytrzymać w tem niepodobna, to też chodzę po staroświecku, zupełnie bezwstydnie, na szczudłach...
— A więc pani jest naprawdę Evą Evard? To nieprawdopodobne — wyrwał się nagle kapitan Kunert z jakiemś niespodziewanem zdumieniem.
Roześmieli się oboje.
— Dlaczego to pana tak dziwi?
— Bo to jest nieprawdopodobne... W mojem pojęciu pani była zawsze jakimś mytem. Gdy się zna i uwielbia tylko cień pani z ekranu... W tylu postaciach... Ach, jakże ja głupi mogłem nie poznać pani od pierwszego spojrzenia! Nie poznałem, bo nie wyobrażałem sobie, że pani żyje naprawdę, czyli że można panią spotkać... Mówię nonsensy, ale inaczej trudno mi wyrazić... Nie, tego zupełnie nie można wyrazić!
— Innemi słowy spotkał pana zawód?
— Czyż pani nie widzi, że jest zakochany?
— Majorze! Możnaby jednak nieco subtelniej...
— Ależ oczywiście, że tylko najsubtelniej! Bo inaczej się nie da, kapitanie, trudno i darmo. Wzajemność Evy Evard to dopiero myt!
— Kto to wie...
— Ja wiem, pani Evo!
— Majorze, doprawdy nie uchodzi!
— Kapitanie, nam z panem ujdzie o wiele więcej a nawet już wszystko, bo obaj jesteśmy skreśleni z tych uroczych spraw, poza nawiasem życia, cienie, błąkające się po tym padole. Zato każda kobieta na świecie nazwie pana bohaterem i tyle pan będziesz miał.
— Poco pan to wszystko wygaduje?
— Bo dopiero patrząc na panią czuję całą swoją nędzę! I dawniej nie byłem tak naiwny, żeby się czegoś od pani spodziewać, ale przynajmniej było się człowiekiem — do stu djabłów, miało się obie nogi! Miało się prawo bodaj patrzeć na panią...
— Nikt panu nie broni patrzeć.
— To też patrzę, patrzę, ale jak?... Niczem pies.
Zamilkli. Wiatr od jeziora od dalekich gór zaszumiał w platanach, jedna z gazet na ławce roztworzyła się i zaczęła trzepotać sztywnym przykrym szelestem. Eva wzięła ją, rozprostowała i rzuciła okiem na pierwszą stronicę, ale major Darbois szybkim ruchem odebrał ją jej, zmiął i rzucił na ziemię.
— Na miły Bóg! Pani Evo, gadajmy dalej o głupstwach, o niczem! Niech nam pani opowie coś ciekawego z szerokiego świata... Albo posiedźmy sobie cicho, patrzmy na wodę! Byle o tamtem ani słowa, zaklinam panią...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Andrzej Strug.