Bielany (1829)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Karol Antoniewicz
Tytuł Bielany
Wydawca Józef Schnayder
Data wyd. 1829
Miejsce wyd. Lwów
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron



BIELANY.





Na dochód towarzystwa dobroczynności Krakowskiego.





WE LWOWIE,
DRUKIEM JÓZEFA SCHNAYDERA.
1829.



BIELANY.





Dokąd ta ścieszka, kręto wiedzie w góre?
Pomiędzy skały i gęste krzewiny,
Noc szaty swoie zasłała szeroko;
Tu na zachodzie, wiatr usunął chmure,
Kule ognistą, łzawe żegna oko,
A tam na wschodzie, mkną w obłok ruiny;
Gdzie czystym nurtem, ięcząc Wisła płynie,
Stoię nad Wisłą — a myśl w mysłi ginie; —
Czy w twéy świątyni stanąłem naturo?
Wiecznego spoczynku, tuż przybytek święty,
Pytam was drzewa, pytam ciebie góro,
Pytam was gwiazdy, lampy głuchéy nocy,
Czy chcecie łudzić, słaby wzrok pielgrzyma,

Stawiaiąc szczęścia, rozkoszne obrazy,
By gróm tem straszniéy, przed iego oczyma,
Uderżył w dęby, pogruchotał głazy?
Mówcie, na próżno, głos wydać nie zdolny,
I ten głaz zimny, i wietrzyk swywolny,
I nurt, choc ięcząc burża go poruszy;
I gwiazdy milczą, lecz mówią do duszy;
Głos się o skały na próżno nie łamie,
Gdy wszystko milczy, ach wszystko przemawia,
I gwiazda z gwiazdą, nurt z nurtem rozmawia, — —
Jakież malowne widoki do koła!
Tu z wzgórków trzoda powraca wesoła,
Tam rybak śiecie zaciągnął do łodzi,
I piosnkę nucąć, spokoynie odchodzi;
A tam gdzie pasmo, dzikich skał się wiie,
Wśród mglistéy powłoki, stary gmach się kryie;
Widzisz te baszty, te mury, te wieże,
To zamek Tenczynski; — tam niegdys rycerże
Za Boga i wiarę — krwawy bóy toczyli,
A gdy szczęk broni, zamilkł w nocnéy chwili,

Trubadur wierny, u nóg swéy kochanki,
Po krwawym boiu, krwawe składał wianki!
W sklepionych salach, gdzie teraz przez szpary,
Xiężyć bladawym promieniem przebiia,
Złociste niegdyś dzwonili puchary; —
I ten czas minął! — iak wszystko przemiia,
A gdy zniszczenia godzina wybiie,
Burża w grobowych, tylko gruzach wyie!
Przeszłość i przyszłość włudzącéy kolei
Gasi i gwiazdę roznieca nadziei! — —
Lecz idę daléy, gdzie węższa drożyna,
Gęstsze zarosla, i krzaki przecina.
Rzadkie iuż w piasku, wiatr zasunął slady;
Xiężyć mi tylko towarzyszy blady;
Gdy do wierszchołka zbliżałem się góry,
Uyrzałem ciemne, wgłębi lasu, mury,
A tam gdzie z zołkłe, cien rzucaią buki,
Wieże Kościoła i posępne łuki,
I wzniosłe krzyże, i ciemne kruszganki,
Bramy warowne — gdy u bramy dzwonie,
Uyrzałem furtkę, ukrytą na stronie! — —

Ten szelest liscia, i ten szmer strumyka,
Jak słodkim głosem przemawia do duszy,
Gdzież iestem? domek — domek pustelnika,
Cicho! — głos iakiś, obił się o uszy;
Zapukam, spytam, może ktoś odpowie; — —
Nad drzwiami napis — przy drzwiach Krzyż zwieszony,
I obraz, lampa pod obrazem swieci,
Pukam na próźno — ale z drugiéy strony,
Także domeczek i drugi i trzeci,
Przed każdym domkiem ogrodeczek mały;
Pędzi latorosl między twarde skały,
Na boku woda mruczy przezroczysta,
Srodkiem wiedzie, ulica cienista; —
Pomiędzy drzewa i zwiędniałe kwiaty;
Uyrzałem białe, pustelnika szaty;
Schyloną głową i s spuszczonym okiem,
Poważnym ku mnie przystępuie krokiem,
Wita — chce odeyść — ciekawością zdięty,
Gdzież iestem? pytam, powiedz oycze swięty;
Ta wdzięczna cisza, to głuche milczenie,

Te gwiazdy, kwiaty, fale, drzewa, cienie,
I czaruiące do koła widoki,
Ten Xiężyc iasny pomiędzy obłoki,
W słodkich marzeniach, myśli myślą gonie!
Starżec z usmiechem scisnął moie dłonie;
»Gdy cała natura iuż spokoynie drzymie,
Usiądz tu że mną w téy cieni pielgrzymie,
Może to słodkie spełznie omamienie,
Lecz słodsże w sercu, zostanie w spomnienie!«

Góra, co Wisła oblewa do koła,
Co pod obłoki wznosząć grzbiet swoy dumny,
Dzwiga stuletnie natury kolumny,
Co w biegu chmurę, zatrzymać wydoła,
Góry śrebrnéy przebrała nazwisko!
Mieszkanców pustyni, samotne siedlisko,
To są Bielany! — — Minęli iuż wieki,
Gdy smierć Romualda zawarła powieki,
Minęli wieki, iak swięte popioły,
Burzliwe wpuszczy rosniesli żywioły;
Lecz ten duch wzniosły, nie opuscił ziemie,

Za wzór pózniéysze obrało go plemie,
Uczniów, co w sercu kryiąć klejnot drogi
Radośnie rodzinne porzucali progi;
I dzis nie ieden, ieszcze z świata znika,
I życie wpuszczy wiedzie pustelnika!
Burzą zdradliwą po morżu miotany,
Chcesz port pewny znaleść? — uchodz na Bielany! — —
Dzien schodzi za dniem w iednostaynem kole,
Łzy nie wyciska, nie roziątrza bole,
Echo o iednéy trącone godzinie,
Przerywa ciszę, i po skałach ginie,
Tęczą nadziei, niebieskie sklepienie,
Tam nie raz serca wznosi się westchnienie,
Oko na iasnym spoczywa blękicie,
Gdzie wiara wieczne zapowiada życie!
I dla mnie w krótce ięknie dzwón grobowy! — — —
Panie ty rozkasz, ia zawsze gotowy;
Niech się me oczy powleką zasłoną,
Niechay mnie w zimne spuszczą ziemi łono,

Dusza się wzbiie do ciebie, o Boże,
Tam niebieskiego, błysnie życia zorże,
Tam — chciał daléy mówic, lecz podnioslszy oko,
Łzą lice skropił — i westchnął głęboko,
Milczał z nim wszystko milczało w około,
Gdy cichym głosem nachyliwszy czoło
Modlić się począł:

»Serce me wznoszę do ciebie, o Panie!
Jak ty rozrządzisz, tak niechay się stanie,
Ty wiesz naylepiéy czego mi potrzeba,
Lecz niechay serce w miłości ku tobie
Nigdy nie stygnie, a cokolwiek zrobie,
Niechay cię mysl ma, widzi ciągle w niebie!
Kto w tobie nadzieie pokłada iedynie,
Ten tu nie zbłądzi wiecznie nie zaginie,
Choć potok życia burzliwie odpłynie,
Z nowym sie życiem nowy byt rozwinie.«

Blade ognie gwiazda roni,
Północ iuż wybiła z wieży,

Srebrnem brzmieniem dzwónek dzwoni,
Woła braci do pacierży;
Tam gdzie domek pustelnika,
Gęsty drzew otacza wianek,
Mignął się blady kaganek;
Wśród drzew cieni — swieci, znika,
Tu zabłysnął, tam się kryie,
Jak w błękicie skra się wiie,
Bo gdy zabrzmiał dzwón w kościele,
Każdy oyciec rzuca cele,
A różaniec wziąwszy w dłonie,
W świętym przystępuie gronie;
Xiężyc spod ciemnéy wysunął się chmury,
Nad wieże kościoła, roztoczył swe koło,
Już pustelnicy w święte wchodzą mury,
Przed znakiem krzyża uchylaią czoło,
Bramy otwarte, a na drzwiach świątyni,
Widać dwóch starców, mieszkanców pustyni,
Księgę trzymaią ustaw Romualda;
Daléy przy bramie stoią dway Rycerże,
Z głazu wykute, kamienne pancerże

Kryią te piersi, gdzie serce nie biie,
Kamien się został, popioł ziemia kryie;
A Xiężyc wsklniącéy nie łamie się stali: — —
Lampa w przysionku kościoła się pali,
Z spuszczonym okiem,
Powolnym krokiem,
Szeregiem długim,
Jeden za drugim,
Po źimnym marmurze,
Wstępuią dali,
A na sklepieniu
Lampa się pali,
Gdzie obraz Pana,
Tam gną kolana,
I iuż do koła
Zasiedli w chórze.
Modły cichym szemrząć głosem; — —
Lampa rzuca blask ukosem,
Płomyk się wiie między nocne cienia;
Posępna cisza — gorące westchnienia,
Jęki miłośne i głosy żałoby,

Już się o zimne odbili sklepienia,
Po nad milczące unosząc się groby!
Modlo się — Boga wzywaią pomocy,
Łzy ronią miłości — zgłębi serca płyną,
W siąknie ie marmur, w niebie nie zaginą,
Anioł ie zliczył, co zliczył westchnienia,
Miłości łzy w kielich spłynęly zbawienia.

Dzwónek zadzwonił, o ściany z marmuru
Potrącił echa, ięcząć przerwał ciszę,
Już ciche modły dochodzą mnie z choru,
Tu gdzie się w myslach, wątły duch kołysze,
Z głosami oyców łącze me pacierże,
Wszak i ia kocham, ia żyie, ia wierze,
Wszak i ia żyie — cóż życie bez wiary?
Któż tę zagadkę rozwiązać iest w stanie,
Życie — noc ciemna — grób wieczne mieszkania! —
Smierć — moc nieznana — wszystko w nicość zmienia! —
Więc ten na próżno niósł cnocie ofiary,

A głos, co zgłębi wydobył sie duszy,
Te zimne nieba sklepienia nie wzruszy,
Cnota nadgrody, zbrodnia niemasz kary?
Stóy! nad przepaścią niech się duch nie bląka,
Te, co niewiara zastawia ci śidła,
Przerwiy iak tkankę słabego paiąka;
Rozpędz te zgubne, zwodnicze, mamidła; — —
Wszak się wysmukłe w górę pną topole,
A bluszcz żimnego chwyciwszy się łona
Zwiędłe po skałach, wyciąga ramiona,
Masz mysl iedynie błąkać się po dole?
Niechay się wzbiia polotem sokoła,
Niechay po ziemi iuż dłużéy nie błądzi,
Gdźie się mysl chwieie, tam niech duch rozsądzi!
Od kolepki do grobu, długa, ciemna droga,
Coż dostrzeć łzawa wydoła rzenica?
Chcesz mysl natężyć, ach mysl tak uboga,
I nie odkryta życia taiemnica!
Za prawdą gonisz, chcesz ią uiąć w dłonie,
Zacmi cię iasna prawdy łyskawica,

Ty do niéy drzące wyciągasz ramiona,
Ty ią do twego chcesz przycisnąć łona,
Ale to widmo, własnym gasnie ogniu!
Jak kropla wody w Oceanie tonie,
Jak się w powietrzu gubią kwiatów wonie; —
Lecz czemuż szukać tu ulgę boleści,
Wszakże iest niebo, wszakże Bóg na niebie,
Wszakże iest wieczność — dusza wiecznie żyie; — — — —
Niech się w marzeniach wątła mysl nie wiie,
Bo tutay myślóm Bóg stawił granice,
Niechay tu słabe zamkną się zrenice,
Zasłona wiary — wieczne prawdy kryie!
1. Listopada 1828.
Karol Bołoz Antoniewicz.