Bez tytułu (felietony)/XXXIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Bez tytułu
Podtytuł XXXIII
Pochodzenie Pisma ulotne (1873-1874)
Wydawca Redakcya Tygodnika Illustrowanego
Data wyd. 1906
Druk Piotr Laskauer i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom LXXVIII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Bez tytułu.
XXXIII.
Przejazdy na ulicach. Nasi dorożkarze. Bezpłatne lekcye gimnastyki. Św. Marcin. Zima. Teatr. Nowe sztuki. Walka o bilety. Antyteza. Śmiechy na Otellu. Rolina. Ślizgawka na Saskim placu.

Gdyby jaka nowożytna Marta chciała, jak owa w balladzie Szyllera, wystawić u nas w Warszawie na próbę męstwo swego Emroda, nie potrzebowałaby wcale rzucać rękawiczki „między tygrysa i między dwa lamparty“, ale naprzykład na rogu Bielańskiej, Senatorskiej i Teatralnego placu. Próba skończyłaby się zapewne tak jak w balladzie, Emrod więcej nie wróciłby do Marty, bo nie chciał, a nasz napewnoby nie mógł.
Łatwo się bowiem domyśleć, że nasi dorożkarze załatwiliby się z jego kościami i prędzej, i lepiej, niżby to mogły potrafić tygrys i dwa lamparty. Ależ jeżdżą, bo jeżdżą! Już to wszystkie skręty ulic są dla przechodzących prawdziwym Rubikonem, na przejście którego niełatwo i niezbyt bezpiecznie się ryzykować, ale wspomniany róg Bielańskiej i Senatorskiej przechodzi wszystko, o czem można zamarzyć. Dla mieszkańców Warszawy jest to prawdziwa szkoła gimnastyki, w której nauczycielami są nasi woźnice. Choćbyś, czytelniku, był najmniej zręcznym, mimo woli nauczysz się rozmaitych wyginań, łamańców i skoków. Trudno bo ci i nie skoczyć, kiedy nagle np. uczujesz gorący oddech koni za kołnierzem, a dyszel blizko ronda twego kapelusza. Sam potem nieraz zdziwisz się własnej zręczności, bo gdyby tobie, człowiekowi spokojnemu, kazano umyślnie wykonywać podobne sztuki, pewniebyś wolał nawet… (coby tu strasznego wymyślić?), nawet przeczytać wszystkie poezye naszych młodych poetów, nawet tłoczyć się przed okienkiem kasyera przed przedstawieniem pierwszy raz granej sztuki, nawet mieć interes z urzędnikami niektórych ubezpieczeń od ognia, niż ważyć się z własnej ochoty na tego rodzaju sztuki.
A jednak, dzięki naszym dorożkarzom, takie sztuki wykonywamy codziennie. Ha! trudno! Nie nauczymy się jeździć wolniej na skrętach. To mógłby sprawić chyba tylko wyraźny rozkaz odpowiedniej władzy. Zresztą, gimnastyka podobno idzie na zdrowie; że więc tam komuś przejadą czasem dziecko, lub że sam nie doliczy się wszystkich kości, powinien wiedzieć, że cierpi pro publico bono.
W cyrkule Sobornym Konstanty Kirszensztein, chroniąc się przed jadącym ekwipażem, upadł i wybił sobie trzy zęby. W tymże cyrkule na ulicy Senatorskiej Haim Majfeld, furman, najechał na przechodzącą damę, którą koń uderzył w nogę; furman przyaresztowany w celu ukarania go według prawa. (G. Polic).
We wszystkiem są dwie strony. Kiedy np. idziesz przez Teatralny plac, nie myśląc zresztą jechać, a nagle z szeregu wypada na ciebie z dziesięć dorożek, tak, że sam nie wiesz, w którą stronę uciekać, to także ma dwie strony, — złą, bo musisz uciekać, i dobrą, bo jeśli istotnie masz zamiar siąść, to już ci tak blizko, że bliżej być nie może. To pewna, że gdyby np. w Berlinie, gdzie ludzie mniej są zręczni, dorożkarze jeździli, tak jak u nas, połowa jego mieszkańców padłaby ofiarą ich gorliwości.
Obecnie niebezpieczeństwo dla nas zwiększa się jeszcze, albowiem nadchodzi czas sanny, a wiadomo, że sanną zamaszyściej się jeździ niż kołową. Trudniej przytem uciekać, bo znów panuje u nas ten dobry zwyczaj, że konie biegną środkiem ulicy, a sanki to już tam, jak sobie chcą, koło lewego chodnika lub prawego, zależnie od tego, na którą stronę się zatoczą.
Żeby jeździć sankami, niewiele dla Warszawy potrzeba; ale czy będzie prawdziwie dobra sanna, trudno przesądzać, bo Święty Marcin nie wystąpił z pewnemi wróżbami. Jak wiadomo, ostra lub łagodna zima zależy od koloru piersi gąsek. Otóż ci, którzy je badali, utrzymują, że jedne miały białe, drugie czerwone, a od czego znowu ów kolor zależy, to już chyba samym bogom tylko wiadomo.
Tymczasem miasto nasze przybiera już fizyonomię szczerze zimową. Ogród sterczy szkieletami drzew, ostry wiatr barwi na czerwono oblicza, na ulicach, jak zwykle, pełno, ale wszyscy chodzą raźniej i śpieszniej. Zima! zima! Wczesnym wieczorem miasto błyszczy tysiącami lamp po sklepach lub spogląda wesoło oświeconemi oknami mieszkań, w których rodziny zabierają się już do zwykłych na zimowe wieczory zajęć.
Wśród tej powodzi świateł, najżywiej jednak płoną okna teatrów, barwiąc różowem światłem szary blask uliczny i nęcąc przechodniów, niby urocze oczy, pełnem obietnic mruganiem. Istotnie, warto zawierzyć tym obietnicom, albowiem co kilka dni czerwony afisz zapowiada nam nowe sztuki! Już jeśli kiedy, to obecnie niema powodów narzekania na reżyseryę, albowiem trzyma się wcale odmiennej, niż poprzednio metody. Dawniej, spoglądając na afisz, kiedyś ujrzał np. nieśmiertelne: „Było to pod Wagram“, myślałeś sobie ze smutkiem w duszy: było to wczoraj, było to onegdaj, a będzie to jutro i pojutrze! Dziś bywa inaczej, a że teatr, zarówno jak i publika, dobrze na tej odmianie wychodzi, dowodem tragi-komiczne sceny, które się dzień dziennie rozgrywają przy kasach.
Nigdy darwinowska walka o byt nie odbywała się tak zgiełkliwie, jak ta, w której bronią jest łokieć, celem bilet, nagrodą słodkie, karą po przegranej kwaśne humory naszych żon i córek. Ile tam gwaru, ile tłoku, hałasu, popychań, ile połamanych kapeluszy, zaklęć, złorzeczeń, gorących modlitw do tego nieubłaganego dzierżyciela losów przedokienkowych suplikantów. Ale za to na tle tego chaosu, jakże wzniosłe myśli może budzić to znane wszystkim niewzruszone oblicze, spoglądające z poza szyby szklanej z niewzruszonym spokojem na zabiegi i walkę tłumów o te czerwone i żółte kartki. Napróżno tłum ciska zaiskrzonym wzrokiem na faszerowaną nimi księgę, leżącą poza ramą okienka; napróżno prosi się, dobija, popycha, wre, szumi, błaga i złorzeczy, na obliczu owem ani na chwilę nie znika ta godność i spokój, świadectwo poczucia swej wyższości ponad zwykłych śmiertelników tego świata.
Co za antyteza, godna Wiktora Hugo; spokój obok zamętu, pogoda obok burzy, cisza obok wrzawy, majestat wobec tłumów.
Walki owe przy kasach przybierają szczególnie zacięty charakter przed każdem przedstawieniem Otella. Jest to jedna z najbardziej scenicznych tragedyi Szekspira, a znakomita gra p. Leszczyńskiego podnosi do demonicznej potęgi wspaniały, jakkolwiek przerażający jej efekt. Pomimo tego jednak za drugiem przedstawieniem, w chwili najpatetyczniejszej, po lożach pierwszego piętra, dały się słyszeć przytłumione śmiechy eleganckich dam i towarzyszących im rycerzy. Od paradyzu, aż do krzeseł, pytano, co się to znaczy, i nikt nie umiał dać wystarczającej odpowiedzi. Zakrawało to jednak na mały skandalik. Niektórzy przypuszczali, że ponieważ było to w wigilię Św. Marcina, który wiadomo czyim jest patronem, zatem przyszłe jutrzejsze solenizantki były w dobrym humorze. Tłómaczenie może byłoby i trafne, gdyby Św. Marcin był mniej krwawym patronem. Co do nas, nie mogąc się na nie zgodzić, a nie chcąc także dla wytłómaczenia faktu uciekać się do innych niemniej złośliwych przypuszczeń, polecamy względom naszych dystyngowanych dam inne sztuki, daleko odpowiedniejsze dla ich umysłu i smaku, a mianowicie: „Piękną Helenę“ i drugą jeszcze, niestety! dość dawno już nie graną, a noszącą tytuł: „Gavaut, Minard i Spółka“.
Świat bowiem jest tak smutny, że warto się czasem poweselić, choć z drugiej strony w obecnym sezonie nie możemy się skarżyć na brak rozrywek. Od niejakiego czasu mamy znów nową rozrywkę, to jest cudowną, trzynastoletnią Rolinę, która, mając zamknięte oczy, czyta, pisze, odgaduje znaki, nazwiska osób, charaktery, słowem, tak wie wszystko i może mówić o wszystkiem, jak niektórzy nasi literaci, przed którymi, podobnie jak przed królem Salomonem, począwszy od ziarnka piasku, a skończywszy na cedrze z Libanu, pod słońcem niema tajemnic.
Taką jest Rolina. Dziwiono się wprawdzie, że tak cudowne dziecię nie pomiarkowało odrazu, że publiczność warszawska nie więcej ma pieniędzy, jak rozumu, i że cena rublowa za pierwsze, a półrublowa za drugie miejsca, odstraszy wszystkich, choćby od największych cudów. Tak też się stało. Pierwsze przedstawienie nie mogło mieć miejsca, ponieważ nikt, literalnie nikt nie przyszedł.
Jest to surowa nauczka dla wszystkich, spekulujących na warszawskie kieszenie i warszawską łatwowierność. Tym razem poskutkowała ona cudownie, albowiem zaraz na drugi dzień ogłoszenia doniosły, że wymagania panny Roliny zmniejszyły się aż do dwóch złotych za pierwsze, a złotówki za drugie miejsca. No! tak to jeszcze! Obniżenie cen natychmiast jednak skutkowało, albowiem odtąd znaleźli się ciekawi cudów nadzwyczajnego dziecięcia. Na wczorajszem wieczornem przedstawieniu było kilkanaście osób, zwłaszcza drugie miejsca zapełniły się prawie wszystkie. Między publicznością a dziecięciem pośredniczy jego opiekunka, która, ukazując mu rozmaite osoby, każe naprzykład odgadywać ich zajęcia, albo podawszy komuś książkę, pyta dziecka, na której stronicy ów ktoś ją otworzył i t. p. Wogóle odpowiedzi bywają istotnie trafne, uważaliśmy jednak, że na pytanie o losy młodych ludzi zbyt często powtarza się odpowiedź: „Szczęśliwy w miłości“. Odpowiedź to zręczna, bo przecież nie znajdzie się nikt, ktoby dla miłości prawdy chciał tak pochlebnej o sobie opinii zaprzeczyć! W całem przedstawieniu więcej od pytań i odpowiedzi zajmuje sama postać dziecięcia. Jest to dziewczyna lat około trzynastu, mocna brunetka, o wyrazistych czarnych oczach, szczupła, blada, ale bardzo piękna. Biografia jej, którą przy wejściu wręczają publiczności, opiewa, że jest Francuzką, córką dość głośnej podobno w swoim czasie Bianki François, a prawnuczką w prostej linii słynnej Lenormand. Byłyby to więc zdolności dziedziczne, przechodzące po kądzieli. Matka Roliny, wspomniana już Bianka, wyszedłszy zamąż za aktora, i nie znalazłszy z nim szczęścia, podróżowała przez całe życie po różnych miastach i miasteczkach, a nakoniec w Turyngen zmarła, zostawiwszy małą Rolinkę obecnym jej opiekunom, którzy wytknęli jej wieszczy zawód. Si non è vero, è ben trovato. Komicznem jest, że biografia, do której nie mógł przecie nikt inny, jak sami opiekunowie dostarczyć wieści, rozpływa się nad dobrocią tychże opiekunów dla dziecka.
Dawniej podobno tego rodzaju Roliny robiły doskonałe interesa w Warszawie, obecnie jednak przyszły i na Warszawę takie czasy sceptyczne, że wierzyć równie mało ma ochoty, jak płacić. Czy cudowna Rolina źle na tem nie wyjdzie? — zobaczymy.
Drugą z kolei rozrywką, jaka czeka tej zimy Warszawiaków, jest ślizgawka, którą już poczęto urządzać na Saskim placu. Zeszłego roku były już podobne urządzenia, ale na nieszczęście, ponieważ zimie i ślizgawce brakło bagatelki, bo tylko lodu, nikt się więc nie ślizgał, z wyjątkiem przedsiębiorców, którym i bez lodu tak się fatalnie poślizgnęła noga, że podobno do tej pory od tego szwanku nie mogą przyjść do siebie.
Kto obecnie podniósł tę myśl na nowo, powiedzieć jeszcze nie umiemy, ostrzegamy go jednak, że powodem upadku zeszłorocznego przedsiębiorstwa były i zbyt wygórowane ceny za wejście.
Ceny te powinny być tem umiarkowańsze, że przedsiębiorca musi wytrzymać konkurencyę z nielada przeciwnikami, bo z Wisłą, i z sadzawkami w parku Łazienkowskim. Te ostatnie będą szczególnie niebezpiecznym przeciwnikiem; sanna bowiem w pogodne dnie dostarcza sposobności do spaceru, urok zaś miejsca nadaje odbywającej się tam zabawie pewien charakter wykwintny i wielkomiejski.
Wszystko to jednak zależy od tego, czy zima będzie dość sucha i mroźna, niechże nas jednak nikt nie posądza, abyśmy sobie takiej życzyli. Mroźne dnie, w których śnieg skrzypi pod nogami, jasne a widne noce, miła to perspektywa dla tych, których czeka zabawa, płonące okna i woskowane posadzki salonów, iskrzące oczy z pod masek, uśmiechy dam i cały ów hulaszczy, szalejący wesołością karnawał, pełen życia i gwaru, ogłuszający dzwonkami sanek, nawoływaniem woźniców i rżeniem koni. Ale nie wszystkich dola jednaka: „Im zima tęższa, tem dola cięższa“, skarży się smętnie ubóstwo, a w tej rzewnej skardze tkwi bolesna prawda i bolesne doświadczenie, nabyte chłodem i głodem. Posępna to strona medalu, te izby obok salonów, nieopalane, błyszczące szronem na ścianach, dniem ciemne, wieczorem ozłacane światłem łojówki, a tak puste, że tylko garść słomy i dzban zmarzniętej wody ubierają podłogę, a tak ciche, że tylko drżący oddech zamieszkujących je istot, przerywa głuche milczenie. Czasem tylko na tle tego obrazu przesunie się, jak weselszy promień słońca, cicha postać szarej siostry miłosierdzia, niby anioł, niosący z sobą wspomożenie i pociechę.
Jakoż zimą poruszają się żywiej wszystkie instytucye dobroczynne, organizują się odczyty, bale, koncerta, a drzemiące potrochu latem miłosierdzie publiczne, wraz z pierwszymi przymrozkami budzi się z uśpienia i wytańcowawszy się na balach, albo nasyciwszy koncertową muzyką, śpieszy odgrzać i odchuchać skostniałą tymczasem nędzę. Możnaby nawet postawić zarzut, że spóźnia się nieco z pomocą, i że ogrzewa biednych wtedy dopiero, kiedy już nadobre przemarzną. Trudna jednak rada! Bawić się można tylko w zimę, a nasze miłosierdzie musi koniecznie się bawić. Kiedy poczyna się nudzić, natychmiast idzie spać. Taka już jego natura.
Ale za to przyznać mu trzeba, że kiedy się bawi, bywa dosyć hojne. Tej zimy hojność ta będzie tem potrzebniejszą, że opał staje się coraz droższym, a mieszkania jakoś nie tanieją. Mówiliśmy wprawdzie dużo o towarzystwie budowlanem, które miało złemu zaradzić, ale jakoś do tej pory kończy się na niczem. Mamy wprawdzie jedno towarzystwo budowlane, do którego należą wszyscy nasi wieśniacy, przywożący drzewo opałowe na nasze targi. Towarzystwo to, nigdy zresztą przez nikogo nie organizowane, doprowadziło już swą sztukę do budowania fur z drzewem do takiej perfekcyi, że, jeśli dalej tak pójdzie, to niedługo taką furę można będzie wziąć pod pachę i bez wszelkiego wysilenia zanieść samemu do domu. Gdybyż przynajmniej cena tych fur szła w stosunku do ich objętości, niktby się wówczas nie skarżył, ale na nieszczęście dzieje się z niemi tak, jak zwykle z elegantkami, to jest, im cieńszą mają figurę, tem więcej pretensyi.
Może w przyszłości, kiedy nieprzebrane pokłady torfu, o których prawi pan Glinojecki, będą naprawdę wyzyskiwane, uboższe klasy miejskiej ludności zyszczą tani materyał opałowy, i zima przestanie przedstawiać im się pod tak straszną jak dotąd postacią.
Ale przyszłość ta zapewne daleka, a zima wraz z mrozami blizka.

Gazeta Polska.  1873-ci rok.  № 258 z dnia 17 listopada.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.