Bez tytułu (felietony)/XXX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Bez tytułu
Podtytuł XXX
Pochodzenie Pisma ulotne (1873-1874)
Wydawca Redakcya Tygodnika Illustrowanego
Data wyd. 1906
Druk Piotr Laskauer i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom LXXVIII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Bez tytułu.
XXX.
Goście z wystawy powszechnej. Wystawa przemysłowa wszystkich gubernii Królestwa. Kongres naturalistów. Nowe reformy w spółce połączonej pracy kobiet. Kantory. Panie i służące. Rauty jesienne. Tanie żarty. Zakończenie.

Roi się obecnie w Warszawie od wracających z wystawy wiedeńskiej, pełno ich po hotelach i domach prywatnych; w towarzystwach rozmowa krąży przeważnie o Wiedniu i cudach, które w nim oglądać można; niechajże więc i nam wolno będzie poświęcić w dzisiejszej kronice kilka słów temu wielkiemu międzynarodowemu igrzysku, które za parę dni przejdzie do wspomnień przeszłości.
Wiedeń przestał być miastem niemieckiem — oto co przedewszystkiem mówią powracający. Wszędzie: w gmachu wystawy, w teatrach, cyrkach, w restauracyach, na ulicach, w omnibusach, słychać było albo język czysto-polski, albo ów miły polsko-francuski bigosik, którym posługują się nasi wysokich, pół wysokich i ćwierć wysokich towarzystw rodacy.
Taka mnogość naszego pokolenia wprawiała niektórych w dobry humor. „Nasi zawsze górą“, mówił do mnie pewien, wracający z wystawy obywatel. I pewno! Gdzie chodzi o wydanie grosza, bywają nasi górą; ale kwestya, czy ciż sami „nasi“, gdy przyjdzie płacić raty Towarzystwa Kredytowego, nie będą ich płacić trochę zanadto z dołu?
Gdyby tak kto obliczył, ile naprzykład wszyscy, razem wzięci z Królestwa, wydaliśmy w Wiedniu na wystawie, niezawodnie pokazałoby się, że za te pieniądze możnaby obsiać w całości pszenicą z kilka powiatów, albo założyć uniwersytet, albo kilkadziesiąt szkółek ludowych, albo zapłacić procent od połowy długów kieszonkowych wszystkich obywateli ziemskich, albo urzeczywistnić z połowę owych pięknych filantropijno-społecznych projektów, które tak łatwo robimy, a z taką trudnością urzeczywistniamy, albo nakoniec wykupić z kilkanaście majątków przeszłych lub przechodzących w ręce niemieckie, albo… któżby skończył wyliczać, co z milionami robić można.
A teraz pytanie, ile też warte są korzyści, jakie wynieśliśmy z oglądania wystawy i czy wartość ich, zmieniona na monetę, kurs w kraju mającą, dorównałaby wartości choćby połowy wiedeńskich wydatków?
Tak, albo i nie, zależy to od tego, jakie właśnie umysłowe korzyści przywieźliśmy z wystawy, i jakie będą ich skutki na przyszłość. Pewien zamożny jegomość, pytany przeze mnie o wrażenia, jakie przywiózł z Wiednia, odpowiedział: „Ee! przekonałem się, że haniebnie jeść dają“. Nie śmiejcie się, czytelnicy, przekonanie takie nie należy do najmniej cennych, przeciwnie; nauka to płodna w następstwa, bo naprzód wzmacnia ona przywiązanie do rzeczy swojskich, a po wtóre powstrzymuje na przyszłość wywóz naszych pieniędzy zagranicę. Jegomość ów, który byłby może i do Filadelfii pojechał, raz sparzony na wiedeńskim befsztyku, nie pojedzie już nigdzie, i to, co miałby wydać na obczyźnie, wyda u naszego poczciwego Stępka lub Boketa.
Oto już jeden mały przykład umysłowych korzyści z wystawy; ale na nieszczęście, nie wszyscy powrócili tak zbudowani, i choćbyśmy do umysłowych korzyści zwiedzających wystawę dodali jeszcze wartość portmonetek, krawatów, pudełek, cygarniczek, fotografii i tym podobnych eleganckich drobiazgów, które owa większość z pomiędzy nas przywiozła z sobą na pamiątkę, i w takim razie, powiadam, na pewno twierdzić można, że trochę za drogo zapłaciliśmy Niemcom i za korzyści, i za drobiazgi.
Mniej zapewne wydatków, ale więcej pożytku przyniesie projektowana na rok przyszły wystawa przemysłowa wszystkich gubernii Królestwa. Mówią u nas, że nad urzeczywistnieniem tego nowego projektu pracują wysoko położone osoby, dlatego należy się spodziewać, że nie pozostanie on w idealnej sferze dobrych chęci, w której, jakgdyby w Nirwanie indyjskiej, rozpływa się zawsze większość naszych wielkich, wspaniałych i nieobliczonych w skutkach zamiarów.
Niech bowiem kto co chce mówi, ale niema chyba społeczeństwa, któreby pod względem dobrych chęci mogło z nami rywalizować. Gdyby na wystawie między innymi produktami rozmaitych krajów nagradzano i dobre chęci, — wielka nagroda nie minęłaby nas z pewnością.
Tak samo medalowanoby nas i za płynący z dobrych chęci wyrób projektów, których mnogość przybiera prawdziwie zastraszające rozmiary. Tej to mnogości przypisać należy, że i felietony nasze zamiast mówić o tem, co się stało, prawią o tem, co się stać ma w przyszłości. Nie nasza wina: w ubiegłym tygodniu, prócz fantowej loteryi, nic się nie stało, przyszłość tak brzemienna w następstwa, że mimowoli uśmiecha nam się z pod uchylonej dobremi chęciami zasłony.
Owo więc mówią naprzód o walnym kongresie naturalistów, który ma się odbyć w Warszawie. Kongres ten ma obradować nad stanem nauk przyrodzonych obecnym i nad sposobami rozszerzenia wiadomości przyrodniczych w społeczeństwie; obok tego ma obudzić żywszy ruch naukowy, dodać bodźca uczonym, wywołać emulacyę, zająć się zbadaniem i rozstrzygnięciem kwestyi spornych i wogóle przyczynić się do rozwoju tych pożytecznych nauk na przyszłość.
Zawsze o przyszłości? — spytasz, czytelniku. Tak jest. Wszyscy powinniśmy o niej myśleć, czego piękny przykład daje nam między innemi i Spółka zjednoczonej pracy kobiet, która z rokiem 1874 zamierza powiększyć się o nowy wydział nauczycielek, obejmujący i kasę pożyczkową, i kantor rekomendacyjny lekcyi, tak stałych, jak i godzinnych. Trudno nie przyznać, że myśl tej reformy bardzo mogłaby być pożyteczną, ale też i trudniej jeszcze przewidzieć, czy nią będzie, albowiem spółka połączonej pracy kobiet ma zwyczaj trzymać swe sprawy w tajemniczym półcieniu i nie ogłaszać ich z pomocą prasy. W każdym jednak razie, tylko wzajemna pomoc, tylko uorganizowana i zjednoczona praca może uchronić nauczycielki nasze od strasznego położenia, w jakie wtrąca je chwilowy brak miejsca, brak lekcyi lub chwilowa choroba. Nie należymy do optymistów i nie sądzimy, by jedna kasa pożyczkowa lub wzajemna pomoc w wyszukiwaniu sobie pracy mogły usunąć odrazu wszystkie ciernie z mozolnej drogi nauczycielskiego zawodu; ale przekonani jesteśmy, że pierwszy taki krok na drodze wzajemnej pomocy z jednej strony mógłby podać w wielu wypadkach środki ratunku zagrożonym nędzą i głodem, z drugiej — zapobiedz wyzyskiwaniu nauczycielskiej pracy, a nakoniec, ponieważ wydział obejmowałby i kantor rekomendacyi, opartych na wzajemnem poręczeniu, mógłby także wzbudzić w publice zaufanie do stowarzyszonych, zaufanie, którym prywatne kantory stręczeń wcale się nie cieszą.
Już to wogóle, narzekania na kantory weszły u nas w zwyczaj. Dość spytać naszych gospodyń, które niedawno, przy świętomichalskiej zmianie służby, miały do czynienia z domami stręczeń sług i służących. Wogóle nasze panie udają się do kantoru tylko w ostatecznym wypadku, twierdząc nie bez słuszności, że zaręczeniom kantorów, których interesem jest pobierać zapłatę od jaknajwiększej liczby osób, poszukujących zajęcia, nie można wierzyć ani na jotę.
Jest w tem część prawdy, ale z drugiej strony, możnaby wiele powiedzieć i na uniewinnienie kantorów; gdyby bowiem kto spytał naszych gospodyń, czy są jeszcze dobre służące w Warszawie? — odpowiedziałyby niezawodnie unanimitate: „niema“. Jeżeli zatem niema, moje panie, to skądże mają ich wziąć kantory? Że niema, to fakt, którego trudno zaprzeczać. Dziś służąca, która, posłana na miasto, nie ginie na jakie dwie godziny, która na jedno słowo pani nie odpowiada już dziesięciu, która się nie kocha i nie przyjmuje adoratorów pańskim cukrem i pańską herbatą, która nie uczęszcza na tańcujące „Pod murzynami“ wieczory w sukni starszej panienki, która nie posiada w wysokim stopniu sztuki odejmowania odnośnie do pieniędzy, danych na sprawunki, która nie ma pretensyi podobania się panu lub paniczowi, która nakoniec służy dłużej jak kwartał w jednem miejscu, taka, mówię, służąca liczy się dziś do mitów, do tradycyi, do wspomnień, do kreacyi książkowych do owych czasów, w których istnienie nikt już nie wierzy, a w których, jak baśń prawi, pan kochał sługę, a sługa kochał pana i dobrze się działo.
Dziś nikomu się już dobrze nie dzieje, dziś stoją naprzeciwko siebie dwa wrogie obozy, zaklinające się, że im „świętej cierpliwości potrzeba“, żeby się znosić wzajemnie.
Czyja jednak w tem wina? — oto pytanie! Były inne sługi, wszyscy to wiemy; ale mało kto zastanowi się, czy też w owych patryarchalnych czasach i panie nie były inne niż dziś są? Czy nie pracowały ręka w rękę razem ze służącymi, czy zamiast tracić czas na stroje, wizyty, zabawy i tym podobne grzeszki, o których, gdyby nie brak miejsca, naprawiłbym wiele pięknych morałów, nie zajmowały się gospodarstwem od rana do wieczora, bacząc na przysłowie: pańskie oko konia tuczy? Rozstrzygnięcie tych kwestyi pozostawiam światłemu sądowi moich czytelniczek, a tymczasem, nim oddech utracę w tym okresie, przechodzę do innych spraw bieżącego tygodnia.
Nadeszły chłodne ranki, chłodniejsze wieczory, i na horyzoncie warszawskiego towarzyskiego żywota pojawiły się ruchy jesienne. Czy pamiętasz, czytelniku, te miłe zabawy przeszłoroczne? owe zwykłe herbatki z tartynkami lub kanapkami, pożywanemi stojący po rogach salonów; owe miłe chwile, w których, trzymając w ubezwładnionych obcisłemi rękawiczkami dłoniach za jednym razem kapelusz, spodek, filiżankę, tartynkę lub kanapkę, wachlarz twej towarzyszki, dawałeś dowody cudownej zręczności i przytomności umysłu, nie tylko nie syknąwszy ani razu z bólu, pomimo iż nowe lakierki piekły cię niemiłosiernie, ale i nie rozlawszy ani kropli herbaty na suknię damy, z którą musiałeś rozmawiać, ma się rozumieć, dowcipnie i wesoło?
Otóż błogosławione te czasy nadeszły znowu. Będziemy znowu bywać, bawić się, obmawiać się w sposób nie szkodzący bliźniemu, a dobry do zabicia czasu; rozprawiać o najnowszych miejscowych wiadomostkach i nakoniec robić kurę (wyrażenie terminowe) damom.
Ostatnia ta robota, jeżeli tylko towarzyszka twa nie jest staruszką, tak wciąż odmładzającą się, jak kwestya wschodnia, nie przychodzi z wielką trudnością. Dowcip tak u nas staniał w ostatnich czasach, że za bardzo niewielką sumkę można się zaopatrzyć na całą zimę. Oto jedna z firm księgarskich niedawno znowu wygłosiła, że sprzedaje drugi już milion żartów za 20 kop., z czego wypada, że ilość dowcipów, potrzebnych na jeden wieczór, może kosztować grosz najwyżej. Grosz? jakże to niewielki wydatek, w porównaniu go z rękawiczkami i krawatami. Prawda, że dowcipy te niezbyt są salonowe, ale przedystylowane na alembiku przyzwoitości, mogą nabrać lepszego smaku, i jeżeli nie zupełnie zastąpić, to przynajmniej choć częściowo zasilić własne pomysły.
Zresztą, jak tam będzie, tak będzie, dość że postanawiamy się bawić, o ile to leży w naszej mocy; komu rauty się znudzą, ten będzie miał koncerta, a dalej jeszcze prelekcye, a teatr, a resursy, zielony stolik, lub tańce, a nakoniec na długie wieczory, najlepszą z tych wszystkich rozrywek, książkę.

Gazeta Polska.  1873-ci rok. № 235. z dnia 20 października.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.