Baśnie z nad Gopła

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Józef Trzciński
Tytuł Baśnie z nad Gopła
Data wyd. 1905
Druk „Dziennik Kujawski”
Miejsce wyd. Inowrocław
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Baśnie z nad Gopła

Spisał
JÓZEF TRZCIŃSKI.
INOWROCŁAW.
CZCIONKAMI DRUKARNI „DZIENNIKA KUJAWSKIEGO“.
1905.


BAŚNIE Z NAD GOPŁA.[1]

Wjeżdżam do Kruszwicy.
O drogie relikwie, o kolebko naszego Narodu! Ile tu myśli i uczuć tłoczy się do serca i głowy, — ile uczuć wzniosłych, świetności, prób i smutku przeszłaś. — Wszystko przeminęło, a Ty jakby na strażnicy stoisz nie wzruszona.
Wsiadam do łódki i aby poznać dobrze to polskie morze, biorę ze sobą starego rybaka, który zna Gopło jak pięć palcy swoich, zna tajemnice i hisioryę tej wody.
— Tu mieszkał Popiel, wskazując palcem na myszą wieżę, zaczął rybak. Musiał to być potężny władzca, sądząc z zamku, — to też, Panie, nikogo się nie bał, nie słuchał przestróg starych, nawet ojca i matki. Hulanka, rozpusta i polowania były u niego ostatecznym celem życia. Wracającego z łowów nie spotykaj, źle mu patrzy z oczu, rozgniewany. Szczuł bowiem łanię, której dobiedz psy nie były w stanie, uniosły się za nią w knieje i znikły, — a Popiel z rogu zwołuje psy, a jego ulubieniec wraca kulawy. — Ach wtenczas omijaj szaleńca, gotów cię roztratować, zabić albo wtrącić do lochu.
W podziemiach tej wieży było więzienie, tu tysiące ludzi straciło życie, tu ojciec dzieci, dzieci rodziców opłakiwały, a wszystko dla nie ujętej łani i psa kulawego. Wszelkie prośby ojca, matki i starych ludzi nie pomogły i szłoby tak dalej, ale Bóg choć nie rychliwy lecz sprawiedliwy; ukarał go straszną śmiercią, — myszy go zjadły.
Ze zamku ucieka na wyspę (dziś zwaną ogrodem Rzepichy) one za nim, — płynie łódką, one za nim, zwołuje wojska, a każdy zbrojny w miecz i cięciwę, — uderza sam na czele, na chmary mysie i o dziwo, z każdej przeciętej myszy, dwie — i tak bez liku coraz ich więcej.
Nareszcie tu, w tem miejscu kazał się spuścić w bani szklannej na dno Gopła, aby spokój znaleść, ale daremne schronisko. Nie mogąc znieść tego widoku, wybiegł znów na ląd, — do zamku, — i tu na tej drodze, tu, uległ przewadze, został zjedzony, — a towarzysze zbrojni opuścili go.
Od tego czasu zamek pusto stoi, tylko kruki i kawki mają tam swoje legowiska a puszczyk odzywa się złowrogo.
Oj, dziś jeszcze widują Popiela, po nocach późnej jesieni jakby potępieńca, uganiającego się za łanią, na karym rumaku, buchającym ogniem z nozdrzy.
Słychać skowyczenie psów, tętent koński. Naraz łania i psy gdzieś giną, a jeździec błądzi po moczarach, po trzcinach, szukając zguby.
Po chwili znów słychać psy i róg, znów cała czereda myśliwska wlecze się przez trzęsawiska, a wicher wciąż wyje, a Gopło się pieni. — A jak kur zapieje, nastaje cisza, wszystko gdzieś przepada.
Mówią, że w dzień odpoczywa, siedząc na koniu, otoczony psiarnią, na dnie Gopła. — Straszne rzeczy! ale prawdziwe, ja go sam widziałem. Boże zachowaj tej przyjemności, człowiek po tem tygodniami spać nie może.

∗             ∗
Płyniemy dalej; tu Gopło rozlewa się bardzo szeroko, woda przezroczysta, na dnie widać żwir.

— Ach Panie, — tu leży pełno topielców, u wszyscy leżą za dnia w znak obróceni twarzą do słońca, a ciągle ich przybywa, bo co rok musi Gopło przysporzyć ofiary, i czekają na słońca zachód. Wtenczas powstają i suną nad wodą w trzciny i bagna, aby z brzaskiem znów wrócić na swoje miejsca i patrzeć na słońce.
W nocy więc nie udawaj się w podróż po Gople, abyś nie spotkał topielca; drogę ci pomyli, czasami sprowadzi do topieli.
— A tu co dalej? — To stacya rybacka, — pełno łódek małych, wydrążonych z kloca, ledwo rybaka uniosą.
— Tu przewożą się dusze w latowych nocach i aby się nie psociły, rybacy umyślnie im zostawiają taką łupinę, a jak i tej nie starczy, ciągną przez wody, niby chmurki, albo też wołają z brzegu »a dawaj łódkę«, a echo odpowie gdzieś z dala ledwo dosłyszalnie »dawaj łódkę.« Stary nie słucha tej prośby, lecz młody ulegając sercu, nieraz jedzie, aby przewieść wołającego. Ale jakie zdziwienie! Dojechawszy do przeciwnego brzegu, żywej duszy nie widzi, strach go ogarnia, — nawraca i dopiero na środku wody spostrzega w łódce jakby białą chmurkę, — to duszyczka, więc garnie coraz szybciej a dobiwszy do brzegu widzi, jak z chmurki robi się słup biały i ten sunie dalej i dalej.
— A tu ląd, kończy się Gopło?
— O nie, Panie, to jest Potrzymiech; tu najczęściej Popiel swoje hece wyprawia. — Gopło się dalej ciągnie, jeszcze chwilkę, a będziemy u wrót piekielnych.
— Co to jest?
— To jest miejsce bardzo niebezpieczne, tu wielu ludzi i koni znalazło śmierć, tu też woda nigdy nie zamarza. Mówią, że tu djabli mieszkają, słychać często kucie młotami, wrzask, śmiech szyderczy; lepiej omińmy to miejsce.
Przed kilkunastu laty żył tu rybak stary, nie wierzący w czary i pewnego poranku wiosennego udał się na przeciwległy brzeg łódką po trawę dla swej karmicielki, krowy. A że z drugiej strony nie chciało mu się objeżdżać tego niebezpiecznego miejsca, wali więc wprost przez piekielne wrota, gładkie jak lustro. — Aż tu woda pruje się, niby słup wody podnosi się i prosto posuwa ku łódce. Rybak zdjęty strachem, ucieka; — napróżno, — łódkę wir przewraca, śmiałek wypadł i znikł. Ludzie, którzy to widzieli, powiadają, że w tem miejscu, gdzie ofiara wypadła, kilka bąboli z wody wypłynęło i nastała cisza jak przedtem, a wodne ptastwo krzyczy, a dzikie gęsi i kaczki ciągną, — wszystko swoim porządkiem, jakby się nic nie stało. A co Panie, i nie mamy tu wierzyć w te czary?
Jam się zadumał a łódka mknie dalej.
— Co to za zatoka?
— Tu, mówią ludzie, stał dawniej kościół i podczas nabożeństwa zapadł się z ludźmi, a Gopło zalało to miejsce. Dziś słychać tu co dzień rano dzwony, modły, ale ucho trzeba mieć dobre.
— A tu co za chata?
— To Kamienna, a ludzie, co tu mieszkają, zowią się Kamienni, bardzo starzy.
Zdjęty ciekawością poszedłem do owej Kamienny. W izbie zastałem płaczącego zgrzybiałego starca.
— Czego płaczecie?
— Ha, nie mam płakać, kiedy mnie ojciec wybił.
— Jakto, wy macie jeszcze ojca? poprowadźcie mnie do niego.
I rzeczywiście, ów ojciec rąbał drzewo na podwórku.
— Dla czego ojcze syna wybiliście?
— Jakże nie mam bić, kiedy nie słucha!
Pomyślałem: prawdziwi Kamienni: ojciec z górą 115, syn przeszło 80, wnuk około 50, prawnuk może 20 lat, wszystkie te cztery pokolenia żyją zdrowo i pracują razem, — tu prawdziwe błogosławieństwo Boże.
— Powiedzcie mi ojcze, wiecie wy co o Popielu?
— O, tak, mój ojciec, który żył także przeszło sto lat, opowiadał, że jego ojciec widywał go na łowach, — z nim rozmawiał (?). Ten dąb rozłożysty też Popiela pamięta, bo pod nim często odpoczywał (?). Na dębie tym zaś siadywał siwy orzeł, postrach trzody okolicznej, nie raz, oj nie raz zleciał z wierzchołka po jagnię, ba, po skopu, — a łupu nie popuścił; dziś już orła nie widać. — Tych dębów było dawniej więcej, lecz jedne zgruchotały wichura północna i pioruny, a drugie powaliły robaczki małe, mrówki, — i został z nich jedyny jeden, — sierota. — Czasami zaszumi, zajęczy, a liście jego wiatr roznosi, — oj smutno mu na świecie.
Wróciłem do łódki i rybaka, — płyniemy dalej.
— Co to za kępa?
— To kępa nie dobra, tu się ukazuje i tuła nocą po brzegach Gopła »Wiedźma«, odziana kirem, a kto ją spotka, temu biada, temu wróży nieszczęście. Spieszmy ku domowi! Hen tu nad brzegiem widzisz Pan pochyłą, omszałą Bożą mękę. Tu nikt opodal niej w późnej godzinie nie przechodzi, bo tu widują czarnego psa i kota; ale jak to u ludzi, żebyś im gadał najoczywistsze rzeczy, zawsze się jeden znajdzie, który nie wierzy, tak też i tu było. — Andrzej najsilniejszy z Kujaw został zaproszony od kumy do sąsiedniej zagrody na zdawiny, na czarną polewkę, na kubek miodu. A któż takie gody odtrąci, a któż się z nich rychło wynosi? Nad ranem, jeszcze zorze nie świeciły, Andrzej wybiera się do domu, do obowiązków i pożegnawszy gości a wypiwszy kubek po kubku na pomyślność młodych, udał się w drogę; aż tu zaraz za płotkiem dołączył się do niego jakiś nie znany, brodaty człowiek, — idą razem, ale długo nie czekali na zwadę. Od słów dalejże do pięści; już się mocują, już w uściskach, a gdzie Andrzej rąbnie, tam trawa nie rośnie. — Ale mimo to Andrzej czuje, że jest jakby w kleszczach i zaplątawszy palce w kudły towarzysza, poczuł jakieś wyrostki nad czołem. »O Jezus Marya, to zły duch«, i w tej chwili przeżegnał się szkaplerzem, — a mieszkaniec piekła chce uciekać, lecz Andrzej go cap za kołnierz i dręczy szkaplerzem i woła: »hola, bracie, tak nie idzie, musimy się popróbować, kto silniejszy? bo ja nigdy zapasów nierozstrzygniętych nie porzucałem«.
— Na te słowa djabeł czmychnął w Gopło, — jakby sto koni wpędził do wody, taki szum, takie śmiechy, taki ryk.
— A Andrzej?
— Poszedł ze schyloną głową do domu, opowiedział zdarzenie całej wsi i już nigdy tą drogą w nocy nie wracał. Nazajutrz zaś nie poszedł do roboty, trochę postękał i mawiał »że djabeł go nieco spłaszczył«[2].

∗             ∗

Z dziwnem uczuciem opuściłem rybaka i zapytałem sam siebie w myśli: czy w tym dziejowym popiele, choć i iskierka prawdy tleje?






  1. O niektórych tych podaniach ludowych wspomina już R. W. Berwiński w swoich powieściach Wielko-Polskich.
  2. Tyle co »pogniótł«.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Trzciński.