Assunta

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Cyprian Kamil Norwid
Tytuł Assunta
Podtytuł Spojrzenie ku niebu
Pochodzenie Dzieła Cyprjana Norwida
Redaktor Tadeusz Pini
Wydawca Spółka Wydawnicza „Parnas Polski“
Data wyd. 1934
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ASSUNTA
(SPOJRZENIE KU NIEBU)[1]
«Si qua meis fuerint, ut crunt, vitiosa libellis
Excusata suo tempore, lector, habe:
Exul eram...»
(P. O. Nasanis: Tristium liber IV. I)[2].
«Gdyby powiew, co z włosy twojemi
Igra — powiał choć chwilę
Na Hafiza mogile
Tysiąc kwiatów wyrosłoby z ziemi!»
(Z perskiego poety).
WSTĘP.

«Zauważono słusznie, iż w literaturze polskiej policza się ledwo parę poematów miłosnych, jakoby się parę razy zaledwo obejrzało na siebie te tak dostojne i różnopromienne uczucie».

Z. Z. Z.


Tylko «Dziady», część pierwsza[3], i «W Szwajcarji» Słowackiego są poematami miłosnemi, dwa na całą literaturę. «Marja» Malczewskiego jest powieścią.
Bacznego czytelnika ostrzec pospieszamy, iż w formie typograficznego odsyłacza zamieszczone «Spojrzenie ku Niebu» całością jest, równoważną samemu poematowi i jedynie dla scjentyficznych względów w prozie odrębną, zaś dla estetycznych łączną.

Autor.



PIEŚŃ I.
I.

Jak w bruku kamień, stopą coraz inną
Deptany ciągle w ulicy grodowej,
Niehistoryczny i beznapisowy,
Wytarte czoło ma, choć twarz niewinną,
Tak z dniami bywa, lubo nie powinno.
I mnie tak ranek zaświtał jałowy;
Czynić co nie mam, ni kwapić się na co —
Ot, jeden z tych dni, co są, bo się tracą.


II.

Więc wychyliłem się za okna bramę,
Też same widząc i drzewa, i domy,
Drogę, w zamiejską prowadzącą bramę,
Góry woddali, obłok nieruchomy,
Gdzie niegdzie ludzi ruch, wszystko też same,
Nieodmieniony zenit, ni poziomy:
Tak, że gdym oczy zwrócił odniechcenia,
Żądały jeszcze jednego... wrażenia!...


III.

Utyskiwając z kątów i od ściany,
Podróżny mój kij (rzecz, zda się, nieczuła)
I zżarty słońcem kapelusz słomiany
Myśl podchwytują, gdy błędnie się tuła:

«Czyli już (szemrzą one naprzemiany)
W skały wiodąca ścieżka się popsuła?
Tam skarbów człowiek szuka w głębiach ziemi,
Tam, wyżej, klasztor z mnichy milczącemi.

IV.

Modre z granitów źródło dla ochłody
Szkli się, jak kielich, podniesiony szczerze,
Bluszcz je owija nieustannie młody,
Cyprys gdzie niegdzie małych winnic strzeże,
Domki się patrzą, jak dzieciąt jagody,
Powychylane nad białe kołnierze,
A owdzie boża córka ogrodnika
Chwiejących liści warkoczem dotyka...»

V.

Takowem świata zewnętrznego tchnieniem
Poczułem duch mój, zwrócony ku sobie,
I dzień mi przestał być szarym kamieniem.
Wstałem, wyszedłem, czułem, że coś robię.
Tak obraz ramy zyskuje pierścieniem,
Tak zyskiwała myśl moja w tej dobie:
Lany i góry i rozsiane sioło
Gdy uścisnęły ją, szedłem wesoło.

VI.

Na wtórym pasie skał ścieżki się wiją,
Rudzieje ziemia miedzią i żelazem,
Czuć człeka ręce, co o skalę biją,
Przestaje obszar być pełnym obrazem,
Choć mchy, gdzieś rozdarł ziemię, wraz ją kryją,
Strzaskany szkielet sterczy wgórę głazem,
Tam — widzę — górnik zmęczony usiada
I, spoczywając, jeszcze piasek bada.

VII.

Kurzawą drogi ludzie są zbliżani,
Jak w boju marszem lub rozwiciem szyków.
Do wygodniejszej wraz szedłem przystani
Z górnikiem owym, przywódcą górników —
Acz byłbym o niej nie pomyślił ani,
Lubo podobnej do izb alchemików,
Gdzie słońca promień na wstępie się trwoży,
Drżąc że, go ujmie kto i w nie rozłoży.

VIII.

Zaraz od progów w całą okolicę
Straciła ziemia barwy, jej właściwe:
Zgliszcza to raczej, na których karlice
Roślin się włóczą, chore i leniwe;
Wyplóki kruszców zmieniły im lice,
A oczy kwiatów szklą się, jak nieżywe.
Bito tu nogą matkę-ziemię w piersi,
Mrucząc: «Dziś ludzie silniejsi i szersi!»

IX.

Koniecznie sławiąc tę wieku potęgę,
Górnik przeglądał się w szkle alembików:
Gdybyś mu dodał czarodziejską księgę,
Zodjak, i blade szkielety puszczyków,
A zamiast ścisłej wiedzy ogólników,
Śpiącego w dali sługę niedołęgę,
Byłby to obraz!... Lecz, gdym myślił o tem,
Rozmowa innym torem szła i zwrotem.

X.

— «Człowieka stworzył «łańcuch» przyrodzenia»,
Mówił mi mąż ów, — «kość jest minerałem,
Dośrodkującym wilgoć w swoje rdzenia,
Zaś równowaga onych zwie się ciałem.
Płynów tam więcej, niżeli krzemienia,
Skąd trupów lekkość (dodał to z zapałem)
Mierzy się według stopni osuszenia,
Tak, że wielbłąda szkielet gdy skwar spali,
Wiatr nim porusza, jakby chciał biec daléj»

XI.

— «Dalej!» odrzekłem, «za grób!» — i dodałem:
«Niepróżno «łańcuch» stworzenia (jak wyżéj
Rzekło się) nie jest stworzeń ideałem!...»
Poczem, o ścieżkach, które są w pobliży,
Języka wziąwszy, odpocząwszy ciałem,
Wyszedłem wdzięczny, myślący i chyży,
Powietrze w piersi coraz lżejsze chłonąc,
Śniąc?... nie wiem... płynąc?... nie wiem... czyli tonąc?...

XII.

A skoro szedłem dalej, chłód i cienie,
Zmieniwszy światłość i oddech, zmieniły
I myśl, i myśli widnokręg — marzenie!
Niżej cyprysy zwolna wychodziły
Jeden za drugim, jakby skał sklepienie
Dało im wyrój, a niosły mogiły —
Żadna gałązka ich alei wielkiéj
Nie drga, ni liść się kłoni dla kropelki.

XIII.

Z czego też pełne wykończenie ciszy:
Zaledwo ptaszek nad cyprysów kudła

Wzleci i wróci .........
...... Tak, gdy u klawiszy
Zawiśnie ręka szkieletu wychudła,
Obecność granie, jak potomność, słyszy,
Dźwięki się zdają powracać w ich źródła.
Stanąłem. — Czarne ściany dwie przede mną
Z drzew nieruchomych, a w ich zbiegu ciemno!

XIV.

Taką to drogą — do góry — do góry —
Idąc, od słońca nawiedzany wskośnie,
Długie na piasku depczesz cieniów chmury,
Szczeble Jakóba drabiny, co rośnie —
Coś w głębi świeci — obłok? albo mury?—
I w labiryntach znika bezlitośnie.
Ziemi oblicze prawe i spokojne:
Nikt nie darł jej tu przez zbytek lub wojnę.

XV.

Oblicze ziemi i polnego kwiatu,
Wszystkiego, co jest pod niebem, zdaje się
Ubogacone tchnieniem aromatu;
Jak chce, liść buja, gałąź, jak chce, pnie się;
Natura rzecze człowiekowi-bratu,
Że ni w ogrodach błądzi, ani w lesie,
Gdy w głębi brama, z grubych głazów cięta,
Cięży, i ta jest ledwo że przymknięta...

XVI.

Widno, jak w szparę tego niedomknięcia
Pasmo słonecznej nici się przewleka.
Dotknąłem palcem do klamki ujęcia,
Jakbym szedł dalej, gdzie nikt mię nie czeka.
U podrzędnego zastałem zajęcia
Mnicha, co z progów ścierał ślad człowieka
Ręką po łokieć nagą i tak skrzętnie,
Jakby zamiatać można było chętnie,

XVII.

Lub jakby szybę ocierał szeroką,
Około której staranność jest razem
I starannością o swe własne oko.
— Przed Lessuera[4] tym stałem obrazem,
Aż wstał — skłoniłem się jemu głęboko —
W refektarz wwiódł mię z grzeczności wyrazem
I znikł — a było w tej sali kamiennćj
Głucho — i tylko w takt bił zegar ścienny...

XVIII.

Za chwil niewiele wszedł wtóry mnich biały
I, jak chorągiew, czołem zaścielony,
Upadł mi do nóg; byłbym mu sandały
Całował, gdybym nie był uprzedzony,
Że w ludzkim kształcie czci anioł ten mały
Boga.—Milczałem — on wstai rozjaśniony
I, jak gościnny mawia człek z podróżnym,
Mówił i był mi pogodnie usłużnym...

XIX.

Wody nie piłem na życiu tak czystéj,
Ni łza mi kiedy obiła się skorzćj
O szklanki gminnej kryształ przezroczysty,
Którą nalewał mi ów człowiek boży;
Ani dnia, który miał ranek tak mglisty,
Pamięć ma jaśniej u siebie położy —
I często odtąd w oknie mem zdaleka
Szukam tej wieży, co podróżnych czeka.

XX.

O wy, którym się roiło, że nagle
Poezja znikła lub się kałem plami,
Bałwan wasz cisnę w wodę, nad nim żagle
Rozepnę, na twarz stąpię mu nogami,
Gdzie wyląduje, założę herakle[5],
Nowy lud z sercem i z myśli skrzydłami,
Ani obejrzę się na ruch wasz mrowi...
Dajcie mi pokój i bywajcie zdrowi!




PIEŚŃ II.
I.

Nie wiem, kwiat jaki zakupię z ogrodu;
Gdzie jest ten starzec i ta jego wnuka?
Najbliższy szyby, ozy najbliższy wchodu?
Kwiat, który oko spotyka, nie szuka —
Mniejsza, z jakiego kraju on i rodu
Ni, jak roślinna zowie go nauka...
Choćby był stopą trącany lub szatą,
Właśnie dlatego kupię go i zato.

II.

Będzie mi wdzięczny, iż dam mu mieszkanie
Zdała od krzątań się tej czarownicy,
Której warkocze, wstążka i ubranie
Targały jego pączek bladolicy,
Jakby motyli czarnych trzepotanie,

Rzęsy straszyły w oka błyskawicy —
Zato go kupię i właśnie, że zato
Umieszczę w oknie za zieloną kratą.

III.

A tak gdy w sobie mówię, bez wygłosu,
Do ogrodnika wszedłem rozmarzony.
Szczególniejszego trzeba było losu,
Że jednym oka rzutem na wsze strony
Zgadłem!... Nie było jej. Starzec u wrzosu
Dzikiego zdał się gniewnie zatrudniony.
— Skinął i rzekł md: «To jeszcze z chaosu
Powodzi — podłe od skał przyszło ziele.
Słuszna, iż psa się nie cierpi w kościele!»

IV.

«Jako — odrzekę — czyliż się na lata
Oblicza pamięć tej plagi?» — «Oh, panie,
Jest powódź, która ledwo grunt umiata,
Żyzność mu nawet dawa nadspodzianie,
I jest, jak ongi potop był dla świata,
Po której tylko sieroctwo i łkanie.
Równej, jak owa, bodajem nie dożył!»
— Tu zmilkł, jakby się wspomnieniem zatrwożył.

V.

«Ratunku... (trzeba Bogu oddać chwałę)
Dość było — czegóż skorzej nie użyto?
Zlecieli mnichy ze skały na skałę,
Jak stado orłów... starczyłoby i to!
(Czegóż nie zrobią, gdy chcą, orły białe?)»
«Ach! — rzekłem — rzekł niestałe koryto,
Z dnia na dzień szersze, niosło w ciżbie tłumnej
Bydło, kolebki i z cmentarzów trumny.

VI.

To wszystko bilo o skały z łoskotem.
— Syn mój, synowa, któż wie, kędy leżą?
Zbawiłem dziecię... oto tę Nicpotem.
Tak szczebiotała!!... Czy dziś ludzie wierzą?...»
Tu przerwał dziwnym tym mówienia zwrotem
I rzekł: «Na wiosnę ścieżki się rozszerzą...
Przejdź się, mój panie, jak lubisz sam — wrócę!»
I odszedł — czułem, że mu spokój kłócę.

VII.

«O mowo ludzka, nie twe wszystkie prądy
Obraca człowiek, jak chce, lub jak mniema!»
Rzekłszy to, szyję wzniosłem, jak wielbłądy,
Patrzące tam, gdzie widnokręgów niema,
Płaszczyznę depcząc, a tocząc poglądy —
Choć lśniły kwiaty stronami obiema —
Szedłem... Był ciennik przede mną zielony,
Ogród był... Nie wiem. Byłem zamyślony...

VIII.

Ciemna myśl cieniów pożąda; zbłądziłem,
To jest znalazłem, co mi trzeba było:
Szedłem, aż w zjęeiu gałęzi pochyłem
Coś, jakby gwiazda lub skra, zaświeciło.
Był to maleńki złoty krzyż — czy śniłem?
Czy się Królestwo Boże przybliżyło?
Lecz, gdym przez listki wpatrywał się daléj,
Spostrzegłem szyję i usta z korali,

IX.

Czoło i głowy cień na książce. Stałem
Nie przemyślając, co pocznę, jak bywa,
Skoro się człowiek spotka z ideałem,
Któremu robić swoje nie przerywa,
Czując, że można i milczeć z zapałem
I że to jedna rozmowa szczęśliwa!
Dwoje nas było — w ogrodzie—na świecie.
«Assumto!» rzekłem. — A ona, jak dziecię,

X.

Wstała z uśmiechem i patrzyła we mnie
Granatowemi swojemi oczyma:
«Assunto, jeśli to ci nieprzyjemnie,
Wiedz, iiż krzyż jasny zatrzymał pielgrzyma
I że go nie chcę wzywać nadaremnie».
Podjęła rękę, jak postać, co ima
Wonny liść krzewu, lub skrzydło motyle,
Wzięła krzyż—do ust przywarła na chwilę

XI.

I poszła — potem jeszcze raz zdaleka,
Stanąwszy, oczu cisnęła granatem;
Jam się zatrzymał, jak rycerz, kaleka
Pod Jerozalem, gardzący dlań świalem.
Rany nie czując, tylko, że walk czeka
I że chorągwi nie wieje szkarłatem
Okop dobyty — stałbym tak wiek chętnie:
To, jeśli szedłem, szedłem obojętnie...

XII.

A starzec przyjął mię w progu — zaiste,
Trudno napotkać przyjemniejsze wnętrza:
Bezprzymusowo ówdzie wszystko czyste

Z za ściany przyszedł bluszcz i się wypiętrza
W leniwe wieńce, w siatki przeźroczyste,
Której latorośl jedna drugiej krętsza,
Aż ledwo oko do białych ścian trafia,
Gdzie malowana świeci litografja...

XIII.

«Dwa są wazony — mówił starzec — które
Pieściła moja Nicpotem, jak dzieci».
«A niekoniecznie łatwą ma naturę
Rzekłem — i mawiać nierada...» Ktoś trzeci
Wchodził; umilkłem, jak chłopcy ponure,
Gdy zaczną lekcję, lecz którym jest błogi
Krzyk od ulicy, choć smutku lub trwogi.

XIV.

Starzec zaś powstał, wyszedł, mówiąc: «Wrócę»
Acz zdało mi się, że miał troskę w oku:
Czyliż mu spokój nieumyślnie kłócę?
Assunta weszła i, biegła w swej sztuce,
Dwa postawiła kwiaty na widoku —
To heljotropy, co balsamią płuce,
Nieledwie białe, jak wełna obłoku.
Wonność oblała nas — po chwilce ciszy:
«Assunto—rzeknę — tu nikt nas nie słyszy.

XV.

Mów jakie, zechcesz, słowo! Jam mężczyzna.
Nieraz bolałem, lecz boleć nie dałem.
Kto zna mnie, pewno on i to ci wyzna.
Mów!» Ona oczy zakryła, ja drżałem,
Myśliłem, że to anioł, że ojczyzna,
Że to społeczność ducha z ideałem.
«Ręce twe piękne, jak oczy, rękami
Tyś nie zakryła nic!! Jesteśmy sami...»

XVI.

Jak dwa obłoki jutrzenne i miękkie,
Tak rozsunąłem jej dłonie z nad oczu.
Assunta moją uścisnęła rękę,
Jam pocałunek złożył na warkoczu.
I wyfrunęła, że ledwo sukienkę
W bluszczach, jak w lekkiem dojrzałem omroczu
I łzę u ciemnych rzęs, co chwilę drżała
I na liść zbiegła młody i błyszczała...

XVII.

I tylko ten liść ze łzą i ja byłem
Na świecie całym, jak wielki i błogi;
Nieszlachetnościom wszystkim przebaczyłem,
I tym, co w przepaść me zmieniali drogi,
Jak wódz, na piersiach ręce założyłem,
Czując tę stałość, co heleńskie bogi —
Tak zacną siłą miłość bywa w chwili,
Gdy ludzie jeszcze jej nie zszkaradzili.

XVIII.

Mnie się wydało, że jakieś tysiące
Słów zanuciła i szepnęła w ucho,
Że skrzące były, albo wątlejące,
Lubo nie rzekła nic — i było głucho —
Mniemałem słyszeć bzy rozkwitające,
Z motylem sennym lub zieloną muchą.
— Tak jej milczenie ceniłem dziewicze,
Iż, mówiąc, sam się gromiłem, że krzyczę...

XIX.

Co w rękę wziąłem, co zbliżyłem oku,
Cokolwiek czytać tknąłem z tej bibuły
Powieściodajnej, nie miało uroku;
Byłem, jak w karczmie człek smętny i czuły...
Prócz hełjotropów szarego obłoku
Zdawali mi się wszyscy, jak gaduły.
Nie, żebym swym się wysamotnił szałem,
Lecz, że dostojniej ludzkość ukochałem.

XX.

Rzecz, którą ona przebaczyłaż?... Komu?...
Nie wiem!... Umilknąć wolę lapidarnie,
Rozsądna, twardym rozsądkiem poziomu,
Jak zieleniące z wiosną rok w rok darnie,
Gotowa mniemać, że i łoskot gromu
Rozbija chmury niedość regularnie,
Wielka i płaska, jak sfinksów zagadka,
Najszanowniejsza z matron, ludzkość-matka!




PIEŚŃ III.
I.

Ponieważ stalą skreślony angielską
Bilet zastałem od szlachetnej pani,
Która być dla mnie zdawna przyjacielską
Raczyła była, i ponieważ dla nićj
Toż czułem, przeto, lubo z myślą sielską,
Na czas przybyłem do niej najslarannićj,
A długi palec jej dotknąwszy usty,
Siadłem, głęboki wewnątrz, zewnątrz pusty,


II.

Jak przywoity człowiek na tym świecie,
Złożonym z wapna, z mgły i kwasorodu,
Pół skrzepłym w zimie, pół ogrzanym w lecie,
Na którym ludzkość z wschodu do zachodu
Coś burmistrzuje w planety powiecie...
Słuszną cześć mając dla swego zachodu,
Poziera nawet w firmament, jak dzieci,
Gdy z hippodromu wgórę balon leci...[6]

III.

«Niech lekceważą rozmowę o czasie
Tudzież o zdrowiu! Mnie jest zawsze błogo
Wiedzieć, jak z moich przyjaciół kto ma się,
Czy dojrzy wino, czy sprzeda się drogo...»
Tom mówił. Dama, wsparta na atłasie
Kozetki[7] swojej, usunęła nogą
Skórę lamparta z oczyma szklanemi,
Jakby szukając, co leży na ziemi.

IV.

I głosem rzekła miłym i znudzonym:
«Głupi interes mam... Idzie poprostu
O ożenienie... lecz to usłusznioném
Bywa». — Tu, jak kto, strzegący się ostu,
Podjęła fałdy ruchem zokrąglonym,
Tok ich i wielkość stosując do wzrostu,
I tak mówiła: «Syn mej intendentki
Robi mi kłopot w domu, jest zbyt prędki.

V.

Jest warjat! Tego nawet nie ukryję,
Iż wielokrotnie kosztował mię dużo;
Bezładnie trwoni czas, podobno pije.
Mam wzgląd dla osób, co zdawna mi służą.
Ulżyć chcę matce, nim syn ją zabije,
Ożenić chłopca z Marysią lub Różą,
By ustatkował się. To bagatela...
Lecz radź mnie, proszę, radą przyjaciela!»

VI.

Hamując przeto słowa nazbyt szczere,
Skłoniłem ramię i począłem gładzić
Z szklanemi wzroki leżącą panterę.
«Stanowczo temu miałam raz poradzić,
Wziąwszy Assuntę, która ma manjerę,
Zwłaszcza, iż z niemą ni bić się, ni wadzić!»
«Z niemą?» zawołam. «Nie, iż tak się rodzi,
«Lecz z zaniemiałą (mówię) od powodzi...

VII.

Z czasu przerażeń i trwóg...»—«Szczegół... który...
Był mi nieznanym...» rzekłem i począłem,
Grupować myśli, lecące, jak chmury,
Klamrować zbroję, którą co tchu wziąłem,
Jak zaskoczone pogaństwem komtury,
W zbroi zamknięci, lecz z otwartem czołem, —
Aż, gdym rozeznał, co mnie i co dla niéj?...
Wstałem i rzekłem dość spokojnie: — «Pani!

VIII.

Jest u proroków, iż człowiek poczciwy
W darze mieć będzie żywota wspólnicę.
Nie powiedziano, że umysł fałszywy
Lub łotra wieńczyć pośpieszą dziewice;
Inaczej rycerz albo pasterz tkliwy
W zysku musiałby odnieść rozpustnicę.
Rzecz jest tak śmieszna jak niedogmatyczna...
———————————
Co do osoby... spotkałem gdzieś... Śliczna».

IX.

Tu zakaszlałem się. «Niewiasty głowa
I serce niechby jako polna trawka
Były poziome... na toż los je chowa.
Żeby z nich była dla meblu podstawka?
Tak w greckiej karczmie Wenus marmurowa
Deski podpiera, z czego stół i ławka...
Lecz, gdyby się dróg trzymano tak krzywych,
Byłożby tyle małżeństw tak szczęśliwych?»

X.

— «Tyle? Szczęśliwych?» powtórzyła dama,
Zdejmując pierścień, czy kładąc go lepiéj.
Jam mówił: «Zresztą, jak pani chcesz sama,
Postąp! Rąk dwoje skoro się tak zlepi,
Będzie to odpust zła, nie jego tama.
Traf lada zerwie ją, żaden ukrzepi.
Swarzyć się poczną, od siebie odwykać
I nienawidzieć się, albo unikać...

XI.

Aż dnia pewnego, człek szlachetny, trzeci,
Ja — oto wnijdę po kwiaty... o porze

Zniewag — i zgromię oboje, jak dzieci:
Mąż się porywa w gniewie i uporze,
Zamęt — gwałt — alić broń w ręku zaświeci,
Trącę rewolwer i trupem położę...

Mordercą będę! Będę osądzony!»
I tu począłem się śmiać, jak szalony.


XII.

A potem, słowa zwolniając i spadki,
Rzekłem: «Ach, wtedy, zacne moje panie.
Rozwódki, wdowy i szlachetne matki,
Dacie mi żonę... na ustatkowanie!
W skrwawione ręce dacie mi bławatki,
Błogosławieństwo i pocałowanie...»
— Aż dama nagle w piersi me bezbronne
Rzuciła z gniewem swoję chustkę wonnę,


XIII.

Mówiąc: «Nieznośny jesteś!» — Scena taka
Mogłaby była uróść w zamach stanu,
Gdybym minister był, lub zawadjaka
I nie dał memu kłonić się kolanu
Do stóp niewieścich, lub stylu rumaka
Żebym nie umiał wodzić według planu.
Więc z ziemi chustkę podjąwszy okrzętnie,
Złożyłem na stół arcyobojętnie.


XIV.

Na niestateczność światowej rozmowy
Skarżyć nie będę, jak skarżą sensaty.
Nieraz się urwie zdanie do połowy
Aromatycznej pojawem herbaty;
Ma i to jednak swój wdzięk, choć nienowy,
Parlamentaryzm stąd w sztukę bogaty,
I to, że ból się koi, gdy mu wskażem,
Jak łatwo prawdę przetrącać wachlarzem.


XV.

Wachlarzem... któren, gdyby kto urobił
Ze wszystkich razem «Pressy» feljetonów,
Pobiłby biblję i Homera pobił
Na rzecz rozgłosu Efemeridjonów[8],
Dla prawd korytarz ciasnyby wyżłobił,
Jak katakumbę, pełną łez i zgonów;
Z niej czerpiąc, deptałby ją nienajskąpiéj.
Wciąż obiecując: «Dalszy ciąg nastąpi...»


XVI.

Niechże im ziemia będzie lekką! — Oni,
Świecąc, zbawiają częściej od widoku,
Są parawanem... nie znają ironji
Zrządzeń wiekowych, ni wieczystych toku.
Kto nazbyt odkrył, pewno gdzieś zasłoni!...
Trybuna swoje podnóże ma w mroku.
Zbyt popularnym afiszów językiem
Gada się z każdym, lecz nie mówi z nikiem.


XVII.

O błąd jednakże was ja nie oskarżę,
Dziwną jest raczej pełność, godna chwały:
Z sztuki robicie szyldy albo szarże[9].
Kawiarnię z sceny lub hipodrom mały.
Jak koń stepowy polecę i zarżę,
Że się żelazne koleje udały.
———————————
To w sobie mówiąc, w tejże samej chwili
Mówiłem z gośćmi, co weszli — i byli...


XVIII.

Byli — jam zboczył w okno, ku akwarji[10],
Kędy się złote kołysały ryby,
Jako księżyce pod stopami Marji
(Assunty)... Dalej myśliłem: czyliby
Nawiedzić klasztor? Przejść się po kalwarji?
I mimoględnie patrzyłem przez szyby,
Gdy nagle biały mnich, jakby widzenie.
Stanął; ukryłem moje zadziwienie.


XIX.

Stanął, hrabinie pokłonił się nisko,
Mówiąc: «Ogrodnik wasz kona, jeżeli
Godzi się takie dać rzeczy nazwisko;
Któż bo wie, kiedy się z światem rozdzieli?
Atoli szukam lekarza tu blisko».
Słodko i mocno mówił, jak anieli.
Konsyljarz przeto kapelusza szukał,
Jam stanął w progach starca i nie pukał.


XX.

Wszedłem — a pierwszą spostrzeżoną rzeczą
Był krzyż maleńki, złoty, ten mój znany,
Na nagich piersiach starca. (Tak kaleczą
Martwe przedmioty!) — Starzec zadyszany
Obrócił ku mnie twarz z szczególną pieczą,
Pierwej opartym bywszy o mur ściany:
«Ją i starania weź mego pogrzebu!...»
Wyrzekł ...........
.... Assunta spojrzała ku Niebu.


PIEŚŃ IV.
I.

Ludzie! — zaprawdę mówię: uciszcie się!
———————————
Od Kopernika (co się modlił sporo)
I od Newtona (co wątpił o kresie
Prawd swych, zbyt dobrze znając, skąd się biorą),
Brodzimy w wiedzy, jak w pierwotnym lesie;
Nasz głos, wyrazy, czaszka i glob — zmorą,
Zmorą senliwą, co, gdy się w myśl wplata,
Krążymy raczej z okrągłością świata.


II.

Kto dziś już w niebo patrzy prostopadle?
———————————
Jam znane dotąd nawiedził pomniki,
Jam je czytywał i, jak we zwierciadle
Czasów, widziałem treść, złote pewniki,
Wypróbowane na epok kowadle,
Afryki sfinksów — sfinksów Ameryki!
Lecz żadna postać śród tylu miljonów
Czy to Fidjaszów, lub pierw Pigmaljonów.


III.

Czy meksykańskiem wyrzezana dłótem,
Nie patrzy w niebo — wszystkie greckie bogi.
Egipskie wszystkie z lotusem lub knutem
I assyryjskich poczet nieubogi
Wprost patrzą... Oko nie było wykutem
Nigdy inaczej, lub raz może, z trwogi,
Spojrzenie owe tak wiele mówiące
Nie dało typu sztuce w lat tysiące!..


IV.

Nawet bizancka, chrześcijańska szkoła
Podniesionego nie daje nam oka,
Wiele czytacie, a wiele, i zgoła
Zupełnych prawd się chroniąc, jako smoka,
Alić się czasem słyszy od anioła
Dwa słów... i pono to zwie się: «Epoka».
Słów dwa, a z których jest potem treść ciągła,
Jak te nieliczne: «Ziemia jest okrągła».


V.

Monolog taki gdy knowałem w sobie,
Zasypywano dół stromy, cmentarny;
Ręce podałem stojącej przy grobie,
Aż czarny minął dzień i obrzęd czarny.
Myśliłem tylko, Assunto, o tobie,
Jak ułagodzić twój smutek ofiarny.
Łzą, woskiem gromnic oplwany i pyłem,
Klęczałem, albo w jej oczy patrzyłem.


VI.

Te oczy były ciemnogranatowe.
Jako dwa winne grona, i owiane
Tak samo w bielmo lekkie i perłowe,
Że, gdy wejrzała, przezierałem ścianę,
A gdy je w niebo podniosła wschodowe,
Widziałem, że są ofiarą pijane,
Jakby dobitnie mówiły, acz zcicha:
«Weź, Panie, dwa te grona do kielicha!»


VII.

Nad Eufratem byłem z nią, gdzie piaski,
Jedyne drzewko w gruzach Babylonu;
I u piramid na rozłodze płaskiéj,
W Nazaret, równem dziewiczemu łonu,
Krytemu biało, w zieleniuchne paski;
W Grecji, fijołki rwąc u Partenonu[11],
Gdzie w marmurowe wargi ideału
Pszczoła brzęcząca zachodzi pomału...


VIII.

O zachodzącem słońcu nadtybrowém
Byłem z nią w rudych, wieczystych ruinach,
W Giulietty mieście, pierwej w Apeninach,
I nad Dunajem smętno-owidowym.
Bywałem w wiekach razem i w godzinach
Żywej historji czarem sybillowym,
Gdzie Scyta klacze doi, kędy Geci
Ciskają kręgle, naiwni, jak dzieci...


IX.

Świat, tak się mały stał nam, że pod stopy
Czuliśmy obrót globu... Trzeba było
Nowy wynaleźć, przeszedłszy okopy
Rzeczywistości, z weselem i siłą.
I padli nieraz przed nami cyklopy
O jednem oku, co się w mózgu tliło.
Braliśmy klucze wziętej życia bramy
W tych samych bluszczach i w chacie tej saméj.


X.

Przyszła raz do mnie z rozczochranym włosem,
Rączęta mając ziemią zawalane;
Spojrzeniem rzekła i anielskim głosem:
«Czy widzisz teraz we mnie ukochanę?»
A duch mój czuwał nad wdzięku chaosem,
Patrzyłem, jako Fidjasz na Dyjanę,

Gdy kamień pierś jej obejmał i biodro,
Lub w psalmów karty, które dzieci podrą...


XI.

Raz inny weszła do mnie potajemnie,
Gdy, mając głowy ból, byłem nieskładny;
Rzekła wejrzeniem: «Uśmiejesz się ze mnie,
Że oto chęci dzisiaj nie mam żadnéj;
Jak garstka piasku czuję się nikczemnie,
Lubo jest piasek nieładny i ładny,
Płókany morza szafirową falą,
Gdzie się tęczują muszle i opalą...»


XII.

Inny raz, nagle wbiegłem do izdebki,
Gdzie lała wino w butle oplatane;
Wtem pryska obręcz, rozwodzą się klepki,
Rzuca się rubin na nas i na ścianę...
Patrzyła, jak to niemowlę z kolebki,
Gdzie obchodzono galilejską Kanę;
Trafu nie było, ani fraszki drobnéj,
Pokąd królował ład ducha nadobny.


XIII.

Niech się poza me piersi nie uroni
Pamięć dnia, odkąd jej nie oglądałem,
Tylko cyprysów ciemność, woń lewkonji
I płaskość ziemi... gdzie samotny stałem,
W słońcu bezczelne półśmiechy ironji,
Tryumfujące nad mym ideałem.
Niebo wolałbym rozhukane grzmotem,
Niźli słoneczność dni, idących potem.


XIV.

Czułem się jakby w piersi uderzony
Ręką, co palce ma nad niebo wielkie;
Niewinny będąc, a znieszczęśliwiony,
Nie uroniłem łzy ani kropelkę.
Z ludźmi gadałem w sobie zatopiony,
Tem więcej pomnąc etykietę wszelkę —
I żaden nigdy szambelan nie baczył
Na ceremonjał, jak ja, gdym zrozpaczył!


XV.

Jednego razu, gdy zbłądziłem w skały,
Spotkał mnie górnik, przywódca górników;
Dałem mu rękę, jak żołnierz, gdy wały
Zdobyto twardą niezłomnością szyków;
Kłoniąc, jak sztandar, moje ideały,
Zszedłem do wiedzy ścisłej ogólników:
Był deszcz, patrzyłem, gdzie krople ukapną?
On mówił: «Człowiek jest gaz, ferment, wapno».


XVI.

Jak gdy niemowlę, będąc nakarmione,
Mało cierpliwie trąca łono matki,
Kopnąłem nogą ziemię zwilgotnionę,
Kał odpychając i pochyłe kwiatki.
— Tu obłok, w tęczy ubrany koronę,
Stanął milczeniu mojemu na świadki:
W cyprysów grube ustąpiłem cienie,
Zdwojone mając czucie i widzenie...


XVII.

A jak pieśń, której się słów nie pamięta,
Bywa istotą harmonji pamiętna,
Tak ja zacząłem czytać testamenta,
Kreślone ręką jej, słów słyszeć tętna,
Które mówiła mi spojrzeniem — święta!
Przestała nicość być mi obojętna...
Zboczyłem w ścieżki, gdzie wraz się odkrywa
Na chatę widok, drogę doń i żniwa.


XVIII.

Odtąd, bywało nieraz, obce dziecię
Do mnie się wdziękiem śmieje niezgadnionym;
Gałązka bluszczu, co nie śni o kwiecie,
Brylantem rosy drży rozpromienionym;
Jakiejś skłoniłem się niemej kobiecie
(Śpiesząc przeprosić, żem był omylonym);
Czytuję, coraz z jaśniejszym zapałem,
Słowa — — ja, co ich brzmienia nie słyszałem!


XIX.

Czas niech nadchodzi, czekany od tłumu,
Ja z mym nie zerwę cyprysowym listkiem.
Niech gardzą jedni wszystkiem dla rozumu,
A im przeciwni dla uczucia wszystkiem.
Z przeciwuczucia do przeciwrozumu
Tęż wartość drogi widzę jak przebłyskiem.
Sprzeczność czcić musi ponad wszystkie rzeczy,
Kto tylko wtedy natchnionym, gdy przeczy.


XX.

Ja nie z tych waśni me natchnienia czerpię —
I wgórę patrzę... nietylko wokoło:
Znać się mnie niedość — ja się nadto cierpię,
Samotne moje ocierając czoło;
Aż spocznie kiedyś, jak żniwo na sierpie,
Który podzwania rączo i wesoło —
Pomnąc, że, gdzie są bezmowne cierpienia,
Są wniebogłosy... bo są przemilczenia...





  1. (Spojrzenie ku niebu). — Spostrzeżenie archeologijno-filozoficzne, a którego rozwinięcie wyliczamy z właściwego poematu i tu podajemy czytelnikowi, ma istotność znacznego odkrycia, jakie dotąd nie było zrobione. Monumenta, od Azji przez Indje, Egipt, Grecją, Rzym do Meksyku uważane, mogłyby policzać kształtowanie figury ludzkiej na kilkanaście miljonów, jeżeli nie więcej, postaci, licząc z papyrusami, i to postaci różnowzględnie apoteozowanych. Są przeto miljony stałych dowodów, iż podniesienie oka ku niebu nie było znane właściwej starożytności i to tak dalece, że aż bizancka sztuka (chrześcijańska!) tegoż dowodzi. Poszukiwałem więc oznaczenia epoki tego archeologijno-rytualnego gestu — to jest: odkąd spojrzenie ku niebu uznało się i monumentalnie w sztuce wyraziło? Oto moje odkrycie. Jakoż we wszystkiem, co znamy ku temu azjackiego, indyjskiego, assyryjskiego i babilońskiego, nie znajduje się nic a nic pod tym względem.
    Niemniej nic także i w mnogich naryciach piramid meksykańskich. Co zaś do ogromnej liczby figur, z pod egipskiego wyszłych rylca, dłóta lub pendzla, skoro się aż do drobiazgowości posunie egzegezę, znajduje się ledwo parę profilów głów, jakoby ku niebu oczy podnoszących... Te znajdują się w Karnaku (w Gournah), a przedstawują jeńców izraelskich, mianowicie Żydówki wśród jeńców męskich, zaprzężone do robót ciężkich pod strażą Egipcjan z knutami w rękach. Postacie te, nieco symbolicznemi kolorami powleczone, zdaje się, iż byłyby najstarszemi pomnikami, z oczyma osób, ku niebu je wznoszących, gdyby narysowanie oczu mniej graficznem i stosowniejszem było do profilów. Co do greckiej sztuki, możnaby jedynie zatrzymać się na uważaniu Nioby i Niobid, jakkolwiek, od gestu i wejrzenia tych figur odjąwszy tragiczność i architektoniczne trójkątnego fastigjum wymagania, powodujące ruch samychże figur, nie zostałoby dość wyraźnem spojrzenie w niebo. Przez tęż tragiczność i architektonikę grupy coś podobnego daje się podejrzewać i w Laokoonie... Osoba wszelako, istotnie spoglądająca ku niebu, nigdy nie okazuje się być typem starożytnej greckiej i grecko-rzymskiej sztuki. Figury czarnej, tak zwanego Rybaka (oryginał w Louvre) ani cytować nie godzi się, z powodu, że ta była najmniej dwa razy przerabiana w różnych wiekach.
    Słowem jednem: dopiero w katakumbach rzymskich, w wiekach zarannych chrześcijaństwa, spotykamy istotnie spojrzenie ku niebu, stanowczo przez sztukę objęte i skreślane.
    Pozornie drobne to odkrycie, mniemam, iż dlatego (przede mną) uczynionem nie było, iż do dziś archeologja nie objęła w siebie części żywotnej, lubo myślę, że czas przyjdzie, w którym zapytamy się nietylko o znaczenie złamków wykopanych w grobowiskach, ale i o znaczenia gestów obyczajowych samegoż żywego człowieczeństwa i o historję tychże. Zda mi się nawet, iż one pierwsze jest tylko onego drugiego przygotowaniem. Człowieka umysł zdawałoby się, iż jest obowiązanym do przechowywania w sobie siły wynalazczej, siły odkrywania, skoro tak częstotliwie nadarza się widzieć kolosalne oczywistości, pomijane ze szczególniejszem i naiwnem zaślepieniem. Zdaje się, że w wygłosie wyrazów, w formacji wyrazów, we formacji gardła i czaszki, tudzież w dominujących globu całokształtach leży arcywiele zamierzchłych a koniecznych uciążeń ducha, z jakowych dopiero umiejętnie i sumiennie myśl abstrahując, dobliża się do istnie pewnej i czystej myśli. Nie za wiele byłoby powiedzieć, iż metoda samejże logiki ścisłej, a którą się uważa za ostatnie kryterjum, niekoniecznie wolną będąc od samychże zawad, leżących w naturze formacji słów, pojęć i urobień myślnych, bywa przez to samo ograniczoną względem rzeczy lub sfer, które częstotliwie tradycja i nie-ledwie że onejże naiwność daleko lepiej poznała i znać podawa, wskróś rzeczy świata tego i jakoby prostoględniej się kierując.
    Kryć powodu nie mam, że z mojego, a wyżej opowiedzianego poszukiwania wywnioskowywa się, iż pojęcie zasadne spojrzenia ku niebu początek swój bierze od dnia tego i tradycji o dniu tym, kiedy w okolicach Bethanu mężowie galilejscy stali, patrząc za odchodzącym w niebo, aż go obłok odjął od oczu ich. Zaś dowodami są tu kilkanaście miljonów figur starożytnych, znanych do teraz. Oczywistość zaiste szczególniejsza i pytanie niemałe nastręczająca, jak może być, jak zdarzyć się to mogło, ażeby przy wysokich, głębokich i niekiedy prawdziwych boskości pojęciach, które to u Indów, to w greckich tragikach spotykamy, tudzież przy Fidjaszów dłócie i pendzlu Apeliesów nigdy żadna postać boskości, żadna i żadna, mówię, nie wznosiła oczu do niebios? Co więcej, iż przecie ani Olimp, ani drogi wozu febowego nie były nisko, na padole, i że nie u poziomu ich poszukiwać wypadało. Były więc ku poruszeniu oczu figurom i wystarczające poczucia niebiaństwa i środki tak estetyczne, jako i techniczne zupełnie doskonałe... Czegóż zatem brakło?...
    Oto brakło było tego, iż w sztuce, szeroko i zdrowo rozwiniętej, nie wystarcza na udziałanie jakowegoś typu samych pojęć fantastycznych lub oderwanych, ale potrzeba nadto jeszcze istotnego czynu żywotnego. Herakles pewno był i Apollin był także, bo nie dostąpiłyby proporcyj tak pewnych ich posągi. Dopiero zatem, skoro byli rzeczywiście tacy, którzy idącego do nieba widzieli, zakomunikować się to żywym arkanem tradycji mogło było dosyć stanowczo, aby i przez sztukę wypowiadanem stawało się.
    Spyta się może kto, dlaczego, szeroką oczywistość archeologiczną tu wskazując, zawieram to odkrycie moje nieledwie że w dopisku, objaśniającym wyrażenie jednego wiersza.
    Odpowiedzią moją jest, iż nietylko dopisek nie jest wcale zewnętrznie do poematu doklejonym, ale nadto okoliczność jest smutna, iż, gdybym z treści powyższych osobną zrobił dysertację, byłaby ona, jako klerykalna u jednych, a u drugich jako akademicka, znieważona i stracona. A co, że przy całem rozwinięciu publicystyki może dziś najawie dziać się, to tak samo dziać się może, jak że przez dziewiętnaście wieków można było przecież wśród mnogości pomników nie zauważyć rzeczy powyżej określonej!... (P. P.).
  2. — O ileby w moich książeczkach były jakieś błędy, a zapewne będą, miej je, czytelniku, za wytłumaczone stosunkami: byłem wygnańcem... (Publius Ovidius Naso: «Elegje», ks. I, 1).
  3. «Część pierwsza» oznacza tu «Dziady» wileńskie, obejmujące część II i IV.
  4. t. j. przed obrazem, jakby malowanym przez Eustachego Lesuera (1617—1655), francuskiego malarza religijno-rodzajowego.
  5. Herakle, ogólna nazwa kolonij, przez Herkulesa tam i ówdzie początkowanych (P. P.).
  6. hippodrom (gr.) = miejsce, na którem odbywają się wyścigi konne, arena, cyrk.
  7. kozetka (franc.) = mała, dwuosobowa kanapka.
  8. efemeridjon (fr.), ulotka, trwająca jeden dzień, dziennik.
  9. Uświadomieni w sztuce wiedzą, że ta najwyraźniej postąpiła w efektach i w rozwoju karykatury. (P. P.). — Szarża (franc.) = w sztuce: przesadne uwydatnianie pewnych cech, zwłaszcza komicznych.
  10. akwarja (łac.), zwykle: akwarjum, oszklony zbiornik wody dla hodowli rybek.
  11. Partenon, wspaniała świątynia dziewiczej bogini Ateny (Athene Parthenos) na Akropolu w Atenach.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Cyprian Kamil Norwid.