500 milionów Begumy/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł 500 milionów Begumy
Data wyd. 1909
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Les Cinq cents millions de la Bégum
Źródło Skany na commons
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
JULIUSZ VERNE. PISMA. VII

500 MILIONÓW BEGUMY
WYDANIE NOWE ঙ Z ILLUSTRACYAMI
WARSZAWA
NAKŁAD GEBETHNERA I WOLFFA
KRAKÓW — G. GEBETHNER I SPÓŁKA
1909








ROZDZIAŁ I.
W którym występuje pan Sharp.

— Dzienniki angielskie wyborne są naprawdę! — mówił do siebie poczciwy doktór, rzucając się na wielki fotel obity skórą.
Doktór Sarrasin przez całe życie swe używał monologów, co jest także rodzajem rozrywki.
Był to człowiek lat pięćdziesięciu, rysów delikatnych, oczu żywych i czystych, które przysłaniał stalowemi okularami, fizyonomii poważnej i przyjemnej; należał on do rzędu tych osobistości, o których za pierwszym rzutem oka mówi się: oto poczciwy człowiek. Pomimo rannej godziny, doktor był już świeżo ogolony, i biały miał krawat, chociaż reszta ubrania nie odznaczała się elegancyą.
Na dywanie, na meblach pokoju, który zajmował w jednym z hotelów w Brighton, leżały numera gazet: Times, Daily Telegraph, Daily News. Dopiero dziesiąta biła, a doktor obiegł już miasto, zwiedził szpital, wrócił do swego hotelu i odczytał w głównych dziennikach londyńskich sprawozdanie z memoryału, który przed paru dniami podał był na wielkim kongresie międzynarodowym hygieny; był to memoryał o »przyrządzie do rachowania ciałek krwi«, którego doktór był wynalazcą.
Przed nim, na stoliku zasłanym białym obrusem, stała taca, a na niej kotlet doskonale usmażony, filiżanka wonnej herbaty i kilka owych grzanek z masłem, które kucharki angielskie tak doskonale przyrządzają, dzięki małym bułeczkom dostarczanym im na ten cel przez piekarzy.
— Tak — powtarzał — niepodobna zaprzeczyć temu, że dzienniki angielskie doskonałe są!.. Mowa wice-prezydenta, odpowiedź doktora Cicogna z Neapolu, szczegółowe wyjaśnienie mego memoryału, wszystko to żywcem schwycone, odfotografowane.
— Głos ma doktor Sarrasin z Douai. Szanowny kolega mówi po francusku. Słuchacze przebaczą mi — rzekł na wstępie — że pozwalam sobie używać tutaj języka tego; ale jestem pewny, że lepiej oni rozumieją po francusku; aniżeli ja potrafiłbym mówić po angielsku.
— Pięć szpalt małym drukiem!.. Nie wiem prawdziwie które lepsze, sprawozdanie w Times’ie czy w Telegraph’ie... Niepodobna żądać większej ścisłości i dokładności!
Rozmyślanie doktora Sarrasina przerwał w tej chwili sam mistrz ceremonii, — niktby się nie ośmielił niższym tytułem uczcić figury tak poprawnie czarno ubranej, — która zapukała do drzwi i zapytała czy mosiou przyjmuje ...
Mosiou jest to ogólna nazwa, do której Anglicy uważają się zobowiązani względem wszystkich Francuzów bez różnicy, tak jak gdyby zdawało się im, ze naruszą wszelkie prawa grzeczności, jeżeli Włocha nie obdarzą tytułem Signor a Niemca Herr. Zresztą, może i mają słuszność. Zwyczaj ten korzystny jest przynajmniej pod tym względem, że odrazu objaśnia o narodowości ludzi.
Doktor Sarrasin wziął kartkę, którą mu podano. Zdziwiony tem, że go ktoś może odwiedzać w kraju, gdzie nie zna nikogo, zdziwił się jeszcze bardziej, przeczytawszy na bilecie wizytowym:
»Mr. Sharp, solicitor
93 Southampton row,
London«.
Wiedział, że solicitor po angielsku do tegoż samego rodzaju należy co patron, coś w rodzaju notaryusza i adwokata, — dawniejszy prokurator.
— Cóż u dyabła może chcieć odemnie ten pan Sharp? — rzekł do siebie. — Czyżbym miał, sam nie wiedząc o tem, ściągnąć na siebie proces jaki?.. Pewny jesteś, że to do mnie? — zapytał.
Oh! yes, mosiou! — odpowiedział.
— No to poproś.
Mistrz ceremonii wprowadził mężczyznę młodego jeszcze, którego doktor za pierwszym rzutem oka zaliczył do wielkiej rodziny »trupich głów«.
Jego usta wązkie, a raczej wyschłe, długie białe zęby, wklęsłe skronie pod pargaminową skórą, cera mumii i małe szare oczka o świdrującem wejrzeniu dawały mu niezawodne prawo do tej nazwy. Cały szkielet jego, od głowy do pięt, znikał pod ulster coat’em, w wielkie kraty; w ręku trzymał podróżny worek z lakierowanej skóry.
Wszedłszy do pokoju doktora, nieznajomy szybko ukłonił się, położył na ziemi worek swój i kapelusz, usiadł nie prosząc o pozwolenie, i rzekł:
— William Henryk Sharp młodszy, wspólnik domu Billows, Green, Sharp et Co... Czy z doktorem Sarrasin’em mam honor?..
— Tak, panie.
— Franciszkiem Sarrasin?
— Takie jest moje nazwisko w istocie.
— Z Douai?
— Mieszkam w Douai.
— Ojciec pański nazywał się Izydor Sarrasin?
— Tak jest.
— Mówi pan zatem, że się nazywał Izydor Sarrasin?
Mr. Sharp wyjął książeczkę z notatkami z kieszeni, zajrzał do niej i mówił dalej:
— Izydor Sarrasin umarł w Paryżu 1857, w VI okręgu, przy ulicy Taranne, pod numerem 54, w gmachu szkolnym, zrujnowanym obecnie.
— Rzeczywiście — rzekł doktor, coraz bardziej zdziwiony. — Ale może zechcesz mię pan objaśnić?..
— Matka jego nazywała się Julia Langévol — mówił dalej niezmięszany tem pytaniem Mr. Sharp. Pochodziła z Bar-le-Duc, była córką Benedykta Langévol, który mieszkał przy uliczce Loriol, a zmarł w 1812, jak się pokazuje z rejestrów magistratu tegoż miasta... Nieoceniona to rzecz, panie, te rejestra, nieoceniona!.. Hmm!.. hmm!.. i była siostrą Jana Jakóba Langévol, podoficera w 36 lekkim...
— Naprawdę — odezwał się doktor Sarrasin, zadziwiony tą głęboką znajomością genealogii jego — zdaje się, że pan znasz to wszystko lepiej niż ja sam. W istocie, babka moja nazywała się z domu Langévol, ale to wszystko co wiem o niej.
— Opuściła miasto Bar-le-Duc w 1807 r., wraz z dziadkiem pańskim, którego zaślubiła była w 1799 r. Oboje udali się do Melun, gdzie się osiedlili jako blacharze i pozostali tam do 1811 r., to jest do śmierci Julii Langévol, żony Sarrasin’a. Z małżeństwa tego było jedno tylko dziecko, Izydor Sarrasin, pański ojciec. Od tej chwili nić zrywa się, i wiemy tylko o śmierci wyżej wymienionego, śmierci, której data zapisana w Paryżu...
— Mogę nawiązać tę nić — rzekł doktor, mimowoli pociągnięty tą ścisłością iście matematyczną. — Mój dziadek osiedlił się w Paryżu dla wychowania syna swego, który zamierzał oddać się nauce medycyny. Umarł w 1832 r., w Palaiseau, nieopodal Wersalu, gdzie mój ojciec pełnił obowiązki zawodu swego, i gdzie ja sam urodziłem się w 1822 r.
— Jesteś pan tym, którego szukam — odrzekł Mr. Sharp — Nie masz pan ani braci ani sióstr?..
— Nie! Byłem jedynakiem, i matka moja zmarła w dwa lata po urodzeniu mojem... Ależ nareszcie, panie, czy powiesz mi pan?..
Mr. Sharp powstał.
— Sir Bryah Jowahir Mothooranath — rzekł, wymawiając te imiona z szacunkiem, jaki każdy Anglik okazuje dla tytułów szlacheckich, szczęśliwy jestem, żem pana wynalazł i że pierwszy mogę mu złożyć hołdy moje.
— Ten człowiek ma pomięszanie zmysłów — pomyślał doktor. — Przytrafia się to dosyć często między »trupiemi głowami!«
Solicitor wyczytał diagnozę tę z oczu doktora.
— Wcale nie jestem waryatem — odpowiedział spokojnie. — Jesteś pan obecnie jedynym znanym dziedzicem tytułu baroneta, który na przedstawienie jenerał gubernatora prowincyi Bengalu nadany został Janowi Jakóbowi Langévol; był on naturalizowanym poddanym angielskim w 1819 r., wdowcem po Begum Gokoll i dożywotnim posiadaczem dóbr tejże. Zmarł w 1841 r., pozostawiwszy jednego tylko syna, idyotę i bezdzietnego, który umarł bez testamentu w 1869 r. Trzydzieści lat temu, dziedzictwo to wynosiło około pięć milionów sterlingów. Trzymane pod sekwestrem i opieką, przynosiło ono procenta, które całkowicie prawie kapitalizowały się za życia niedołężnego syna Jana Jakóba Lallgévol’a. W 1870 r. spadek ten oszacowano na okrągłą cyfrę dwadzieścia jeden milionów sterlingów, czyli pięćset dwadzieścia jeden milionów franków. Za wyrokiem sądowym w Agra, zatwierdzonym przez sąd wyższy w Delhi, legalizowanym przez radę, przyboczną, wszystkie dobra ruchome i nieruchome zostały sprzedane, wartość ich zrealizowana i cała suma złożona w depozycie w banku angielskim. Wynosi ona teraz pięćset dwadzieścia siedem milionów franków, które będziesz pan mógł odebrać za prostym czekiem, jak tylko złożysz genealogiczne dowody swe w kanclerskim sądzie. Co do mnie, ofiaruję się wyjednać panu od dnia dzisiejszego, jaką tylko zechcesz pan zaliczkę u bankierów Trollop, Smith et Co...
Doktor Sarrasin był w osłupieniu. Przez chwilę nie mógł zdobyć się ani na jedno słowo. Nareszcie odzyskawszy wrodzony sobie zmysł krytyczny i nie mogąc się zgodzić na to, by ten sen z Tysiąca i jednej nocy miał być rzeczywistością, zawołał:
— Ale jakież dowody możesz mi pan dać na to, że historya ta jest prawdziwą i jakim i sposobem odkryłeś mię pan?
— Dowody są tutaj — odrzekł Mr. Sharp, uderzając ręką o worek z lakierowanej skóry. — Co do sposobu, w jaki wynalazłem pana, jest on bardzo naturalnym. Szukam pana od pięciu lat.
Wynajdywanie krewnych, albo next of kin, jak mówimy w języku prawnym, dla licznych spadków, niemających spadkobierców w prostej linii, a które corocznie spisywane są w posiadłościach brytańskich, jest specyalnością domu naszego. Otóż, właśnie spadek Begum od pięciu lat już wiele nam pracy zadaje. Szukaliśmy na wszystkie strony, zbadaliśmy setki rodzin Sarrasinów i nie znaleźliśmy tej, która pochodziła od Izydora. Przyszedłem nawet do tego przekonania, że nie było innego Sarrasin’a we Francyi, kiedy wczoraj rano, czytając w Daily News jedno ze sprawozdań na Kongresie Hygieny, dowiedziałem się o nieznanym mi dotąd doktorze tegoż nazwiska. Przejrzałem natychmiast notatki, których tysiące zebraliśmy w tym interesie, i ze zdziwieniem spostrzegłem, że miasto Douai uszło uwagi naszej. Pewny prawie, ze trafiłem na dobry ślad, natychmiast wyruszyłem do Brighton, widziałem pana, kiedyś wychodził z kongresu i do niezłomnego doszedłem przekonania! Jesteś pan żywym wizerunkiem swego dziadka Langévol’a, jak go przedstawia nam fotografia, zdjęta z portretu, wykonanego przez indyjskiego malarza Saranoni.
Mr. Sharp wyjął z książeczki swojej fotografię i podał ją doktorowi Sarrasinowi. Fotografia ta przedstawiała mężczyznę wysokiego wzrostu, z przepyszną brodą, w turbanie i w sukni ze złotogłowiu; miał on pozę właściwą historycznym portretom, na których głównodowodzący jenerał kreśli plan ataku, uważnie patrząc na widza. Na drugim planie widać było niewyraźnie dym bitwy i natarcie konnicy.
— Te dokumentu lepiej odemnie objaśnią pana. Zostawię je tutaj i wrócę za dwie godziny po rozkazy, jeżeli pan pozwoli.
To mówiąc, Mr. Sharp wydobył z lakierowanego worka siedem czy ośm foliałów tak drukowanych jak pisanych aktów, złożył je na stole i wyszedł, cofając się tyłem i mrucząc:
— Sir Bryah Jowahir Mothooranath, mam honor pożegnać pana.
Na wpół wierząc, na wpół niedowierzając, doktor wziął akta i przeglądać je zaczął.
Prędko przekonał się, że historya jest zupełnie prawdziwa, i że wszelkie wątpliwości muszą ustąpić przed rzeczywistością. Jakimże sposobem, naprzykład, mógł wahać się jeszcze wobec dokumentu, wydrukowanego pod tym nagłówkiem:
Raport dla dostojnych lordów rady przybocznej królowej, podany 5 stycznia 1870 r., a tyczący się wakującego dziedzictwa po Begum Gokool z Ragginahra, prowincyi Bengalu.
Główne punkta. W sprawie tej chodzi o prawo własności nad pewnymi mehalami i czterdziestu trzema tysiącami begalów ziemi uprawnej, wraz z rozmaitemi budowlami, pałacami, zabudowaniami gospodarskiemi, wsiami, ruchomościami, bronią, skarbami i t. d. i t. d., a pochodzącemi ze spadku po Begum Gokool z Ragginahra. Z podań robionych kolejno do trybunału cywilnego w Agra i do najwyższego sądu w Delhi, wypada, że w 1819 r., Begum Gokool, wdowa po rai Luckmissur i sama z siebie dziedziczka dóbr znacznych, poślubiła cudzoziemca, rodem Francuza, imieniem Jana Jakóba Langévol’a. Cudzoziemiec ten służył aż do 1815 r. w wojsku francuskiem, w stopniu podoficera w 36 lekkiej kawaleryi; po rozpuszczeniu wojska Loary, wsiadł na okręt w Nantes jako nadzorca nad ładunkiem handlowego statku. Przybył do Kalkuty, wylądował tam i zamieszkał; wkrótce potem otrzymał urząd kapitana instruktora w małem krajowem wojsku, które raja Luckmissur miał prawo utrzymywać, Później awansował na głównego komendanta, a wreszcie po śmierci rai otrzymał rękę wdowy po nim. Rozmaite względy polityki kolonialnej, jakoteż ważne usługi, jakie Jan Jakób Langévol, który się naturalizował, i był poddanym brytańskim, oddał europejczykom w pewnej niebezpiecznej okoliczności, skłoniły jenerał gubernatora prowincyi Bengalu do tego, że prosił i otrzymał tytuł baroneta dla małżonka Begum. Posiadłość Bryah Jowahir Mothooranath została wówczas zamieniona w lenność. Begum umarła w 1839 r., pozostawiwszy dożywocie dóbr swoich Langévol’owi, który w dwa lata po niej zstąpił do grobu. Z małżeństwa tego był tylko jeden syn, niedołężny od urodzenia, i którego trzeba było niezwłocznie oddać pod opiekę. Dobrami jego wiernie zarządzano aż do śmierci, która nastąpiła w 1869 r. Ogromny ten spadek nie ma znanych dziedziców. Trybunał w Agra i sąd w Delhi zarządziły licytacyę jego, na wezwanie miejscowego rządu działającego w imieniu państwa; mamy przeto zaszczyt prosić lordów rady przybocznej o ulegalizowanie tych wyroków etc. etc.«. Poczem następowały podpisy.
Potwierdzone kopie wyroków Agry i Delhi, akta sprzedaży, rozkazy złożenia kapitału w depozycie do banku angielskiego, wykaz poszukiwań zarządzonych we Francyi celem wynalezienia spadkobierców Langévol’a i cała imponująca masa dokumentów podobnego rodzaju, nie pozostawiły ani śladu wątpliwości w umyśle doktora. Był istotnym next of kin i spadkobiercą Begum. Od pięciuset dwudziestu siedmiu milionów, złożonych w piwnicach banku, przedzielała go tylko formalność sądowa, mająca się oprzeć na prostem wykazaniu autentycznych aktów urodzenia i śmierci.
Takie niespodziane bogactwo mogło olśnić najspokojniejszy umysł; poczciwy doktor uległ także wzruszeniu: jakie podobny wypadek mógł wywołać. Wzruszenie to jednak krótko trwało, zdradziwszy się tylko szybką, kilkuminutową przechadzką po pokoju. Zapanowawszy nad sobą, doktor wyrzucał sobie jako słabość tę chwilową gorączkę i rzuciwszy się na fotel, czas jakiś siedział pogrążony w głębokiej zadumie.
Potem nagle zerwał się i począł znowu chodzić wzdłuż i wszerz. Ale teraz już oczy jego błyszczały czystym ogniem, i widać było, że myśl piękna i szlachetna rozwija się w nim, przyjął ją, pielęgnował, pieścił, wreszcie przyswoił sobie.
W tej chwili zapukano do drzwi, Mr. Sharp zjawił się z powrotem.
— Darujesz mi pan moje powątpiewanie — rzekł do niego doktor uprzejmie. — Teraz przekonałem się i mocno obowiązany jestem panu za trud, jaki sobie zadałeś.
— Nie jesteś mi pan wcale obowiązany... prosty interes... mój zawód... — odpowiedział Mr. Sharp. — Mogęż spodziewać się, że Sir Bryah pozostanie klientem moim?
— Ma się rozumieć, Całą sprawę powierzam panu... Tylko będę prosił pana, ażebyś nie dawał mi więcej tego niedorzecznego tytułu.
— Niedorzeczny! Tytuł wartający dwadzieścia jeden milionów sterlingów! — mówiła fizyonomia Mr. Sharp; ale on sam nadto dobrym był dworakiem, by miał nie ustąpić.
— Jak się panu podoba; wola pańska odpowiedział. — Wracam do Londynu, gdzie będę oczekiwał na rozkazy pańskie.
— Czy mogę zatrzymać te dokumenta?
— Naturalnie, mamy ich kopię.
Pozostawszy sam, doktor Sarrasin usiadł przy biurku, wziął arkusik papieru listowego napisał co następuje:
»Brighton, 28 października 1871 r.
»Moje drogie dziecię! Spadła na nas fortuna ogromna, olbrzymia, szalona! Nie myśl, żem dostał obłąkania, i przeczytaj dwa czy trzy drukowane akta, które załączam do listu tego. Przekonasz się z nich dowodnie, że jestem spadkobiercą tytułu baroneta angielskiego, a raczej indyjskiego, i kapitału wynoszącego więcej niż pół miliarda franków, a złożonego obecnie w banku angielskim. Jestem pewny, mój drogi Oktawiuszu, że nie mylę się co do uczuć, jakie wzbudzi w tobie ta wiadomość. Tak jak ja zrozumiesz nowe obowiązki, jakie wkłada na nas taki majątek, i niebezpieczeństwa, jakiemi grozi naszemu rozsądkowi. Godzinę temu zaledwie dowiedziałem się o tej sprawie, a już obawa przed taką odpowiedzialnością zmniejsza o połowę radość, jaką na razie uczułem ze względu na ciebie. Może zmiana ta przyniesie nam nieszczęście?.. Pracowici pionierowie nauki, zadowoleni byliśmy dotąd z naszego skromnego losu. Czy będzie tak i nadal? Nie, może, chybaby... Ale nie śmiem ci mówić o pewnej myśli, która powstała w głowie mojej... chybaby ta sama fortuna stała się w rękach naszych nowym i potężnym przyrządem naukowym, cudownem narzędziem cywilizacyi!.. Pomówimy o tem jeszcze. Napisz do mnie, powiedz mi prędko, jakie wrażenie sprawi na tobie ta wielka wiadomość, i sam oznajmij o niej matce. Nie wątpię, że jako rozsądna kobieta przyjmie ją spokojnie. Co do siostry twojej, nadto młoda ona jeszcze, by coś podobnego mogło zawrócić jej głowę. Zresztą, mała ta główka mocną już jest, i jestem pewny, że chociażby nawet mogła zrozumieć możliwe następstwa wypadku, o którym cię zawiadamiam, pomimo to mniej, niż ktokolwiek z nas, zaniepokoi się zmianą, zaszłą w położeniu naszem. Serdeczny uścisk dłoni zasyłam Marcelemu. Nie wyłączam go z żadnego z moich projektów na przyszłość.
Kochający cię ojciec
Fr. Sarrasin,

D. M. P«.
List ten wraz z najważniejszymi papierami doktor włożył do koperty i zaadresował do »Pana Oktawiusza Sarrasin’a, ucznia szkoły centralnej sztuk i rzemiosł, 32, ulica Roi-de-Sicile, Paris«. Potem wziął kapelusz, włożył paltot i poszedł na kongres. W kwadrans potem zacny człowiek zapomniał zupełnie o swoich milionach.




ROZDZIAŁ II.

Dwaj koledzy.

Oktawiusz Sarrasin nie był właściwie leniwym. Nie był on też ani głupcem, ani nie miał wyższej inteligencyi, nie był pięknym, ale nie był brzydkim, ani małym, ani wielkim, ani brunetem ani blondynem. Był szatynem i pod każdym względem zaliczał się do ludzi przeciętnych. W kolegium dostawał zwykle drugą nagrodę i dwie lub trzy pochwały. W bakalaureacie miał mierną notę. Za pierwszym razem odrzucony na konkursie szkoły centralnej; za drugim razem zasłał przyjęty z numerem 127. Charakteru wahającego się, był to jeden z tych umysłów, co się zadowalniają pewnością niezupełną, którym zawsze wystarcza prawdopodobieństwo i którzy przechodzą przez życie jak światło księżycowe. Taki rodzaj ludzi jest w ręku przeznaczenia tem, czem jest korek rzucony na falę. Pędzą do równika lub do bieguna, stosownie do tego jak wiatr wieje, z północy czy z południa. Przypadek tylko stanowi o ich losie. Gdyby doktor Sarrasin nie łudził się trochę co do charakteru syna swego, możeby się był zawahał przed napisaniem do niego listu, który czytaliśmy; ale najzdrowsze umysły nawet zdolne są do rodzicielskiego, zaślepienia.
Szczęśliwym trafem, na samym początku wychowania swego, Oktawiusz dostał się pod władzę natury energicznej, której wpływ trochę tyrański ale dobroczynny ujarzmił go przemocą. W liceum Charlemagne, gdzie go ojciec umieścił dla dokończenia nauk, Oktawiusz zawarł ścisłą przyjaźń z jednym ze swych kolegów, alzatczykiem, Marcelim Bruckman’em, który chociaż młodszy od niego o rok, przewyższył go wkrótce nie tylko siłą fizyczną, ale też umysłową i moralną.
Marceli Bruckman został sierotą, mając lat dwanaście i odziedziczył małą sumkę, która wystarczała zaledwie na opłacenie kolegium. Gdyby nie Oktawiusz, który zabierał go z sobą na wakacye do rodziców, Marceli nigdyby nie mógł wyjść poza mury kolegium.
Wskutek tego rodzina doktora Sarrasin’a stała się rodziną młodego alzatczyka. Ten ostatni, pomimo chłodnej powierzchowności, tkliwy miał charakter i osądził, że odtąd całe jego życie powinno należeć do tych poczciwych ludzi, którzy mu zastąpili ojca i matkę. To naturalnie doprowadziło do tego, że uwielbiał doktora Sarrasin’a, jego żonę i śliczną a poważnego umysłu córeczkę ich; serce jego otworzyło się dla nich na nowo, jak gdyby był wrócił do lat dziecinnych. Wdzięczności swej jednak dowodził nie słowami, ale czynami. Wziął sobie za obowiązek odpłacić dzieciom to, co winien był rodzicom; w Joannie, która lubiła naukę, starał się wyrobić zdrowy rozsądek, umysł silny i stały; z Oktawiusza usiłował zrobić człowieka, godnego następcę tego, który był ojcem jego. Trzeba wyznać, że ostatnie zadanie o wiele trudniejszem było; Joanna, jak na swój wiek, przewyższała brata swego tak pod względem umysłu jak charakteru. Ale Marceli postanowił dopiąć podwójnego tego celu.
Marceli Bruckmann był jednym z owych walecznych i roztropnych wojowników, których Alzacya corocznie wysyła na plac wielkiego paryskiego boju. Dzieckiem jeszcze będąc, odznaczał się giętkością i siłą muskułów, tak jak żywością umysłu. Moralnie był cały odwagą i wolą; fizyczna zaś budowa jego składała się z samych kątów prostych. W kolegium już dręczyła go żądza celowania we wszystkiem, tak w piłce jak w obozie, tak w sali gimnastycznej, jak w laboratoryum chemicznem. Zdawało mu się, że rok czasu stracił, jeżeli zabrakło mu jednej z rocznych nagród. Mając lat dwadzieścia, był ogromnej budowy, silny, rozwinięty, pełen życia i ruchu, obraz prawdziwej maszyny organicznej z maksimum natężenia i czynności. Inteligentna głowa jego zwracała już wówczas spojrzenie poważnych umysłów. Do szkoły centralnej wstąpił w tymże samym roku co i Oktawiusz; wszedł do niej jako drugi uczeń, ale postanowił wyjść pierwszym.
Zresztą przyjęcie swoje do szkoły Oktawiusz zawdzięczał także wytrwałej i wystarczającej dla dwóch energii Marcelego. Ten przez cały rok napędzał go do pracy i zmuszał niejako do powodzenia. Miał on dla tej natury słabej i chwiejnej pewne uczucie przyjaźnej litości, podobnej do tego, coby mógł lew doznawać względem młodego pieska. Przyjemnie mu było wzmacniać swą siłą tę anemiczną roślinę i doprowadzać ją do kwitnienia i oczkowania przy sobie.
Wojna w 1870 roku zastała obu przyjaciół w chwili, kiedy składali egzamina. Zaraz nazajutrz po zamknięciu konkursu, przejęty patryotyczną boleścią i doprowadzony do rozpaczy tem, co groziło Strasburgowi i Alzacyi, Marceli zaciągnął się do 31 batalionu strzelców pieszych. Oktawiusz poszedł zaraz za jego przykładem.
Obydwaj razem odbyli na forpocztach Paryża kampanię oblężenia. Marceli dostał kulę w prawe ramię; pod Buzenval awansował na oficera. Oktawiusz nie zdobył dla siebie ani rany ani szlify. Prawdę mówiąc, nie jego w tem wina była, bo zawsze szedł w ogień za przyjacielem. O sześć metrów zaledwie pozostawał za nim z tylu. Ale właśnie te sześć metrów stanowiły wszystko.
Od czasu jak pokój nastał, a z nim wrócono do zwykłych prac, dwaj przyjaciele mieszkali razem w dwóch przyległych sobie pokojach skromnego domu, znajdującego się nieopodal od szkoły. Nieszczęścia Francyi, odpadnięcie Alzacyi i Lotaryngii, wycisnęły na charakterze Marcelego piętno przedwczesnej męzkiej dojrzałości.
— Obowiązkiem młodzieży francuskiej — mawiał on — jest, naprawić błędy ojców swoich, a dokonać tego potrafi jedynie zapomocą pracy.
Wstawał o godzinie piątej i zmuszał Oktawiusza do tego również. Ciągnął go na kursa, a wyszedłszy z nich, nie opuszczał go ani na chwilę. Wracali do siebie i zasiadali do pracy, przeplatając ją tylko czasem fajeczką, czasem filiżanką kawy. Kładli się o godzinie dziesiątej, z sercem zadowolonem, jeśli nie szczęśliwem, i z pełną głową. Od czasu do czasu partya bilardu, dobrze wybrane widowisko teatralne, niekiedy koncert w konserwatoryum, konna przejażdżka aż do lasu Verrières, przechadzka po lesie, dwa razy na tydzień ćwiczenia w boksowaniu lub fechtunku, oto były ich rozrywki. Chwilami wprawdzie Oktawiusz okazywał chętkę do buntu i z zazdrością patrzał na przyjemności mniej godne pochwały. Wspominał o tem, że trzeba pójść odwiedzić Arystyda Lerense, który »uczył się prawa« w piwiarni Saint-Michel. Ale Marceli tak ostro szydził z owych zachcianek, że te najczęściej same przez się mijały.
Dnia 29 października 1871 r., koło godziny siódmej wieczór, dwaj przyjaciele siedzieli obok siebie przy jednym stole i przy jednej wspólnej lampie. Marceli duszą i ciałem pogrążył się w zadaniu, niezmiernie ciekawem zadaniu geometryi opisowej, zastosowanej do ciosania kamieni. Oktawiusz, z religijnem namaszczeniem zajmował się robieniem kawy, co w jego oczach było rzeczą o wiele ważniejszą. Był to jeden z niewielu przedmiotów, w których celował, jak sobie pochlebiał, może dlatego, iż to dawało mu codziennie możność przerwania na chwil kilka arcy niemiłej pracy rozwiązywania zrównań, której, jak mu się zdawało, Marceli nadużywał trochę. Kropla za kroplą spuszczał wrzącą wodę na grubą warstwę sproszkowanej mokki, i spokojne zadowolenie, jakie przytem uczuwał, wystarczało mu zupełnie. Ale widok pracującego Marcelego budził w nim wyrzuty sumienia, usiłował przeto przeszkadzać mu swojem paplaniem.
— Dobrzebyśmy zrobili, gdybyśmy kupili ulepszony przyrząd do kawy — rzekł nagle. Ten starożytny filtr nie odpowiada już tegoczesnej cywilizacyi.
— Kup przyrząd! Może wówczas nie będziesz co wieczór tracił godziny czasu na warzenie kawy.
To powiedziawszy, Marceli wrócił do zadania swego.
— Wnętrze sklepienia tworzy elipsoida o trzech nierównych osiach. Niech ABDE będzie elipsą dającą początek, której oś największa oA=a, oś średnia oB=b, oś najmniejsza o, o’ c’ jest poziomą i równą c’, co czyni sklepienie zniżonem ku środkowi...
W tej chwili zastukano do drzwi.
— List do palla Oktawiusza Sarrasin’a — rzekł służący.
Można sobie wyobrazić, z jaką radością młody student powitał tę rozrywkę.
— Od mego ojca — rzekł. — Poznaję pismo... To przynajmniej jest list — dodał, ważąc na ręku paczkę papierów.
Marceli wiedział także, iż doktor był podówczas w Anglii, bo przed tygodniem, przejazdem będąc w Paryżu, ugościł dwóch kolegów swoich w restauracyi Palais-Royal, słynnej niegdyś, ale teraz wyszłej już z mody. Doktor Sarrasin jednakże zawsze jeszcze uważał ją za szczyt wykwintnego smaku paryskiego.
— Powiesz mi, czy ojciec twój pisze co o kongresie hygieny — rzekł Marceli. — Dobra to myśl była, że pojechał tam. Uczeni francuscy nadto skłonni są do odosobniania się.
Poczem Marceli znowu wrócił do zadania swego.
— Wewnętrzną wypukłość utworzy elipsoida podobna do pierwszej, mająca środek poniżej o’ na poziomej o. Oznaczywszy ogniska F1, F2, F3, — trzech głównych elips, wykreślamy elipsę i hiperbolę pomocniczą, których osie wspólne...
Tu na wykrzyknik Oktawiusza, podniósł głowę.
— Cóż tam takiego? — zapytał trochę zaniepokojony, widząc, że przyjaciel jego zbladł.
— Czytaj — odpowiedział tamten, ogłuszony niespodzianą wiadomością.
Marceli wziął list, przeczytał go do końca raz i drugi, spojrzał na załączone dokumenta i rzekł:
— To ciekawe!
Potem nałożył sobie fajkę i spokojnie zapalił ją. Oktawiusz nie spuszczał z niego oka.
— Myślisz, że to prawda? — rzekł głosem przytłumionym.
— Czy prawda?.. Widocznie, że tak. Twój ojciec za wiele ma zdrowego rozsądku i nauki, by miał mówić coś podobnego, nie mając pod tym względem zupełnej pewności. Zresztą dowody są tutaj, a przytem rzecz jest w istocie zupełnie prosta.
Fajka paliła się doskonale. Marceli zabrał się znowu do pracy. Oktawiusz stał z opuszczonemi rękami, nie mogąc nawet kawy swojej dokończyć, a tembardziej logicznie powiązać z sobą dwóch myśli, Ale potrzebował mówić dlatego, by upewnić się, że nie marzy.
— Ale... jeżeli prawda, to rzecz niesłychana!.. Czy wiesz, że pół miliarda jest ogromną fortuną?
Marceli podniósł głowę i potwierdził.
— Ogromna w istocie. Nie ma może drugiej podobnej we Francyi; w Stanach Zjednoczonych jest ich kilka tylko, w Anglii zaledwie pięć lub sześć, a na ogół piętnaście lub dwadzieścia na całym świecie.
— A w dodatku tytuł! — dodał Oktawiusz — tytuł baroneta! Nie dlatego bym kiedy pragnął czegoś podobnego, ale ponieważ teraz trafia się, więc przyznaję, że zawsze jest to wspanialej, niż nazywać się po prostu Sarrasin’em,
Marceli wypuścił kłąb dymu i nie wyrzekł ani słowa. Ten kłąb dymu wyraźnie mówił: »Pah!.. Pah!..«
— Z pewnością, nigdybym nie zrobił tak jak wielu ludzi, którzy dodają końcówkę jakąś do swego imienia, albo wymyślają jakąś urojoną koronę! Ale posiadać prawdziwy tytuł, tytuł autentyczny, wyraźnie wpisany do »księgi parów« Wielkiej Brytanii i Irlandyi, tytuł niepodlegający żadnej wątpliwości, żadnemu zaprzeczeniu, jak się to zdarza bardzo często...
Fajka wciąż powtarzała swoje: »Pah!.. Pah!«
— Mój kochany, mów sobie co chcesz — odrzekł Oktawiusz z przekonaniem — krew coś znaczy, jak powiadają Anglicy.
Nagle zatrzymał się przed szyderczem spojrzeniem Marcelego i zwrócił się ku milionom.
— Czy pamiętasz — mówił — jak Binôme, nasz profesor matematyki, rok rocznie powtarzał w swojej pierwszej lekcyi o numeracyi, że pół miliarda jest nadto wielką sumą, by umysł ludzki mógł wyrobić sobie o niej chociażby przybliżone pojęcie, gdyby nie miał wyobrażenia jej zapomocą znaków piśmiennych?.. Czy pojmujesz ty to, że gdyby jeden człowiek rachował po jednym franku na minutę, potrzebowałby więcej niż tysiąc lat na wypłacenie takiej sumy! Ah! naprawdę... dziwne to powiedzieć sobie, że się jest dziedzicem pół miliarda franków!
— Pół miliarda franków! — zawołał Marceli, więcej poruszony nazwą rzeczy, jak samą rzeczą. — A wiesz, cobyście mogli najlepszego z tem zrobić? Oto, oddać je Francyi na zapłacenie okupu! W takim razie pozostałoby jej tylko dziewięć razy tyle do zapłacenia!..
— Tylko zmiłuj się, nie podawaj ojcu takiej myśli!.. — zawołał Oktawiusz tonem przestraszonym. — Gotów byłby zgodzić się na nią. Widzę już i bez tego, że po swojemu układa jakiś tam projekt!.. Dosyć będzie, jeżeli kapitał umieści się na hipotekę państwa; niechże przynajmniej procent zostanie dla nas!
— Urodziłeś się na kapitalistę, a do dzisiejszego dnia ani domyślałeś się tego nawet. Tak coś zdaje mi się, że jeżeli nie dla twojego ojca, który ma umysł zdrowy, to dla ciebie lepiej byłoby, gdyby spadek cokolwiek mniejszych był rozmiarów. Wolałbym, żebyś mógł podzielić się z dzielną siostrzyczką twoją dwudziestupięciu tysiącami liwrów dochodu, aniżeli tą górą złota!
I wrócił do pracy.
Co do Oktawiusza, ten nie był w stanie robić cokolwiek; tak się rzucał i kręcił po pokoju, że Marceli zniecierpliwiony — rzekł do niego:
— Lepiej uczyniłbyś, gdybyś poszedł przejść się. Widocznie, do niczego już dzisiaj nie jesteś zdolny.
— Masz słuszność — odpowiedział Oktawiusz, z radością chwytając to niby pozwolenie zaniechania wszelkiej pracy.
I porwawszy kapelusz, szybko zbiegł ze schodów i znalazł się na ulicy. Zaledwie uszedł dziesięć kroków, zatrzymał się przy gazowej latarni i odczytał list ojca. Chciał się upewnić, że nie marzy.
— Pół miliarda!.. pół miliarda!.. — powtarzał. — To znaczy, przynajmniej dwadzieścia milionów dochodu!. Jeżeliby ojciec dał mi tylko jeden milion, jako pensyę tylko pół miliona, tylko ćwierć, to jeszcze będę bardzo szczęśliwy! Tak wiele zrobić można, mając pieniądze! Jestem pewny, że potrafię ich dobrze użyć! Nie jestem głupcem, nieprawdaż? Kto był przyjęty do szkoły centralnej!.. W dodatku mam tytuł.. Potrafię go nosić!
Przechodząc koło magazynów, przypatrywał się sobie, w zwierciadlanych oknach.
— Będę miał pałac, konie!.. Marceli będzie miał także konie. Oczywiście, jeżeli ja bogaty jestem, to tak, jak gdyby on sam miał pieniądze. A jak to w porę przyszło!.. Pół miliarda!.. Baronet!.. To zabawne, teraz kiedy się stało, zdaje mi się, że spodziewałem się tego. Przeczuwałem, że nie będę wiecznie ślęczał nad książkami i rysunkami!.. Bądź co bądź, świetny to sen!
Tak dumając, Oktawiusz posuwał się ulicą Rivoli. Przeszedł Pola Elizejskie, minął ulicę Royal i wkroczył na bulwar. Na pyszne tutaj wystawy patrzał niegdyś z obojętnością, jako na rzeczy błahe i nie mające znaczenia dla niego. Teraz zatrzymał się przed niemi i z żywem uczuciem radości pomyślał sobie, że wszystkie te skarby należałyby do niego, gdyby tego zapragnął.
— Dla mnie to — mówił sobie — prządki Holandyi kręcą wrzeciona swoje; fabryki EIboeuf tkają najmiększe sukna; zegarmistrze robią chronometry swoje; dla mnie pająk opery toczy kaskady świateł, smyczki skrzypią, śpiewaczki trele wywodzą! Dla mnie w maneżach ujeżdżają wierzchowce czystej krwi, dla mnie oświecają Angielską kawiarnię!.. Paryż do mnie należy!.. Wszystko do mnie!.. Może podróżować będę? Może zwiedzę swoje posiadłości w Indyach?.. Może kiedyś przyjdzie mi kaprys do posiadania pagody, wraz z bonzami i bożkami z kości słoniowej w dodatku!.. Będę polował na tygrysy!.. A piękna broń!.. A śliczna łódź!.. Łódź? o nie! ale piękny i dobry parowy jacht, który zawiezie mię gdzie zechcę; będę zatrzymywał się lub płynął, gdzie mi się podoba!.. A propos pary, mam zawiadomić o tem wszystkiem matkę. Może pojechać do Douai!.. Ale szkoła.. Oh! oh! szkoła! może się i bez niej obejdzie!.. Ale Marceli! trzeba go zawiadomić. Poszlę mu depeszę. Zrozumie przecie, że w takiej okoliczności pilno mi zobaczyć się z matką i z siostrą!
Oktawiusz wszedł do biura telegraficznego, zawiadomił swojego przyjaciela, że wyjeżdża i że wróci za dwa dni. Potem zawołał fiakra i kazał się zawieść na dworzec północny.
Jak tylko znalazł się w wagonie, znowu zaczął snuć marzenia swoje.
O drugiej po północy Oktawiusz silnie dzwonił do domu ojcowskiego i poruszył tem cały spokojny cyrkuł Aubettes.
— Któż to zachorował? — pytały się kumoszki, rozmawiając z sobą przez okna.
— Niema doktora w domu! — wołała stara sługa z okienka na ostatniem piętrze.
— To ja, Oktawiusz!.. Otwórz mi Franciszko!
W dziesięć minut potem Oktawiusz wszedł nareszcie do domu. Matka i siostra jego, Joanna, naprędce włożywszy szlafroczki zbiegły do niego, pytając niespokojnie, co znaczą te niespodziane odwiedziny.
List doktora, głośno odczytany, wyjaśnił tajemnicę.
Pani Sarrasin, olśniona przez chwilę, płacząc z radości uściskała syna i córkę. Zdawało się jej, że świat do nich należeć będzie, i że nieszczęście nigdy nie dotknie młodych ludzi, posiadających kilka milionów. Jednakże kobiety łatwiej niż mężczyźni oswajają się z wielkiemi zmianami losu. Pani Sarrasin odczytała list męża, pomyślała sobie, że jego to właściwie rzeczą kierować tak jej własnem jak i jej dzieci życiem, i spokój wrócił do jej serca. Co do Joanny, ta cieszyła się radością matki i brata; ale wyobraźnia trzynastoletnia nie roiła większego szczęścia nad posiadanie małego, skromnego domku, w którym życie przyjemnie schodziło wśród lekcyi profesorów i pieszczot rodzicielskich. Nie bardzo rozumiała, jakim sposobem kilka paczek biletów bankowych mogło zmienić życie, i to przypuszczenie nie zaniepokoiło jej ani na chwilę.
Pani Sarrasin, młodo poślubiona człowiekowi całkowicie oddanemu nauce, szanowała namiętność męża swego, którego czule kochała, nie bardzo go jednakże rozumiejąc. Nie mogąc dzielić szczęścia, jakie nauka dawała doktorowi Sarrasin, czuła się niekiedy osamotnioną trochę obok tego zapalonego pracownika, i z tego powodu wszystkie nadzieje zlała na swe dzieci. Zawsze marzyła o świetnej przyszłości dla nich, wyobrażając sobie, że to tylko zapewni im szczęście. Nie wątpiła, że Oktawiusz przeznaczony jest do najwyższych godności. Od czasu, jak wstąpił do szkoły centralnej, skromna ta i użyteczna akademia zamieniła się w jej wyobraźni na szkołę ludzi znakomitych. Niepokoiła ją tylko myśl, że mierny ich fundusz może jeżeli nie przeszkodzić, to w każdym razie utrudnić świetną karyerę syna, a później zaszkodzić dobremu wyjściu córki zamąż. Teraz z listu męża zrozumiała tyle, że obawy te stanowczo zostały usunięte. Czuła się też zupełnie zadowoloną.
Matka i syn przepędzili część nocy na rozmowie i tworzeniu projektów; tymczasem Joanna, zadowolona z teraźniejszości i spokojna o przyszłość, zasnęła w fotelu.
W chwili, kiedy nareszcie i oni już mieli udać się na spoczynek, pani Sarrasin rzekła do syna.
— Nic mi nie mówisz o Marcelim. Czy nie zawiadomiłeś go o tem co ci ojciec napisał? Cóż on na to?
— Oh! — odpowiedział Oktawiusz — znasz Marcelego! To więcej niż filozof, to prawdziwy stoik! Zdaje mi się, że przestrasza go trochę ten olbrzymi spadek. Lęka się o nas, z wyjątkiem ojca, którego zdrowy rozsądek i nauka uspokajają go. Ale co się tyczy ciebie matko, i Joanny, i mnie nadewszystko, nie taił się z tem, że wolałby był skromną fortunę, dwadzieścia pięć tysięcy liwrów dochodu...
— Może Marceli ma słuszność — odpowiedziała pani Sarrasin, patrząc na syna. Nagła fortuna może być bardzo niebezpieczną dla pewnych charakterów!
Joanna przebudziła się w tej chwili. Usłyszawszy ostatnie słowa matki — odezwała się przecierając oczy.
— Pamiętasz, mamo, coś mi powiedziała kiedyś, że Marceli ma zawsze słuszność! Ja wierzę temu, co mówi nasz przyjaciel Marceli.
I ucałowawszy matkę, odeszła do pokoiku swego.




ROZDZIAŁ III.

Kronika.

Przybywszy na czwarte posiedzenie kongresu hygieny, doktor Sarrasin zauważył, że wszyscy koledzy przyjmują go z oznakami nadzwyczajnego szacunku. Dotychczas szlachetny lord Glandover, kawaler Podwiązki, a honorowy prezes zgromadzenia, zaledwie raczył spostrzegać obecność doktora francuskiego.
Lord ten, była to wspaniała postać, której rola ograniczała się na otwieraniu i zamykaniu posiedzeń i na mechanicznem dawaniu głosu mówcom, których listę kładziono przed nim. Zwykle trzymał prawą rękę za zapiętym surdutem, nic dlatego, by kiedy spadł był z konia — ale dlatego jedynie, że widział kilka posągów z bronzu, przedstawiających w takiej postawie mężów stanu.
Twarz blada i gładka, upstrzona czerwonemi plamami, peruka pretensyonalnie ułożona w wysoki czub ponad czołem, widocznie pustem, uzupełniały tę postać komicznie nadętą i niezmiernie sztywną. Lord Glandover poruszał się tylko całą figurą, jak gdyby był z drzewa lub kartonu. Oczy jego także zdawały się obracać w jamach swoich ruchem urywanym tylko, tak jak u lalki lub u manekina.
Podczas pierwszego przedstawienia, prezes kongresu hygieny oddał był doktorowi Sarrasin ukłon protekcyonalny, któryby można tak wytłumaczyć:
— Dzień dobry, panie nic wielkiego!.. To pan, co chcąc zapracować na swe mizerne życie, obrabiasz i opisujesz te maszynki?.. Muszę mieć prawdziwie bardzo dobry wzrok, jeżeli spostrzegani istotę na lak dalekim odemnie szczeblu towarzyskim stojącą!.. Usiądź w cieniu Mojej Jasności, pozwalam na to.
Tym razem lord Glandover powitał doktora najbardziej uprzejmym uśmiechem, przyczem posunął grzeczność swą do tego stopnia nawet, że wskazał mu próżne krzesło, stojące po prawej stronie jego. Jednocześnie wszyscy członkowie kongresu powstali przed doktorem.
Dosyć zadziwiony tem wyjątkowo pochlebiłem przyjęciem, i pomyślawszy sobie, że zapewne koledzy, po dłuższem zastanowieniu, uznali wynalazek jego ważniejszym, niż im się wydał na razie, doktor Sarrasin za jął wskazane sobie miejsce.
Ale wszystkie te złudzenia wynalazcy pierzchliby, kiedy lord Glandover zginając się we dwoje, tak, ze gwałtowne skrzywienie kości pacierzowej groziło Jego Jaśnie Wielmożności, rzekł pochylając się do ucha doktora:
— Dowiaduję się, że jesteś pan właścicielem znacznej posiadłości? Powiedziano mi, że »wart jesteś« pan dwadzieścia jeden milionów funtów sterlingów?
Lord Glandover zdawał się być mocno zmartwiony, że tak lekko traktował dotychczas przedstawiciela tej okrągłej sumy. Cała jego postawa mówiła:
— Dlaczego nie uprzedziłeś nas pan o tem?.. Naprawdę, to bardzo źle z pańskiej strony! Narażać ludzi na podobne omyłki!
Doktor Sarrasin, któremu zdawało się, że osoba jego ani jednego grosza nie »warta« więcej niż na poprzednich posiedzeniach, zapytywał siebie, jakim sposobem wiadomość o spadku mogła się już roznieść, kiedy doktor Ovidius z Berlina, jego sąsiad z prawej strony, rzekł do niego z uśmiechem fałszywym i płaskim:
— Jesteś pan tak potężny jak Rotszyld!.. Daily Telegraph podaje wiadomość o tem!.. Winszuję panu
I podał mu numer dziennika z datą tegoż ranka. W kronice jego znajdował się ustęp, po stylu którego łatwo można było domyślić się autora.
Monstrualny spadek. Znakomita wakująca sukcesy a Begum Gokoll odnalazła nareszcie prawnego swojego dziedzica, za umiejętnem staraniem firmy Billows, Green i Sharp, solicitors, 91 Soulhampton row, London. Szczęśliwym właścicielem dwudziestu jednego miliona funtów sterlingów, złożonych obecnie w banku angielskim, jest pewien doktor francuski, nazwiskiem Sarrasin, którego piękny memoryał, podany na kongresie hygieny, oceniliśmy na tem miejscu przed trzema dniami. Ceną ogromnych trudów i przygód, które same tylko mogłyby już utworzyć prawdziwy romans, Mr. Sharp dowiódł z największą pewnością, że doktor Sarrasin jest jedynym żyjącym potomkiem Jana Jakóba Langevol, baroneta, drugiego małżonka Begum Gokoll, jak się zdaje, rodem z małego francuskiego miasteczka Bar-le-Duc. Dla wejścia w posiadanie, pozostają tylko proste formalności do spełnienia. Prośba złożona już jest w sądzie kanclerskim. Ciekawy to zbieg okoliczności, mocą których skarby, gromadzone przez długi szereg radżów indyjskich, spadły na głowę uczonego francuskiego, wraz z tytułem angielskim. Fortuna mogła pokazać się mniej inteligentną; możemy sobie zatem powinszować, że tak znaczny kapitał dostaje się do rąk, które potrafią zrobić zeń dobry użytek.
Doktor Sarrasin szczególną uczuł przykrość, dowiadując się, że nowina o spadku została rozgłoszoną. Nie tylko bowiem, mając doświadczenie rzeczy ludzkich, przewidywał z tego powodu przykre natręctwo, ale nadto upokarzało go wielkie znaczenie, jakie nadawano temu spadkowi. Zdawało mu się, że wielka cyfra tego kapitału uczyniła jego własną osobę mniejszą i mniej znaczącą. Jego prace, jego zasługa osobista, — czuł głęboko — tonęły już w oceanie złota i srebra, nawet w oczach kolegów. Widzieli w nim już nie badacza niezmordowanego, nie inteligencyę wybitną, wyższą nie bystrego wynalazcę, ale po prostu pół miliarda. Gdyby był dzikim hotentotem, jednym z najnikczemniejszych okazów ludzkości, nie zaś jednym z wyższych jej przedstawicieli, wartość jego byłaby ta sama. Lord Glandover dobrze powiedział, miał odtąd »wartość« dwudziestu jednego miliona, ni mniej ni więcej.
Myśl ta wstręt w nim wzbudziła, i kongres, który z ciekawością przypatrywał się, jak też wygląda »właściciel pół miliarda«, ze zdziwieniem zauważył, że fizyonomia jego pokryła się smutkiem.
Było to jednak przemijające. Natychmiast prawie wypogodził się; przypomniał sobie bowiem wielki cel, któremu postanowił poświęcić tę niespodziana fortunę. Czekał zanim doktor Stevenson z Glasgowa dokończy czytania memoryału swojego o Wychowaniu młodych idyotów, poczem prosił o głos.
Lord Glandover dał mu go natychmiast, nawet przed doktorem Ovidiusem. Dałby mu go, nawet gdyby cały kongres oparł się temu, gdyby wszyscy uczeni Europy wystąpili razem przeciwko temu dowodowi laski. Brzmiało to wyraźnie w szczególnym głosie prezesa.
— Panowie! — rzekł doktor Sarrasin — chciałem zaczekać jeszcze dni kilka, zanim zawiadomię was o dziwnym losie, który mię spotkał, i o szczęśliwych następstwach, jakie może to mieć dla nauki. Ale ponieważ wypadek rozgłosił się już, byłoby zatem rzeczą nienaturalną może, gdybym go wam teraz nie przedstawił z prawdziwej jego strony... Tak panowie, prawdą jest, że znaczna suma, suma kilkuset milionów, złożona obecnie w banku angielskim, prawnie spada na mnie. Czyż potrzebuję mówić wam, że fortunę tę uważam za powierzoną sobie tylko na korzyść nauki!.. (Głębokie wrażenie). Nie do mnie z prawa należy ten kapitał, jest on własnością ludzkości, postępu!.. (Rozmaite poruszenia. Wykrzykniki. Jednogłośne oklaski. Zelektryzowany temi słowami cały kongres powstaje). Nie przyklaskujcie mi panowie. Nie znam ani jednego uczonego, prawdziwie godnego nazwy tej, któryby na mojem miejscu nie zrobił tego samego. Może będą tacy, co pomyślą, że tak jak w wielu czynnościach ludzkich i tutaj więcej jest miłości własnej niż poświęcenia? (Nie! nie!) Ale mniejsza o to, zresztą! Patrzmy tylko na skutki. Oświadczam więc stanowczo i bez żadnego zastrzeżenia, że owe pół miliarda, które przypadek składa w moje ręce, nie należy do mnie, ale do nauki! Czy chcecie być parlamentem, który ułoży budżet tej sumy?.. Nie dosyć ufam własnym mym siłom, bym chciał despotycznie rozporządzać nią. Was uczynię sędziami w tej sprawie, i sami wskażecie, jaki najlepszy użytek zrobić mamy z tego skarbu!.. (Hurra! Głębokie wzburzenie. Ogólny szał).
Kongres cały powstał. Niektórzy członkowie, uniesieni zapałem, powłazili na stoły. Profesor Turnbull z Glasgowa blizki jest apopleksyi. Doktor Cicogna z Neapolu stracił oddech. Lord Glandover tylko zachował spokój pełen godności i pogody, jak przystało mężowi takiego stanowiska. Jest on wreszcie przekonanym, że doktor Sarrasin żartuje tylko i że nie ma wcale zamiaru wykonania tak szalonego projektu.
— Jeżeli jednak pozwolicie mi panowie — przemówił dalej mówca, kiedy się uciszono trochę — jeżeli pozwolicie mi podać plan, który łatwo będzie potem rozwinąć i wydoskonalić, to powiem panom, co mam na myśli.
Tutaj kongres, odzyskawszy nareszcie krew zimną, słucha z wielką uwagą.
— Panowie! pomiędzy przyczynami chorób; nędzy i śmierci, dręczących nas, jest jedna, mająca, jak sądzę, bardzo wielkie znaczenie: chcę mówić o opłakanym stanie warunków hygienicznych, w jakich większa część ludzi znajduje się. Tłoczą się oni do miast i zajmują w nich mieszkania, często pozbawione powietrza i światła, tych dwu niezbędnych czynników życia. To nagromadzenie ludności staje się niekiedy prawdziwem ogniskiem zarazy. Ci, których śmierć tam ominie, ponoszą szkodę na zdrowiu; produkcyjna siła ich zmniejsza się i takim sposobem społeczeństwo traci wielką sumę pracy, któraby mogła była cenny przynieść użytek. Dlaczegóż nie mielibyśmy spróbować najlepszego sposobu przekonania... przykładu? Dlaczego nie mielibyśmy, połączywszy wszystkie siły wyobraźni naszej, nakreślić plan wzorowego miasta, trzymając się przy tem ściśle naukowych danych?.. (Tak! tak! To prawda!) Dlaczego potem nie mielibyśmy poświęcić kapitału, który posiadamy, na budowę takiego miasta, które ukazalibyśmy światu jako praktyczną naukę... (Tak! tak! — grzmoty oklasków).
Członkowie kongresu, jak gdyby dotknięci zaraźliwym szałem, ściskają się wzajemnie za ręce, rzucają się do doktora Sarrasin’a, podnoszą go i w tryumfie obnoszą dokoła sali.
— Panowie! — mówi znowu doktor, odzyskawszy miejsce swoje — miasto, które każdy z nas widzi już oczami wyobraźni swej, to miasto zdrowia i dobrobytu, może za kilka miesięcy stać się rzeczywistością; jeżeliby to nastąpiło, wezwalibyśmy wówczas wszystkie ludy, by przyszły oglądać je; we wszystkich językach rozpowszechnilibyśmy plan jego i opis, i zaprosilibyśmy do niego wszystkie uczciwe rodziny, które ubóstwo i brak pracy wygnały z przeludnionych krajów. Te także rodziny — nie dziwcie się, że myślę o tem, — które zabór cudzoziemski zmusił do okrutnej konieczności tułactwa, znalazłyby u nas możność zużytkowania sił swoich i zastosowania zdolności umysłowych; takim sposobem przyniosłyby one nam z sobą owe bogactwa moralne, tysiąc razy cenniejsze od kopalni złota i dyamentów. Mielibyśmy w mieście naszem obszerne kolegia, gdzie młodzież wychowana podług zasad rozsądku, zasad mogących jedynie rozwijać i równoważyć wszystkie władze moralne, fizyczne i umysłowe, przygotowałaby dla ludzkości silne pokolenia na przyszłość.
Niepodobna opisać szalonego wrzasku, jaki powstał po tych słowach. Oklaski, hura, wykrzykniki, trwały więcej kwadransa...
Zaledwie doktor Sarrasin usiadł, kiedy lord Glandover, znowu pochylając się ku niemu, szepnął mu na ucho, mrugając oczyma:
— Dobra spekulacya!.. Rachu jesz pan na dochód z akcyzy, hę?.. Interes pewny, byleby i go dobrze poprowadzono i dobranemi imionami zatytułowano!.. Wszyscy słabi i przychodzący! do zdrowia, zechcą mieszkać tam!.. Spodziewam się, że zachowasz pan dla mnie dobry kawałek gruntu, nieprawdaż?
Biedny doktor, dotknięty tem uporczywemu przypisywaniem mu pobudek chciwości, chciał nareszcie ostro odpowiedzieć Jaśnie Wielmożnemu, kiedy usłyszał, że wiceprezes żąda wotum podziękowania przez aklamacyę dla autora filantropijnego projektu, wniesionego właśnie na zgromadzenie.
— Będzie to — mówił wiceprezes — wiecznym honorem dla kongresu Brighton, że tak szczytna myśl powstała w jego łonie. Do powzięcia jej trzeba było najwyższej inteligencyi, połączonej z największem sercem i z niesłychaną hojnością... A jednakże teraz, kiedy myśl powstała, wydaje się niemal dziwnem, że dotychczas nie wprowadzono już jej w czyn! Ileż milionów, po szalonemu wyrzuconych na wojnę, ileż kapitałów, użytych na śmieszne spekulacye, można było poświęcić na podobną próbę!
Kończąc swe słowa, mówca żądał, by jako hołd oddany założycielowi nowego miasta uczczono je nazwą »Sarrasina«.
Wniosek jego przyjęto natychmiast przez aklamacyę, ale musiano go cofnąć na żądanie samego doktora Sarrasina.
— Nie! — rzekł tenże — moje imię nie ma z tem żadnego związku. Nie powinniśmy również przystrajać przyszłego miasta w jedną z owych nazw, które pod pozorem greckiego lub łacińskiego pochodzenia, nadają rzeczy lub istocie, co je nosi, cechę pedanteryi. Będzie to miasto Dobrobytu, ale ja proszę, by imię jego było imieniem ojczyzny mojej, byśmy je nazwali Francya!
Miasto-Francya było już założone w słowach; dzięki protokółowi, który miał zamknąć posiedzenie, miało też istnieć na papierze. Niezwłocznie przystąpiono do dyskusyi nad głównymi artykułami projektu.
Pozostawmy kongres przy tem praktycznem zajęciu, tak różniącem się od czynności zwykle zaprzątających podobne zgromadzenia i podążmy krok w krok za losem kroniki, ogłoszonej przez Daily Telegraph.
Od 29 października wieczór, kronika ta, dosłownie powtórzona przez dzienniki angielskie, zaczęła się pokazywać we wszystkich prowincyach Zjednoczonego-króleslwa.
Pojawiła się też w Gazecie Hull i zajmowała górną część drugiej stronicy w jednym z numerów tego skromnego dzienniczka, który Mary Queen, trzymasztowiec obładowany węglem, przywiózł 1 listopada do Rotterdamu.
Natychmiast wycięta zręcznemi nożyczkami głównego redaktora i jedynego sekretarza dziennika Echo néerlandais, i przetłumaczona na język Cuyp’a i Pottera, kronika przybyła I 2 listopada na skrzydłach pary do Bremer Nachrichlen. Tam przebrana tylko w nowe odzienie, ale w gruncie nie zmieniona wcale, ukazała się w niemieckim języku. Musimy jednak zaznaczyć przytem, że teutoński dziennikarz, zatytułowawszy tłumaczenie wyrazami: Eine übergrosse Erbschaft, nie bał się użyć zręcznego wybiegu i, nadużywając łatwowierności czytelników swoich, dodał w nawiasie: Specyalna korespondeneya z Brigthon.
Bądź co bądź, anegdota prawem przywłaszczenia zamieniona w niemiecką, przybyła do redakcyi okazałej Nord-Zeitung, która umieściła ja w drugiej kolumnie stronnicy trzeciej, opuściwszy tylko tytuł, nadto szarlatański, dla tak poważnego organu.
I tak przeszedłszy wszystkie koleje, kronika dostała się nareszcie 3 listopada wieczorem w ogromne ręce grubego saskiego kamerdynera, a z nim wstąpiła do gabinetu pana Szultze, profesora uniwersytetu w Jenie.
Osobistość ta, pomimo wysokiego stanowiska swego, nie miała w sobie, przynajmniej na pierwszy rzut oka, nic nadzwyczajnego. Był to mężczyzna lat czterdziestu pięciu lub sześciu, dosyć wielkiego wzrostu; szerokie ramiona jego wskazywały silną budowę; czoło było łyse, a trochę włosów, które pozostały na tyle głowy i na skroniach, przypominały barwę lniano-blond. Oczy jego były niebiesko-blade, jedne z tych, co to nigdy nie zdradzają myśli. Żadne światełko nie błyska z nich, a jednak spojrzenie ich niepokoi tego, na którego padnie. Z poza ust ważkich, których głównem zajęciem musiało być rachowanie słów, jakie przez nie przejść mogły, ukazywał się podwójny szereg straszliwych zębów, z tych co to nigdy nic wypuszczają zdobyczy raz pochwyconej. Wszystko to składało się na całość, dosyć niepokojącą i nieprzyjemną dla innych; profesor jednak widocznie zadowolonym był z niej dla siebie.
Usłyszawszy wchodzącego, podniósł oczy na kominek, popatrzył na bardzo ładny zegar stojący na nim, a zdający się być wcale nic na swojem miejscu między pospolitymi meblami, które go otaczały, i rzekł głosem więcej sztywnym niż ostrym.
— Siódma bez pięciu minut! Gazeta przychodzi o pół do siódmej. Przynosisz mi ją dzisiaj o dwadzieścia minut później jak należało. Pierwszy raz kiedy jej nie będzie na moim stole o pół do siódmej, opuścisz służbę u mnie o ósmej.
— Czy pan będzie jadł teraz obiad? — spytał służący odchodząc.
— Teraz jest siódma bez pięciu minut, a ja jadam o siódmej! Wiesz o tem, boś już od trzech tygodni w służbie u mnie! Zapamiętaj sobie, że nigdy nie zmieniam raz postanowionych godzin i że nigdy nie powtarzam moich rozkazów.
Profesor położył dziennik na stole i zabrał się znowu do pisania memoryału, który miał się ukazać nazajutrz w Annalen für Physiologie. Nie popełnimy żadnej niedelikatności, wymieniając tytuł tego memoryału:
Dlaczego wszyscy Francuzi dotknięci są dziedzicznem zwyrodnieniem?
Podczas kiedy profesor zajmował się pracą swoją, służący wniósł do pokoju obiad, złożony z ogromnego półmiska kiełbasy z kapustą i olbrzymiego kutia piwa; pocichu ustawił go na stoliku koło kominka i wymknął się z pokoju. Profesor położył pióro i zabrał się do jedzenia, które widocznie robiło mu wielką przyjemność, większą, niżby się można było spodziewać po tak poważnym człowieku. Potem zadzwonił i zażądał kawy, wreszcie zapalił wielką porcelanową fajkę i wrócił do pracy.
Było blizko północy, kiedy profesor podpisał ostatnią kartkę; natychmiast przeszedł do sypialnego pokoju swego, zamierzając udać się na spoczynek dobrze zasłużony. Dopiero znalazłszy się w łóżku, rozerwał opaskę dziennika i wziął się do przeczytania go. W chwili kiedy sen zaczynał już morzyć profesora, uwagę jego ściągnęło imię cudzoziemskie »Langevol«, wymienione w kronice, opisującej olbrzymi spadek. Ale napróżno usiłował przypomnieć sobie, gdzie i kiedy słyszał to nazwisko, nie mógł dokazać tego. Straciwszy minut kilka na daremnem odgrzebywaniu dawnych wspomnień, rzucił dziennik i zdmuchnął świecę. Wkrótce potem donośne chrapanie dało się słyszeć w pokoju.
Dzięki zjawisku fizyologicznemu, które doktor Szultze sam badał już kiedyś i szczegółowo opisał, imię to Langevol prześladowało go i we śnie nawet. Tak, że nazajutrz zrana, budząc się, machinalnie je powtarzał jeszcze.
Nagle, w chwili kiedy miał spojrzeć na zegarek, odnalezione wspomnienie błyskawicą oświeciło go. Porwawszy wówczas dziennik leżący u stóp łóżka, odczytał kilka razy z rzędu ustęp, który dnia wczorajszego omało nie był ominął; przyczem przesuwał ręką po czole, jak gdyby chcąc skupić myśli. Widocznie rozjaśniało mu się w głowie, bo nie włożywszy nawet swojego szlafroka w wielkie bukiety, pobiegł do kominka, zdjął mały portret w miniaturze zawieszony obok zwierciadła, i odwróciwszy go, starł rękawem zakurzony papier, znajdujący się po drugiej stronie fotografii.
Profesor nie omylił się. Za portretem znajdowało się nazwisko, wypisane żółtawym atramentem; pół wieku czasu zatarło prawie nadpis:
Therese Schultze, geborene Langévol.

Tegoż wieczora profesor wyruszył pociągiem, idącym wprost do Londynu.




ROZDZIAŁ IV.

Po połowie.

Dnia 6 listopada o siódmej godzinie zrana, profesor Schultze przybył do dworca Charing Cross. W południe zjawił się pod nr. 93 Southampton Row, w wielkiej sali przedzielonej drewnianą przegrodą na dwie strony — stronę pp. dependentów, i stronę publiczności; było tam sześć krzesełek, czarny stół, mnóstwo zielonych tek i dykcyonarz adresów. Dwaj młodzi ludzie, siedząc przed stołem, spokojnie spożywali ser z chlebem, zwykłe śniadanie we wszystkich wydziałach prawnych.
— Panowie Billows, Green i Sharp — rzekł profesor takim samym głosem, jakim żądał śniadania swego.
— Mr. Sharp jest w swoim gabinecie. Nazwisko pańskie? Interes pański?
— Profesor Schultze z Jeny, sprawa Langévol.
Młody dependent wymruczał to objaśnienie do telefonu i usłyszał odpowiedź, której jednak nie powtórzył. Brzmiała ona tak mniej więcej:
»Do dyabła! sprawa Langévol! jeszcze jeden waryat, któremu się zdaje, że ma prawo do spadku!«
Odpowiedź młodego dependenta:
»Jest to człowiek o powierzchowności budzącej szacunek. Nie ma przyjemnego wyrazu, ale twarz nie jest pospolitą«.
I znowu tajemniczy wykrzyknik.
»I przybywa z Niemiec?«
»Tak mówi przynajmniej«.
Westchnienie przebiegło akustyczną rurkę:
»Niech przyjdzie«.
— Dwa piętra, drzwi na prawo — rzekł głośno dependent, wskazując przejście wewnętrzne.
Profesor udał się w głąb kurytarza, wszedł na dwa piętra i znalazł się przed drzwiami, na których nazwisko Mr. Sharp, czarnemi literami wyryte, odbijało od miedzianego tła.
Jegomość ten siedział przed wielkiem biórkiem mahoniowem w gabinecie bardzo pospolitym, o pilśniowym dywanie, krzesłach skórą obitych i wielkich otwartych tekach. Zaledwie się podniósł z fotelu i, podług grzecznego zwyczaju biuralistów, zaczął przepatrywać papiery dla pokazania, że jest mocno zajęty. Trwało to z pięć minut; nakoniec, zwracając się ku profesorowi Schultze, który usiadł koło niego, rzekł:
— Bądź pan łaskaw zawiadomić mię prędko czego życzysz sobie. Mam bardzo mało czasu i zaledwie minut kilka mogę poświęcić panu.
Profesor uśmiechnął się niby, okazując przez to, że bardzo mało go obchodzi ten sposób przyjęcia.
— Może, dowiedziawszy się, co mnie sprowadza tutaj, zechcesz pan dodać jeszcze minut kilka do tych, które mi ofiarujesz teraz.
— Proszę mówić.
— Chodzi mi o spadek po Janie Jakóbie Langévol, z Bar-le-Duc, a ja jestem wnukiem jego starszej siostry, Teresy Langével poślubionej w 1792 r. mojemu dziadkowi Marcinowi Schultze, chirurgowi w wojsku brunświckiem, który umarł w r. 1814. Posiadam trzy listy mego dziadka, pisane do jego siostry, i wiele pamiątkowych przedmiotów z czasu jego bytności w domu, po bitwie pod Jeną, nie mówiąc już o dokumentach autentycznych, które poświadczają mój rodowód.
Nie będę szczegółowo powtarzał objaśnienia, które profesor Schultze dał Mr. Sharp. Wbrew zwyczajowi swemu był on tym razem prawie rozwlekły. Prawda, że mówił o przedmiocie, w którym zwykle był niewyczerpanym. Chodziło mu bowiem o wykazanie Mr. Sharp’owi anglikowi, że koniecznością jest, by rasa germańska wzięła górę nad wszystkiemi innemi rasami. Jeżeli teraz zamierzał upomnieć się o spadek ten, to dlatego szczególnie, by wyrwać go z rąk francuskich, które niedorzeczny tylko użytek zrobić zeń mogły. W przeciwniku swoim nienawidził nadewszystko narodowość jego. Gdyby chodziło o niernca, nie nastawałby tak z pewnością i t. d., i t. d., ale myśl, że jakiś tam mniemany uczony francuski mógłby użyć tego ogromnego kapitału na cele idei francuskich; myśl ta niepokoiła go ogromnie i wkładała na niego obowiązek dochodzenia praw swoich, chociażby na przebój.
Na pierwsze wejrzenie nie było widocznego związku myśli między tem zboczeniem politycznem, a bogatym spadkiem. Ale Mr. Sharp, nawykły do interesów, łatwo dostrzegł wyższy stosunek, jaki zachodził między narodowemi dążnościami rasy germańskiej wogóle, a szczególnemi dążnościami Schultze’a względem spadku Begum. W gruncie rzeczy należały one do jednej kategoryi.
Zresztą niepodobna było wątpić. Upokarzającem to mogło być dla profesora uniwersytetu Jeny, ze łączyły go stosunki pokrewieństwa z rasą niższą. Nie podlegało wszakże wątpliwości żadnej, że babka, francuzka, odpowiedzialną była po części za wytworzenie tego niezrównanego okazu ludzkości. Tylko pokrewieństwo to będące drugiego stopnia dawało mu też prawo drugorzędne, niższe, od praw doktora Sarrasin’a do owego spadku. Solicitor jednak widział możność podtrzymywania z pozorem prawności pretensyi profesora, a w tej możności dostrzegł inną, mającą zapewnić wielką korzyść spółce Billows, Green i Sharp: możność, przeistoczenia sprawy Langévol, pięknej już teraz, w sprawę pyszną, będącą nowem przedstawieniem »Jarndyce contra Jarndyce« Dickens’a. Widnokrąg stemplowego papieru, aktów, dokumentów rozmaitych przesunął się przed oczami prawnika. Jednocześnie jednak pomyślał o układzie, doprowadzonym przez niego, Sharp’a, między dwoma klientami, co przyniosłoby jemu, Sharp’owi, tyleż honoru, co i zysku.
Pomimo to wszystko, zawiadomił p. Schultze’a o prawach doktora Sarrasin’a, poparł je dowodami i dał do zrozumienia, że jeśli Billows, Green i Sharp podejmą się wystarać, by pozorne prawa profesora, które daje mu jego pokrewieństwo z doktorem, przyniosły korzyść, to spodziewać się należy, że wysokie uczucie sprawiedliwości, wrodzone wszystkim niemcom, łatwo zgodzi się na to, iż w takim razie Billows, Green i Sharp nabędą praw innego rodzaju wprawdzie, ale więcej pewnych do wdzięczności palla Schultze’a,
Ten ostatni pojął doskonale całą logikę rozumowania Mr. Sharp’a. Kazał mu być zupełnie spokojnym pod tym względem, nic jednak wyraźnie nie określił. Mr. Sharp grzecznie prosił profesora o pozwolenie rozpatrzenia się w sprawie jego i z wielkiemi względami odprowadził go aż do drzwi. Nie było już mowy o owych minutach ściśle porachowanych, które, jak powiadał poprzednio, tak mu były drogie.
Herr Schultze wyszedł, przeświadczony, że nie ma żadnego rzeczywistego prawa do spadku Bégum; był jednak zarazem przekonany, że walka między rasą saksońska i łacińską, nie tylko jest zawsze chwalebną, ale nadto, jeżeli się do niej wziąć dobrze, musi skończyć się na korzyść pierwszej.
Najważniejszą rzeczą było wybadać najprzód doktora Sarrasin’a. Depesza telegraficzna niezwłocznie wysłana do Brighton, sprowadziła uczonego francuskiego koło godziny piątej do gabinetu solicitora.
Doktor Sarrasin z wielkim spokojem wysłuchał wiadomości o zaszłym wypadku; Mr. Sharp bardzo był tem zdziwiony. Na pierwsze słowa Mr. Sharp’a oświadczył z całą prawością, że pamiętał w istocie o tradycyjnie wspominanej babce, którą wychowała kobieta bogata i mająca tytuł, z którą tez wyjechała była z kraju, a wreszcie wyszła za mąż w Niemczech. Nie znał wszakże ani nazwiska, ani rzeczywistego stopnia pokrewieństwa tej babki.
Mr. Sharp uciekł się do notatek swych, starannie ponumerowanych i z zadowoleniem pokazał teki swe doktorowi.
Był w tej okoliczności — Mr. Sharp nie taił tego — materyał do procesu, a procesa tego rodzaju mogą się długo bardzo ciągnąć. Naturalnie, nie ma potrzeby wyznawać przed stroną przeciwną o owej tradycyi familijnej, z którą doktor Sarrasin w szczerości swej zwierzył się właśnie przed swym solicitorem... Ale istniały owe listy Jana Jakóba Langévol’a, pisane do siostry, o których Herr Schultze mówił, i które przemawiały na korzyść tegoż. Była to rzecz niewielka wprawdzie, zupełnie pozbawiona prawnego charakteru, zawsze jednak miała znaczenie swoje... Inne też dowody mogły wypłynąć na wierzch z zakurzonych archiwów miejskich. Strona przeciwna mogła nawet, w braku prawdziwych dokumentów, uciec się do sfałszowania onych. Należało wszystko przewidzieć. Któż wie, czy nowe poszukiwania nie wykazałyby, że owa Teresa Langévol, co tak nagle wyszła z pod ziemi, i jej przedstawiciele, mają prawa większe od tych, jakie posiada doktor Sarrasin?..
W każdym razie przewidywać można długie procesowanie się, długie dochodzenie prawdy i rozwiązanie jej niepewne. Przy prawdopodobieństwie znacznych zysków ze stron obu, utworzyłyby się zapewne dla każdej z nich komandytowe towarzystwa, mające na celu łożenie sum wielkich na koszta procesu i na wszelkie środki, które juryzdykcya dać może. Słynny proces takiego samego rodzaju przez osiemdziesiąt trzy lata ciągnął się w sądzie kanclerskim i skończył się tylko dla braku funduszów: procenta i kapitał wszystko przezeń pochłonięte zostało!.. Śledztwa, komisye, zjazdy, procedury, trwałyby bez końca!... Sprawa mogła być nierozstrzygniętą i za lat dziesięć, a pół miliarda drzemałoby wciąż w banku...
Doktor Sarrasin słuchał gadaniny tej i zapytywał siebie, kiedy się ona skończy. Chociaż nie brał za ewangelię tego co słyszał, jednakże rodzaj zniechęcenia wkradał mu się do duszy. Jak podróżnik, który stojąc na okręcie, widzi, że port, do którego pragnął przybić, oddala się, staje się coraz mniej wyraźnym, a wreszcie znika, tak i on mówił sobie, że możebną jest rzeczą, iż ta fortuna, dla której wynalazł już użytek, ulotni się w końcu i zniknie!
— Ale cóż robić nareszcie? — spytał solicitora.
— Co robić?.. Hm!.. Trudno to powiedzieć. Trudniej będzie zrobić. Ale wszystko może się jeszcze ułożyć. On, Sharp, pewny był tego, Sprawiedliwość angielska jest doskonałą sprawiedliwością, — trochę za powolna może, zgadzał się na to, — tak, stanowczo, za powolna trochę, pede claudo... hm!.. hm!.. ale tem pewniejsza!.. Niewątpliwie za lat kilka doktor Sarrasin przyjdzie do spadku tego, jeżeli jednak... hm!.. hm... prawa jego pokażą się dostateczne!..
Doktor wyszedł z gabinetu solicitora z silnie zachwianą ufnością i przekonaniem, że albo musi wdać się w nieskończone procesa, albo wyrzec się marzenia swego. Myśląc wówczas o swoim pięknym filantropijnym planie, nie mógł powstrzymać się od uczucia żalu.
Tymczasem Mr. Sharp wezwał do siebie profesora Schultze’a, który zostawił mu był swój adres. Oświadczył mu, że doktor Sarrasin nigdy nic nie słyszał o żadnej Teresie Langévol, zaprzeczał temu, by gałęź niemiecka istniała w rodzinie i stanowczo odrzucał wszelką ugodę. Jeżeli zatem profesor wierzy w siłę praw swoich, nie pozostaje mu nic innego, jak »procesować się«. Mr. Sharp, który w sprawie tej był najzupełniej bezinteresowny, przez prostą tylko ciekawość amatora, nie myślał wcale odradzać mu tego. Czegoż mógł pragnąć solicitor, jeżeli nie procesu, dziesięciu procesów, trzydziestu lat procesu, jak się na to zanosiło w tej sprawie? On, Sharp, osobiście zachwycony tem był. Gdyby się nie bał, że profesor Schultze może go posądzić o nieszczerość, posunąłby swoją bezinteresowność do tego stopnia nawet, że wskazałby mu jednego ze swych kolegów, któryby się podjął jego interesów... A wybór takiego człowieka ważny był bardzo, z pewnością! Prawna karyera stała się wielką drogą!.. Awanturnicy i zbóje mnożyli się na niej!.. Przyznawał to z rumieńcem na twarzy.
— Jeżeliby doktor zgodził się na ugodę, coby to kosztowało? — spytał profesor.
Mądry człowiek, słowa nie mogły go odurzyć! Człowiek praktyczny szedł prosto do celu, nie tracąc czasu na próżno! Mr. Sharp zmięszał się trochę tym sposobem postępowania. Przedstawił Herr Schultze’mu, że interesa nie idą tak prędko; że niepodobna jest przewidzieć końca, jeżeli się jest dopiero na początku; że, chcąc doprowadzić pana Sarrasin’a do ugody, trzeba zwlec trochę, by nie dać mu poznać, że on, Schultze, już teraz na układ przystaje.
— Proszę pana — zakończył — pozostaw to mnie; spuść się na mnie, a odpowiadam za wszystko.
— Ja także — odpowiedział Schultze — ale wolałbym wiedzieć, czego się mam trzymać.
Jednakże tym razem nie mógł wydobyć z Mr. Sharp’a do jakiej cyfry solicitor szacował wdzięczność saksońską i musiał pozostawić mu zupełną swobodę działania.
Kiedy doktor Sarrasin, wezwany nazajutrz przez Mr. Sharp’a, zapytał go spokojnie, czy nie ma co nowego do powiedzenia, solicitor, zaniepokojony tym spokojem, zawiadomił go, że po ścisłem zbadaniu całej sprawy przekonał się, że najlepiej byłoby może ukrócić złe w samym jego początku i temu nowemu pretendentowi zaproponować ugodę. Doktor Sarrasin musiał przyznać, ze była to rada zupełnie bezinteresowna, którą mało solicitorów byłoby dało na miejscu Mr. Sharp’a, Ale chodziło mu o szybkie załatwienie tej sprawy, na którą zapatrywał się oczami ojcowskiemi prawie.
Doktor Sarrasin słuchał tych rad i znajdował, że są względnie rozsądne. Tak bardzo oswoił się przez dni kilka z myślą natychmiastowego urzeczywistnienia swego naukowego marzenia, ze wszystko podporządkowywał temu planowi. Teraz byłby już dla niego srogi zawód, gdyby musiał czekać lat dziesięć, a chociażby tylko rok jeden, na wykonanie projektu. Mało zresztą obznajmiony z kwestyami prawnemi i finansowemi, nie dał się wprawdzie złapać na piękne słówka Mr. Sharp’a, z łatwością jednakże odstąpiłby praw swoich za dobrą sumę, wypłaconą gotówką, któraby pozwoliła przejść z teoryi do praktyki. Zostawił zatem Mr. Sharp’owi również nieograniczone pełnomocnictwo i wyszedł.
Solicitor otrzymał to czego pragnął. Prawda, że inny, na jego miejscu będąc, byłby uległ pokusie, rozpoczęcia i przedłużenia procedury, która dla jego bióra stałaby się wielkim, dożywotnim dochodem. Ale Mr. Sharp nie należał do rzędu tych ludzi, co robią spekulacye na długi termin. Widział przed sobą możność zrobienia dobrego interesu od razu i postanowił z tego skorzystać zręcznie. Nazajutrz napisał do doktora, dając mu do zrozumienia, że może profesor Schultze niebędzie bardzo przeciwnym do zawarcia ugody. Następnie za każdem widzeniem się to z doktorem Sarrasin’em, to z Herr Schultz’em, mówił jednemu i drugiemu z kolei, że strona przeciwna nie chce wiedzieć o niczem, i że na dobitkę słychać o trzecim kandydacie, zwabionym przynętą...
Gra ta trwała tydzień. Wszystko dobrze szło zrana, a wieczorem zjawiała się jakaś nieprzewidziana trudność, która wszystko psuła. Dla poczciwego doktora były to wciąż zasadzki, wahania się, niepewność. Mr. Sharp nie mógł odważyć się pociągnąć haczyka u wędki, tak się obawiał, by w ostatniej chwili ryba nie zaszamotała się i nie zerwała sznurka. Ale ostrożność ta była zupełnie zbyteczna. Od pierwszego dnia doktor Sarrasin, jak sam powiedział, dla uniknięcia nieprzyjemności procesu, gotów był do ugody. Kiedy nakoniec Mr. Sharp osądził, że nadszedł już moment psychologiczny, podług słynnego wyrażenia się, czyli, jak w jego języku mniej szlachetnym, że klient jego był »w sam raz upieczony«, wówczas nagle odsłonił baterye swoje i zaproponował natychmiastową ugodę.
Trafiał się dobroczynny człowiek, bankier Stilbing, który ofiarował się pogodzić strony, spłacając każdej z nich po dwieście pięćdziesiąt milionów, za co sam, jako wynagrodzenie za oddaną przysługę, miał wziąć tylko resztę z pozostałego pół miliarda, to jest dwadzieścia siedem milionów.
Doktor Sarrasin byłby chętnie uściskał Mr. Sharp’a, kiedy ten zaproponował to, co zresztą zdawało mu się jeszcze przepysznem. Gotów był podpisać, nic więcej nie żądał, a w dodatku głosowałby jeszcze za pomnikiem ze złota dla bankiera Stilbing’a, solicitora Sharp’a, dla całego banku i wszystkich pieniaczy Połączonego Królestwa.
Akta były spisane, świadkowie wezwani, maszyny do stemplowania z Sommerset House gotowe do działania. Herr Schultze poddał się. Przyciśnięty do muru przez Mr. Sharp’a, przekonał się ze drżeniem, że byłby nic nie dokazał z przeciwnikiem mniej zgodnego, niż doktor Sarrasin, charakteru. Wkrótce sprawa skończyła się. Dwaj spadkobiercy zgodzili się na równy podział i wydali na to formalny mandat: poczem każdy z nich otrzymał czek na sto tysięcy liwrów sterlingów, płatny na okaziciela, i obietnicę ostatecznego załatwienia zaraz po dopełnieniu prawnych formalności.
Tak się ta dziwna sprawa zakończyła, na największą chwałę wyższości rasy anglo-saksońskiej.
Powiadają, że tegoż wieczora, obiadując w Cobden-Club z przyjacielem swoim Stilbing’iem, Mr. Sharp wychylił szklankę szampana za zdrowie doktora Sarrasin’a, drugą za zdrowie profesora Schultze, — i kończąc butelkę, wykrzyknął nierozważnie:
— Hurra!.. Rule Britania!.. My tylko jesteśmy jeszcze!..
A jednak bankier Stilbing miał przyjaciela swego za słabego człowieka, który dla dwudziestu siedmiu milionów opuścił pięćdziesiąt, a w gruncie i profesor także myślał to samo, od chwili, jak on, Herr Schultze, uczuł się zmuszonym do jakiegokolwiekbądź układu. I czegoż nie można było zrobić z takim człowiekiem jak doktor Sarrasin! Celt, lekki, zmienny i z pewnością marzyciel!
Profesor Schultze dowiedział się, że współzawodnik jego zamierza założyć nowe francuskie miasto, podług warunków hygieny moralnej i fizycznej, mające rozwinąć wszystkie przymioty rasy i utworzyć zdrowe i silne pokolenia. Zamiar ten wydawał mu się niedorzecznym, i podług jego mniemania, musiał nie udać się, jako przeciwny prawom postępu, które nakazują upadek rasy łacińskiej, ujarzmienie jej przez rasę saksońską, a nakoniec zupełne jej zniknięcie z powierzchni ziemi. Jednakże następstwom tym groziło pewne niebezpieczeństwo w razie, gdyby program doktora zaczął urzeczywistniać się, a tembardziej, gdyby można było wierzyć w jego powodzenie. W interesie zatem ogólnego porządku i przez posłuszeństwo dla nieodmiennego prawa, każdy Saksończyk powinien był opierać się podobnie szalonym planom. W tych zaś okolicznościach, jakie zachodziły właśnie, jasnem było, że on, Schultze, M. D. »privat docent« chemii w uniwersytecie jenajskim, znany ze swych licznych prac porównawczych nad różnemi ludzkiemi rasami, — prac, w których dowiódł, że rasa germańska miała pochłonąć wszystkie inne rasy, — jasnem było nakoniec, że on to był szczególnie wyznaczony przez wielką siłę zawsze twórczej i zawsze zwycięzkiej natury do pokonania tych pigmejczyków, którzy się buntowali przeciw niej. Od wieków postanowionem zostało, że Teresa Langével poślubi Marcina Schultze’a, i że kiedyś obie narodowości staną naprzeciw siebie w osobie doktora francuskiego i niemieckiego profesora, i że ten ostatni zdruzgocze pierwszego.
Zresztą projekt ten stał u Herr Schultze’a na dalszym planie; na pierwszym były inne zamiary daleko rozleglejsze; te miały na celu wytępienie wszystkich ludów, które wzbraniałyby się zlać z ludem niemieckim i połączyć z Vaterland’em. Jednakże chcąc poznać do gruntu, — jeżeli może tam być grunt, — plany doktora Sarrasin’a, którego nieubłaganym nieprzyjacielem mianował się odtąd, profesor postarał się wejść do międzynarodowego kongresu hygieny i pilnie śledzić posiedzenia jego. Wychodząc właśnie z tego zgromadzenia, kilku członków jego, a między nimi sam doktor Sarrasin, usłyszeli pewnego dnia, jak profesor oświadczył: że w tymże czasie, co Francya - Miasto, powstanie inne jeszcze, mocne miasto, które nie da istnieć temu niedorzecznemu i anormalnemu mrowisku.
— Spodziewam się — dodał — że doświadczenie, które wykonamy nad niem, posłuży za przykład światu!
Dobry doktor Sarrasin, pomimo całej swej miłości ku ludziom, oddawna wiedział, że nie wszyscy bliźni jego zasługują na miano filantropów. Starannie zanotował sobie te słowa przeciwnika swego, bo jako człowiek rozsądny wiedział, że nie należy zapominać o żadnej groźbie. W jakiś czas potem, pisząc do Marcelego i zapraszając go do pomocy w zamierzonem dziele — opowiedział mu ten wypadek i tak dokładnie opisał Herr Schultze’a, że młody alzatczyk powziął natychmiast przekonanie, że poczciwy doktor będzie miał w nim silnego przeciwnika. A że doktor dodał w swym liście:
— Potrzeba nam będzie ludzi silnych i energicznych, ludzi nauki i czynu, bo nie tylko nauczać, ale i bronić się będziemy musieli.
Marceli mu odpisał:
— Chociaż nie mogę w tej chwili wziąć czynnego udziału w zakładaniu miasta waszego, proszę jednak rachować na to, że w razie potrzeby, stawię się na wezwanie. Nie spuszczę z oka owego Herr Schultze’a, którego tak dobrze opisujecie. Jako alzatczyk mam prawo zajmować się sprawami jego. Z daleka czy z bliska, oddany wam jestem, Jeżeliby, co zdaje się niepodobna, upłynęło kilka miesięcy, a nawet lat kilka bez wiadomości ode mnie, to proszę być spokojnym. Z daleka czy z bliska, jedno tylko mam na myśli: pracować dla was, a zatem, służyć Francyi«.






ROZDZIAŁ V.

Miasto stali.

Miejsce i czasy zmieniły się. Od pięciu lat spadek Begum dostał się dwom spadkobiercom; scena zaś przeniesiona została do Stanów Zjednoczonych, na południe Oregonu, o dziesięć mil od wybrzeży Spokojnego Oceanu. Znajduje się tam ziemia z granicami, niewyraźnie określonemi od dwóch sąsiednich mocarstw; tworzy ona rodzaj Szwajcaryi amerykańskiej.
Szwajcarya to była w istocie, ale z pozoru tylko, i tam, jak w Europie. Ostre szczyty wzbijają się ku niebu, głębokie doliny przerzynają długie łańcuchy gór, i oko wszędzie napotyka wspaniały a dziki widok.
Ale fałszywa ta Szwajcarya nie oddaje się, jak Szwajcarya europejska, spokojnemu przemysłowi pasterza, przewodnika lub oberżysty. Jest to tylko alpejska powierzchowność, skorupa ze skał, ziemi i stuletnich sosen, pokrywająca bryłę z żelaza i węgla kamiennego.
Jeżeli samotny turysta zechce tu podsłuchać głosy otaczającej go natury, o ucho Jego nie odbije się, jak na wyżynach Oberlandu, harmonijny szmer życia, tonący w wielkiej ciszy gór. Usłyszy tylko z daleka dochodzący go odgłos bijącego młota, a pod nogami poczuje przytłumione wystrzały prochu. Zdaje się, że grunt ten przysposobiony jest jak spód teatru, że skały te wydają dźwięk taki, jakby puste były, i że lada chwila zapadną się gdzieś w tajemnicze jakieś otchłanie.
Drogi, pokryte popiołem i koksem, wiją się dokoła gór. Z pod żółtawych kępek traw wyglądają małe kupki żużli, mieniących się kolorami tęczy, jak oczy bazyliszka. Tu i ówdzie stara studnia opuszczonej kopalni, popsuta deszczami, chwastami opleciona, ukazuje swą paszczę otwartą, niby otchłań bez dna, niby krater wygasłego wulkanu, Powietrze, przesycone dymem, wisi nad ziemią jak ponury płaszcz. Żadnego ptaka nie ujrzysz, owady nawet zdają się uciekać stąd; nikt jeszcze nie widział tu motyla.
Fałszywa Szwajcarya! Na północnej granicy jej, w miejscu, gdzie pasmo poprzecznych gór zlewa się z płaszczyzną, między dwoma pasmami małych wzgórz, otwiera się tak zwana aż do 1871 r. »czerwona pustynia«, dla barwy ziemi, przesyconej tlenkiem żelaza, i to co się teraz nazywa: Steelfield, »stalowe pole«.
Wyobraźcie sobie płaszczyznę z pięciu lub sześciu mil kwadratowych, z gruntem piasczystym, pełnym kamyków, suchym i martwym jak łożysko jakiegoś dawnego wewnętrznego morza. Natura nic tu nie zrobiła, by nadać tej pustyni choć pozór życia i ruchu, ale człowiek rozwinął niesłychaną moc charakteru i energii.
W przeciągu lat pięciu, na płaszczyźnie nagiej, skalistej, powstało osiemnaście wsi, złożonych z małych drewnianych domków, szarych i jednostajnych, które zbudowane już przeniesiono z Chicago; liczna ludność silnych robotników zamieszkała je.
Na samym środku tych wsi, u stóp Coals-Butts, gór posiadających niewyczerpane zasoby węgla ziemnego, wznosi się ciemna, olbrzymia masa, złożona z budynków regularnych, o symetrycznych oknach, o czerwonych dachach, ponad którymi wznosi się las cylindrycznych kominów, buchających kłębami czarnego dymu. Dym ten zawisa na niebie firanką czarną, którą od czasu do czasu przeszywają czerwone błyskawice. Wiatr daleko roznosi huk podobny do grzmotu lub do kołysania się morza , ale huk to równiejszy i głębszy.
Masa ta, to Stahlstadt, »stalowe miasto«, miasto niemieckie, osobista własność Herr Schultze’go, eks-profesora chemii w Jenie, który za pomocą milionów Begum założył ogromną fabrykę żelaza, a mianowicie, największą na oba światy, gisernię dział.
W istocie wylewa ich ogromną ilość rozmaitego kształtu i rozmaitej wielkości, o kanale walcowym, gładkim lub gwintowanym, o tyle ruchomym lub stałym, dla Rosyi i dla Turcyi, dla Rumunii i dla Japonii, dla Włoch i dla Chin, a szczególnie dla Niemiec.
Dzięki potędze ogromnego kapitału olbrzymi zakład, prawdziwe miasto, które jest zarazem wzorową fabryką, powstało z łona ziemi, jak gdyby za uderzeniem czarnoksięzkiej laski. Trzydzieści tysięcy robotników, po większej części Niemców z pochodzenia, zgromadziło się w niem, i zaludniło przedmieścia. W kilka miesięcy, wyroby tej fabryki dla doskonałości swej pozyskały sławę powszechną.
Profesor Schultze z własnych kopalni wydobywa rudę żelazną i węgiel kamienny. Na miejscu zamienia je w roztopioną stal. Na miejscu robi z niej działa. Potrafi on zrobić to, czego żaden z współpracowników jego nie jest w słanie dokonać. We Francyi produkują sztaby stali, ważące czterdzieści tysięcy kilogramów. W Ąnglii zrobiono działo ze stu tonn żelaza kutego (tonna = 1.000 kilogr.). Krupp w Essen doszedł do tego, ze topi bryły stali, ważące sto tysięcy kilogramów. Herr Schultze nie zna granic: zażądaj u niego działa jakiego chcesz kalibru i jakiej chcesz siły, a on zrobi to działo, świecące jak złoto, i dostawi ci je na czas umówiony.
Ale możesz rachować na to, że każe sobie zapłacić słono! Zdaje się, że owe dwieście pięćdziesiąt milionów z 1871 r. zaostrzyły tylko jego apetyt.
W przemyśle lania dział, jak i we wszystkiem innem, ten tylko jest prawdziwie silnym, który może to, czego inni nie mogą. I trzeba przyznać, że działa Herr Schultze’go nie tylko dosięgają rozmiarów nieznanych dotąd, ale nadto, że nigdy nie pękają; mogą zepsuć się od zużycia, ale nic więcej. Stal, wyrobiona w Stahlstadzie, zdaje się posiadać szczególne własności. Z tego powodu obiegają legendy o tajemniczych mieszaninach i o sekretach chemicznych. To pewna jednak, że nikt nie wie, jak jest w istocie.
Ale i to pewna także, że tajemnica starannie jest zachowaną w Stahlstadzie.
Daleki ten zakątek Ameryki Północnej, otoczony pustyniami, wałem gór odosobniony od świata, o setki mil odległy od najbliższej ludzkiej osady; napróżnobyśmy szukali tu śladu owej wolności, która była pod waliną rzeczypospolitej Stanów Zjednoczonych.
Stanąwszy pod samymi murami Stahlstadtu, jeszcze nadaremnie usiłowałbyś przekroczyć chociażby jedną z potężnych bram, przecinających w pewnych odstępach linię fos i szańców. Najsurowszy zakaz, wydany strażom, nie przepuści cię dalej. Trzeba zatrzymać się na przedmieściu. Do »Stalowego miasta« wejdziesz tylko w takim razie, jeżeli znasz słowa magicznego zaklęcia, albo hasło, albo przynajmniej posiadasz do tego upoważnienie ostemplowane, podpisane i sformułowane jak się należy.
Upoważnienie to posiadał zapewne młody robotnik, który przybył do Stahlstadtu pewnego wieczora w listopadzie; pozostawiwszy bowiem w oberży małą zużytą walizkę skórzaną, udał się pieszo ku bramie, znajdującej się nieopodal wioski.
Był to chłop tęgi, silnie zbudowany, ubrany niedbale, jak zwykle pionierowie amerykańscy; miał na sobie luźny krótki płaszczyk, wełnianą koszulę bez kołnierza, i aksamitne spodnie, wepchnięte do wielkich butów. Nasunął na oczy wielki swój pilśniowy kapelusz, jak gdyby dla zasłonięcia twarzy, pokrytej węglowym kurzem, i szedł krokiem pewnym, pogwizdując z cicha.
Stanąwszy u bramy, młody człowiek pokazał naczelnikowi odwachu drukowany papier, i został wpuszczony natychmiast.
— Na karcie twojej jest adres nadzorcy Seligman’a, oddział K, ulica IX, pracownia 743 — rzekł podoficer — pójdziesz tą drogą, na prawo, aż do słupa K i przedstawisz się odźwiernemu... Znasz regulamin? Zostaniesz wypędzony, jeżeli udasz się do innego oddziału — dodał w chwili, kiedy młody człowiek oddalał się.
Ten ostatni udał się we wskazanym sobie kierunku i szedł drogą idącą dokoła miasta. Na prawo kopano fosę, ponad którą przechadzały się straże. Na lewo, między szeroką drogą a masą zabudowań, biegła podwójna linia kolei żelaznej obwodowej; dalej wznosił się drugi mur, podobny do muru zewnętrznego, i ten zarysowywał kształty »Stalowego miasta«.
To ostatnie miało figurę koła, którego wycinki, niby promienie ograniczone linią fortyfikacyjną, zupełnie były niezależne od siebie, chociaż wspólna fosa i wspólny mur opasywały je wszystkie razem dokoła.
Młody robotnik zatrzymał się wkrótce u słupa K, stojącego na brzegu drogi, naprzeciw wielkiej bramy, nad którą wyryta była takaż litera na kamieniu, i przedstawił się odźwiernemu.
Tym razem zamiast żołnierza miał przed sobą inwalida o drewnianej nodze z medalami na piersiach.
Inwalid popatrzał na papier, położył na nim nową pieczęć i rzekł:
— Prosto przed siebie. Dziewiąta ulica na lewo.
Młody człowiek przebył tę drugą Iinię oszańcowaną i znalazł się nakoniec w oddziale K.
Droga, poczynająca się od bramy, była osią jego. Po obu stronach ciągnęły się pod kątem prostym szeregi jednostajnych budynków.
Łoskot maszyn był tu ogłuszającym. Szare budynki, podziurawione tysiącami okien, podobne były raczej do żywych potworów, aniżeli do martwych rzeczy. Ale nowo przybyły musiał być oswojony z podobnym widokiem, bo nie zwrócił nań najmniejszej uwagi.
W pięć minut odnalazł ulicę IX, pracownię 743, i wszedłszy do biura, pełnego tek i rejestrów, stanął przed nadzorcą Seligman’em.
Ten wziął papier zaopatrzony w potrzebne podpisy, sprawdził je i podnosząc oczy na młodego robotnika, zapytał:
— Umówiony jako pudler?...[1] Zdajesz się być bardzo młody?
— Wiek nic nie znaczy — odpowiedział robotnik. — Będę miał wkrótce dwadzieścia sześć lat i pełniłem ten obowiązek przez siedem miesięcy już... Jeżeli pan sobie życzy, to mogę mu pokazać świadectwa, na mocy których byłem umówiony w Nowym-Yorku przez dyrektora zakładu.
Młody człowiek dość biegle mówił po niemiecku, ale z pewnym akcentem, który zdawał się budzić nieufność w nadzorcy.
— Czy jesteś Alzatczykiem? — spytał go.
— Nie, jestem Szwajcarem... z Schaffuzy. Oto moje papiery; wszystkie w porządku.
To mówiąc, wydobył ze skórzanego pugilaresu paszport, książeczkę, świadectwa.
— Dobrze. Zresztą jesteś już umówiony i pozostaję mi tylko wskazać ci miejsce — rzekł Seligman, uspokojony widokiem rządowych dokumentów.
Zapisał nazwisko: Johann Schwartz, najprzód w swoim rejestrze, potem na kontrakcie robotnika; wręczył młodemu człowiekowi niebieską kartkę z jego nazwiskiem, wymienionem pod numerem 57.938 i dodał.
— Co rano o godzinie siódmej musisz być u bramy K; pokażesz tę kartę, która pozwoli ci przebyć zewnętrzny obwód, weźmiesz w izdebce odźwiernego znaczek obecności z wpisowym numerem twoim i pokażesz mi go, przybywszy tutaj. O siódmej wieczór, wychodząc, wrzucisz ten znaczek do puszki, znajdującej się koło drzwi pracowni; o tej godzinie tylko puszka ta jest otwarta.
— Znam system... Czy można mieszkać wewnątrz obwodu? — zapytał Schwartz.
— Nie. Musisz wystarać się o mieszkanie poza obrębem miasta, ale będziesz mógł za tanią cenę stołować się w garkuchni przy pracowni, Będziesz pobierał dolara jednego dziennie na początek. Co trzy miesiące płaca ta podwyższa się o jedną dwudziestą część. Jeden tylko rodzaj kary mamy: odprawę. Za wszelkie naruszenie regulaminu, karę tę nakładam ja sam, jako pierwsza instancya; apelować można do inżyniera... Czy dzisiaj rozpoczniesz?
— Dlaczego nie?
— To będzie tylko pół dnia — zauważył nadzorca, prowadząc Schwartz’a ku wewnętrznej galeryi.
Obaj minęli szeroki kurytarz, przeszli dziedziniec i wstąpili do obszernej galeryj, która tak z rozmiarów swoich, jak z lekkiej budowy, przypominała ładownię jakiegoś pierwszorzędnego dworca. Mierząc go okiem, Schwartz nie mógł się wstrzymać od podziwu.
Po obu stronach tej długiej galeryi ciągnęły się dwa szeregi ogromnych walcowatych kolumn, tak szerokich i tak wysokich jak kolumny świętego Piotra w Rzymie: kolumny te wznosiły się aż do sklepienia szklannego, które przebijały na wylot. Były to kominy płomienistych pieców, pudlingarni murowanych u spodu. Było ich pięćdziesiąt w każdym szeregu.
W jednym końcu galeryi , lokomotywy przywoziły wagony, pełne sztab surowca, który zasilał piece; z drugiej strony próżne wagony zabierały i odwoziły tenże surowiec, zamieniony na stal.
Pudlingowanie dopełniało tej zamiany. Na wpół nadzy cyklopi, uzbrojeni w długie żelazne haki, czynnie się tem zajmowali.
Sztaby surowca wrzucano do pieców, wysłanych żuzlem, i poddawano je bardzo wysokiej temperaturze. Gdyby chodziło o wydobycie żelaza, w takim razie przystąpionoby natychmiast do wyrabiania surowca; jak tylko ten stanie się ciastowatym. Chcąc jednak dostać stal, ten związek żelaza, tak podobny do niego, a wszakże tak różny co do własności swych, czekano, aż surowiec słanie się płynnym i wówczas podwyższano temperaturę w piecach. Jednocześnie pudler hakiem swoim zaczynał poruszać i wyrabiać płynny metal wśród płomienia; potem w chwili, kiedy roztopiony metal pomięszawszy się z żuzlem, nabywał pewnego stopnia gęstości, dzielił go na cztery bryły, czyli gąbczaste »lupy« i podawał je pomocnikom kowalskim.
Następna czynność odbywała się na samej osi galeryi. Naprzeciw każdego ogniska znajdował się należący do niego bijący młot, poruszany parą, wydobywającą się z kotła pionowo umieszczonego w samymże kominie. Przy młocie stał robotnik kowal. Uzbrojony od stóp do głowy, w butach i naramiennikach z blachy żelaznej, z grubym skórzanym fartuchem i maską z siatki metalicznej na twarzy, ten kirasyer przemysłu, końcem długich swych obcęgów chwytał rozpaloną lupę i kładł ją pod młot. Ten całym swoim ogromnym ciężarem spadał na nią i znowu się podnosił i znowu opadał, wyciskając z lupy jak z gąbki wszystkie materye nieczyste, które była w siebie pochłonęła; deszcz iskier sypał się i bryzgał na wszystkie strony.
Kirasyer oddawał wreszcie lupę pomocnikom; wracała do pieca, tam ogrzana znowu szła pod młot.
W olbrzymiej, potwornej kuźni panował ruch bezustanny; kaskady rzemienia wiły się bez końca, głuche ciosy młota składały się na jeden przeciągły huk; czerwone iskry wiązały się w snopy ogni sztucznych; piece rozpalone do białości olśniewały oczy. Wśród tego pasowania się i ryku materyi ujarzmionej, człowiek wyglądał prawie jak dziecko.
A jednak tęgie to były chłopy, te pudlery! W zwrotnikowej temperaturze rozrabiać metaliczne ciasto ciężaru dwóchset kilogramów, godzin kilka trzymać oczy utkwione w rozpalone żelazo, które oślepia blaskiem swoim, jest to rzecz straszna, zużywa ona człowieka w lat dziesięć.
Schwartz, jak gdyby dla pokazania nadzorcy, że w stanie był dokonać tego, zrzucił swój płaszczyk i wełnianą koszulę, i ukazawszy atletyczną budowę ciała swego, wziął hak od jednego z pudlerów i zaczął pracować.
Widząc, że bardzo dobrze spełnia swe zadanie, nadzorca odszedł wkrótce i wrócił do biura swego.

Młody robotnik pudlował bryły surowca aż do obiadu. Ale czy to, że za wiele zapału przykładał do roboty, czy też że dnia tego nie przyjął był pożywnego pokarmu, jakiego
Zrzucił koszulę i zaczął pracować.
wymaga podobne zużycie siły fizycznej, dość, że wkrótce zdawał się być zmęczonym do tego stopnia, że spostrzegł to nadzorca robotników.

— Niezdolny jesteś do pudlowania, mój chłopcze — rzekł do niego — i lepiej zrobisz, jeżeli poprosisz, by cię przeniesiono do innego oddziału, na co później nie pozwolonoby ci już wcale.
Schwartz zaprzeczył temu. Było to tylko chwilowe zmęczenie. Mógł pudlować tak jak inni.
Pomimo to, dozorca zawiadomił o tem kogo należało, i młody człowiek natychmiast został wezwany do naczelnego inżyniera.
Ten przepatrzył jego papiery, pokiwał głową zapytał tonem badawczym:
— Czy byłeś pudlerem w Brooklyn?
Schwartz spuścił oczy z miną pomieszaną.
— Widzę, że muszę się przyznać — rzekł. — Byłem używany do lania, a teraz dla powiększenia płacy mojej, chciałem spróbować pudlowania.
— Wszyscy jesteście podobni do siebie! — odpowiedział inżynier, wzruszając ramionami. Mając lat dwadzieścia pięć, chcecie umieć to, co rzadko który trzydziestoletni człowiek robić może!.. Czy dobrze przynajmniej znasz się na odlewaniu?
— Od dwóch miesięcy byłem w pierwszej klasie.
— W takim razie lepiej byś zrobił, gdybyś był pozostał na miejscu. Tutaj rozpoczniesz od tego, że wejdziesz do trzeciej klasy. I to jeszcze możesz uważać się za szczęśliwego, iż pozwalam ci zmienić oddział.
Inżynier napisał słów kilka na przepustce, wyprawił depeszę i rzekł:
— Oddaj swój znaczek, wyjdź stąd i udaj się do oddziału O, do biura naczelnego inżyniera. Ten jest już uprzedzony.
Te same formalności, jakie zatrzymywały były Schwartza przed bramą K, powtórzyły się przed oddziałem O. Tam również rozpytywano go najprzód, potem przyjęto, wreszcie odesłano do sali odlewów. Tutaj praca od bywała się znacznie ciszej.
— Jest to tylko mała galerya do wylewania sztuk Nr. 42 — rzekł do niego nadzorca. — Tylko robotnicy pierwszej klasy mają wstęp do sal, gdzie wylewają się wielkie działa.
Mała galerya miała jednak sto pięćdziesiąt metrów długości, a sześćdziesiąt pięć szerokości. Musiało w niej być, jak się zdawało Schwartz’owi, przynajmniej sześćset tyglów, umieszczonych po cztery, po osiem i po dwanaście, stosownie do swej wielkości, w pobocznych piecach.
Formy, do których miano wlewać roztopioną stal, ułożone w głębi rowu idącego środkiem, spoczywały na osi galeryi. Z każdej strony rowu, po linii relsów, przesuwała się ruchoma maszyna, której przeznaczeniem było dźwigać z miejsca na miejsce ogromne te ciężary. Tak jak w pudlingarni, z jednej strony kolej żelazna przywoziła bryły stopionej stali, z drugiej, wywoziła działa wyjęte z form.
Przy każdej formie człowiek z prętem pilnował temperatury roztopionego metalu w tyglach.
To co Schwartz widział już gdzieindziej, powtarzało się tutaj, ale doprowadzone było do wysokiego stopnia doskonałości.
Kiedy nadeszła chwila wylewania, dzwonek oznajmił o tem, dając sygnał wszystkim tym, co doglądali topiącego się metalu, Zaraz potem robotnicy równego wzrostu, idący parami i niosący pionowo na ramionach żelazne drągi, krokiem równym i ściśle mierzonym, zbliżali się do pieców i po dwóch stawali pod każdym z nich.
Oficer, uzbrojony w świstawkę, z chronometrem, oznaczającym sekundy, w ręku, stawał przy formie, stosownie umieszczonej w pobliżu wszystkich palących się pieców. Z każdej strony znajdowały się rynny z cegły ogniotrwałej, pokrytej blachą żelazną; szły one po łagodnej pochyłości aż do miednicy, mającej kształt lejka, a umieszczonej ponad samą formą. Komenderujący dawał sygnał świstawką. Natychmiast wyciągano obcęgami z ognia tygiel i zawieszano go na drągu żelaznym dwóch robotników, stojących przed pierwszym piecem. Świstawka zaczynała wówczas przygrywać, i dwaj robotnicy pod takt tej muzyki wylewali metal z tygla do odpowiedniej rynny. Potem wrzucali do kadzi próżne i rozpalone naczynie.
Bez przerwy, tylko w przestankach ściśle wymierzonych, ażeby wylew odbył się jak najrówniej i najregularniej, robotnicy stojący przy innych piecach, postępowali tak samo zupełnie jedni po drugich.
Dokładność ruchów była przytem tak nadzwyczajna, że w dziesiątej sekundzie, przeznaczonej na ruch ostatni, ostatni tygiel zostawał wypróżniony i wrzucony do kadzi. Cała ta czynność zdawała się być raczej rezultatem ślepego mechanizmu, aniżeli następstwem połączonych stu ludzkich usiłowań.
Ścisła karność, siła przyzwyczajenia i potęga muzycznego rytmu dokonywały jednak cudu tego.
Schwartz zdawał się być oswojony z tym widokiem. Postawiono go do pary z robotnikiem jego wzrostu, wypróbowano umiejętności jego w wylewie mniejszego znaczenia i uznano za doskonałego robotnika. W końcu dnia, dozorca obiecał mu nawet szybki awans.
Wyszedłszy o godzinie siódmej wieczór z oddziału O i z zewnętrznego obwodu, Schwartz udał się po walizę swoją do oberży. Potem zwrócił się w stronę, gdzie zrana zauważył był grupę domów, i z łatwością wynalazł kawalerskie pomieszkanie u pewnej poczciwej kobiety, która »trzymała lokatorów«.
Ale młody ten robotnik nie poszedł jak inni po wieczerzy do piwiarni. Zamknął się w swoim pokoju, wyjął z kieszeni kawałek stali, którą zapewne podniósł był w pudlingarni, i odłamek gliny od tygla, znaleziony w oddziale O; potem przypatrywał się im ze szczególną pilnością, przy świetle kopcącej lampy.
Następnie wziął z walizy gruby oprawny zeszyt i napisał co następuje w dobrej francuzczyznie, ale dla większej ostrożności tajemnem pismem, do którego klucz sam tylko posiadał:
»10 listopada. — Stahlstadt. — Niema nic szczególnego w sposobie pudlowania, z wyjątkiem — ma się rozumieć — kombinacyi dwóch różnych temperatur, stosunkowo niskich do pierwszego pieca i dla powtórnego rozpalania, podług prawideł wskazanych przez Chernoff’a. Co do lania, to ostatnie odbywa się podług sposobu Krupp’a, ale z prawdziwie godną podziwienia dokładnością i równością ruchów. Dokładność ruchów jest wielką siłą Niemców. Pochodzi ona z wrodzonego rasie germańskiej muzykalnego poczucia. Nigdy anglicy nie dojdą do tej doskonałości; braknie im ucha, jeżeli nie karności. Francuzi z łatwością mogą dojść do tego, oni, co są pierwszymi tancerzami na świecie. Jak dotąd nie widzę zatem nic tajemniczego w wielkiem powodzeniu tych wyrobów. Kawałki rudy, które znalazłem był w górach, zupełnie są podobne do naszej dobrej żelaznej rudy. Próbki węgla kamiennego są w istocie bardzo piękne, i gatunek ich jest w wysokim stopniu metalurgiczny, ale i tu także niespostrzegam nic niezwykłego. Niema wątpliwości, że fabryka Schultz’ego szczególnych dokłada starań, by te pierwotne materye oczyścić ze wszelkich obcych przymieszek i używa ich tylko w stanie doskonałej czystości. Ale i do tego rezultatu dojść łatwo. A zatem, chcąc poznać wszystkie elementa zagadnienia, pozostaje mi tylko określić skład glinki ogniotrwałej, z której zrobione są tygle i rynny. Kiedy to się wyjaśni i nasi giserzy stosownie wykształcą się i wprawią, nie widzę dlaczegobyśmy nie mieli robić tego, co się tu robi. Ale, bądź co bądź, dotąd poznałem tylko dwa oddziały, a jest ich przynajmniej dwadzieścia cztery! Co oni tam knują w tej jaskini? Jakżeż przyjaciele nasi nie mają obawiać się tych gróźb, które Herr Schultze wyrzekł, odziedziczywszy połowę owego spadku«.
Dumając tak, Schwartz dosyć zmęczony przebytym dniem, rozebrał się, wsunął do małego łóżeczka, niewygodnego o tyle, o ile tylko mogą być niewygodne niemieckie łóżka — zapalił fajkę i zaczął czytać starą książkę. Ale myśl jego była gdzieindziej. Małe kłęby pachnącego dymu wymykały się z ust w równych odstępach czasu z odgłosem:
»Pach!. Pach... Pach!.. Pach!..«
Położył wreszcie książkę i zamyślił się, jak gdyby pracując nad rozwiązaniem jakiegoś trudnego zadania.
— Ach! — zawołał — nakoniec chociażby sam szatan wmieszał się w to, odkryję tajemnicę Herr Schultz’ego, a nadewszystko dowiem się, co on knuje przeciwko Miastu-Francyi!

Schwartz usnął, wymawiając imię doktora Sarrasin’a; ale we śnie imię Joanny wróciło mu na usta. Wspomnienie dziewczynki pozostało niezmiennem, chociaż Joanna od chwili, kiedy ją pożegnał, stała się już młodą panną. Zwykłe prawa asocyacyi myśli łatwo tłómaczą to zjawisko; myśl o doktorze zawierała w sobie myśl o córce jego, była to zatem asocyacya myśli bliskich sobie. To też kiedy Schwartz, a raczej Marceli Bruckman obudził się z imieniem Joanny na ustach, nie zdziwił się temu wcale, upatrując w tem nowy tylko dowód doskonałości psychologicznych zasad Stuart’a Mill’a.




ROZDZIAŁ VI.

Studnia Albrechta.

Pani Bauer, poczciwa kobieta, u której zamieszkał Marceli Bruckman, Szwajcarka rodem, była wdową po górniku, który przed czterema laty zginął w jednym z tych kataklizmów, które życie górnika, zamieniają w bój nieustanny.
Fabryka wypłacała jej małą pensyę trzydziestu talarów rocznie; do tego łączył się zarobek, jaki miała, wynajmując pokój umeblowany i płaca, którą mały jej syn Karl przynosił co niedzielę.
Karl, chociaż trzynaście lat dopiero liczył, miał w kopalni węgla obowiązek otwierania i zamykania drzwi, którymi przewożono wózki z węglami; był to jeden z tych otworów, koniecznie potrzebnych do wentylacyi galeryi, za ich pomocą bowiem zwracano przeciąg powietrza w pewną określoną stronę. Ponieważ dom, najmowany przez matkę Karla, za nadto był oddalony od studni Albrechta, tak, że chłopiec nie mógł wracać wieczorem do domu swego, powierzono mu przeto w dodatku mały obowiązek nocny w samejże kopalni. Musiał pilnować i dopatrywać sześciu koni w podziemnej ich stajni, podczas kiedy woźnica wychodził na zewnątrz kopalni.
Całe zatem prawie życie Karla upływało o pięćset metrów pod powierzchnią ziemi. We dnie stał na straży przy swoich drzwiach; w nocy spał na słomie przy koniach. Dopiero w niedzielę rano wracał do światła dziennego i mógł korzystać z tych darów wszystkich ludzi: ze słońca, błękitnego nieba i macierzyńskiego uśmiechu.
Łatwo się domyśleć, że po takim tygodniu, kiedy wychodził ze studni, powierzchowność jego niekoniecznie przypominała eleganta; podobny był raczej do jakiegoś gnoma w państwie czarów, do kominiarza, lub do murzyna papuasa. To też pani Bauer poświęcała zwykle całą godzinę na szorowanie go, z wielką obfitością wody i mydła. Potem wkładała na niego dobre ubranie z zielonego sukna, zrobione z odzienia ojcowskiego niegdyś, a które teraz wydobywała z wielkiej swej sosnowej szafy, i od tej chwili aż do wieczora nie spuszczała oka z syna, który wydawał się jej najpiękniejszym w świecie.
Oswobodzony od osadu węgla, który go pokrywał przez cały tydzień, Karl w istocie nie był brzydszym od innych. Jego włosy jasne i jedwabiste, oczy niebieskie, łagodne, dobrze się zgadzały z cerą nadzwyczaj białą; ale figurkę miał za szczupłą na swój wiek. Życie bez słońca czyniło z niego istotę anemiczną jak sałata: gdyby przyrząd do rachowania ciałek krwi wynalazku doktora Sarrasin’a zastosowano do krwi małego górnika, prawdopodobnie znalezionoby w niej zupełnie niedostateczną ilość ciałek krwistych.
Co do moralnej strony, było to dziecię milczące, spokojne, flegmatyczne, z odrobiną owej dumy, którą zwykle wyrabia uczucie ciągłego niebezpieczeństwa, przyzwyczajenie do regularnej pracy i zadowolenie z przezwyciężonej trudności.
Największem szczęściem dla niego było, kiedy usiadł koło matki, przy dużym stole stojącym na środku sali i przykłuwał do kartonu mnóstwo szkaradnych owadów, które przyniósł był z wnętrza ziemi. Ciepła i równa atmosfera kopalni ma właściwą sobie faunę, mało znaną naturalistom, tak jak wilgotne ściany węgla kamiennego mają swą dziwną florę z zielonawych mchów, nieznanych grzybów i bezkształtnych porostów. Inżynier Maulmühle, lubownik entomologii, zwrócił uwagę swą na to, i obiecał nagrodę pieniężną za każdy nowy okaz, który Karl mu przyniesie. Nagroda ta zachęciła najprzód chłopczyka do pilnego zwiedzenia wszystkich kątów kopalni, ale powoli zrobiła zeń prawdziwego zbieracza. Teraz już na swój własny rachunek wyszukiwał owady.
W dodatku, miłość jego nie ograniczała się do pająków i stonóg. W samotności swej zawiązał ścisłe stosunki z dwoma nietoperzami i z wielkim szczurem leśnym. Co większa, utrzymywał on, że te trzy egzemplarze zwierząt były najrozumniejsze i najmilsze stworzenia na świecie; dowcipniejsze nawet od jego koni o sierści jedwabistej i błyszczącym karku, o których jednak mówił zawsze z największem uwielbieniem.
Między nimi odznaczał się szczególnie Blair-Athol, dziekan stajni, stary filozof, który przed sześciu laty zeszedł o pięćset metrów poniżej poziomu morza i od tej chwili nie oglądał już więcej światła dziennego. Teraz był prawie ślepym. Ale jak dobrze znał swój podziemny labirynt! Jak umiał zwracać się na prawo, na lewo, ciągnąc swój wózek, i nigdy nie omylił się ani o krok jeden! Jak w porę zatrzymywał się przed drzwiami, zostawiając przestrzeń potrzebną do otworzenia ich! Jak przyjaźnie rżał, rano i wieczór, ściśle pilnując się chwili, w której należał mu się obrok! Ale jak był dobry, jak łaskawy, jak czuły!
— Wierz mi, matko, że na prawdę całuje mię pocierając swą głowę o moją twarz, kiedy zbliżam się do niego — mówił Karl. — A jak to wygodnie, że Blair-Athol ma zegar w głowie! Bez niego przez cały tydzień nie wiedzielibyśmy czy jest dzień czy noc, rano czy wieczór!
Tak gwarzyło dziecię, a matka Bauer z zachwytem go słuchała. Ona także kochała Blair-Athol’a, dzieląc uczucie syna swego ku niemu, i przez wdzięczność posyłała mu nieraz kawałek cukru. Cóżby nie dała za to, gdyby jej pozwolono odwiedzić tego starego sługę, którego mąż jej znał niegdyś, a zarazem obejrzeć nieszczęsne miejsce, gdzie po wybuchu znaleziono zwłoki biednego Bauera, czarne jak atrament, zwęglone przez ogień gazowy!.. Ale nie wpuszczają kobiet do kopalni węgla, i trzeba było zadowolić się opisami, jakie syn jej roztaczał bezustannie.
Ah! znała ona dobrze tę kopalnię, tę wielką czarną dziurę, z której mąż jej nie wrócił więcej. Ileż razy oczekiwała przy tej rozdziawionej paszczy, mającej osiemnaście stóp średnicy, i śledziła wzrokiem wzdłuż obmurowania z kamienia ciosowego, spuszczającą się podwójną klatkę dębową, w której przesuwały się beny, umocowane do liny i zawieszone na stalowych blokach: ileż razy zwiedzała zewnętrzną budowę kopalni, budynek maszyny parowej, izdebkę markiera i resztę! Ile razy grzała się przy silnym zawsze ogniu owego ogromnego kosza żelaznego, przy którym górnicy suszą odzienie swoje, wyszedłszy z otchłani, lub niecierpliwie zapalają swe fajki. Jak bardzo oswojoną była z hałasem i ruchem, panującym przy tej piekielnej bramie! Ileż razy widziała przy pracy robotników, mających rozmaite zadania: jedni odczepiali wagony, naładowane węglem, drudzy gatunkowali węgiel; byli tam pomywacze, mechanicy, palacze i t. d. Nie mogła też widzieć, a jednak widziała dobrze oczami serca to, co się działo, kiedy klatka zniknęła, unosząc garstkę robotników, a między nimi męża jej niegdyś, a teraz jedyne dziecię!
Słyszała ich głosy i śmiechy oddalające się, słabnące, wreszcie ginące w głębi. Myślą dążyła za tą klatką, zanurzającą się w czeluść ciasną i prostopadłą, o pięćset, sześćset metrów, cztery razy tyle, co wysokość wielkiej piramidy!.. Widziała ją stojącą u celu i ludzi spiesznie wysiadających z niej na ziemię.
Rozsypywali się natychmiast w tem mieście podziemnem; jedni szli na prawo, inni na lewo; ci udawali się do wagonów swoich, tamci, uzbrojeni w drągi okute żelazem, dążyli ku bryłom węgla, na które mieli uderzyć; niektórzy kładli mocne materyały tam, skąd wydobyto skarby węgla; inni wznosili z drzewa rusztowania, na których opierały się galerye niemurowane: naprawiano drogi, kładziono relsy, wznoszono sklepienia.
Główna galerya wychodzi ze studni i w kształcie szerokiego bulwaru sięga innej studni, oddalonej o trzy lub cztery kilometry. Stamtąd rozchodzą się w promieniach pod prostymi kątami galerye drugorzędne, a na równoległych liniach galerye trzeciorzędne. Między tymi drogami wznoszą się mury, słupy utworzone z tegoż samego węgla albo ze skały. Wszystko to regularne, szerokie, mocne, czarne.
A w tym labiryncie ulic, równych tak pod względem długości jak szerokości, cała armia górników, na wpół nagich, poruszała się, rozmawiała, pracowała przy świetle swoich lamp bezpieczeństwa.
Oto obraz, który pani Bauer przedstawia sobie często, samotnie dumając przy ogniu.
W tych krzyżujących się galeryach widziała jedną szczególnie, jedną, którą znała lepiej niż inne, tą, której drzwi jej mały Karl otwierał i zamykał.
Wieczorem ci, co pracowali we dnie, wracali na powierzchnię ziemi, a miejsca ich zajmowali inni. Ale jej chłopiec, jej syn, nie siadał z powrotem do klatki. Szedł do stajni, do swego kochanego Blair-Athol’a, dawał mu jego wieczerzę z owsa i siana złożoną; potem z kolei sam jadł swój skromny zimny obiad, który mu z góry spuszczano, bawił się chwilę ze swoim wielkim szczurem, nieruchomie siedzącym u nóg jego, i ze swymi dwoma nietoperzami, co latały koło niego, wreszcie zasypiał na podściółce ze słomy.
Jak dobrze wiedziała o tem wszystkiem pani Bauer, i jak doskonale z kilku słówek Karla domyślała się wszystkich szczegółów!
— Wiesz, matko, co mi wczoraj powiedział inżynier Maulmühle? Powiedział, że jeżeli dobrze odpowiem na wszystkie jego pytania z arytmetyki, które mi zada wkrótce, to weźmie mnie do trzymaniu mierniczego łańcucha, jak będzie z busolą zdejmował plany kopalni. Mają podobno przebić galeryę, dla połączenia studni Albrechta ze studnią Webera. Niełatwą będzie miał pan inżynier robotę, chcąc trafić jak się należy!
— Doprawdy! — zawołała pani Bauer zachwycona — pall inżynier Maulmühle tak po wiedział?
I wyobrażała już sobie syna swego, trzymającego łańcuch wzdłuż galeryi, podczas kiedy inżynier, z książeczką notatek w ręku, kreślił w niej cyfry i z okiem utkwionem w busoli wskazywał, w jakim kierunku ma się przebić nowa droga.
— Na nieszczęście, nie mam nikogo, coby mi wytłumaczył to, czego nie rozumiem w mojej arytmetyce, i boję się bardzo, żebym nie odpowiedział źle!
Tutaj Marceli, który milcząc palił fajkę przy ogniu, do czego miał prawo jako lokator domu, wmięszał się do rozmowy, mówiąc do dziecka:
— Może ja będę mógł objaśnić ci to, czego nie rozumiesz?
— Wy? — zapytała pani Bauer z pewnem niedowierzaniem.
— Bez wątpienia — odrzekł Marceli. — Myślisz pani, że niczego się nie uczę na lekcyach wieczornych, na które chodzę codziennie po wieczerzy? Nauczyciel bardzo kontent ze mnie i mówi, że mógłbym być jego pomocnikiem!
To powiedziawszy, Marceli udał się do swego pokoju po zeszyt białego papieru, potem usiadł przy chłopcu, zapytał czego ten nie pojmuje w zadaniu swojem, i objaśnił je tak dokładnie, tak przystępnie, że Karl zachwycony, nie widział już żadnej trudności w tem, czego z początku wcale nie rozumiał.
Od dnia tego pani Bauerowa większe miała poszanowanie dla lokatora swojego, a Marceli polubił małego kolegę.
Zresztą on sam był bardzo przykładnym robotnikiem i wkrótce postąpił najprzód do drugiej, a potem do pierwsze] klasy. Co rano o godzinie siódmej był u bramy O. Co wieczór po wieczerzy uczęszczał na kursa, wykładane przez inżyniera Grubnera. Z równym zapałem pracował nad geometryą , algebrą, rysunkiem figur i maszyn; postępy jego w naukach tak były szybkie, że wzbudziły żywe podziwienie w profesorze. W dwa miesiące po wstąpieniu swojem do fabryki Schultze’go, uważany był za najzdolniejszego robotnika nietylko w wydziale O, ale w całem Stalowem mieście. Bezpośredni naczelnik jego w kwartalnym raporcie swoim taką o nim uczynił wzmiankę:
— Schwartz (Johann), 26 lat, robotnik-giser pierwszej klasy. Muszę zwrócić uwagę centralnej administracyi na tego człowieka prawdziwie »wyższego« tak pod względem wiadomości teoretycznych jak praktycznej biegłości, jakoteż wybitnej zdolności do wynalazków«.
Trzeba było jednak szczególnej okoliczności, by główny zarząd zwrócił uwagę swą na Marcelego. Okoliczność ta przytrafiła się wkrótce, tak jak zwykle bywa prędzej lub później; na nieszczęście, stało się to z powodów bardzo tragicznych.
Jednej niedzieli rano Marceli zdziwiony, że mimo godziny dziesiątej, jego mały przyjaciel Karl nie pokazał się dotąd, zeszedł do pani Bauerowej, pytając czy wiedziała jaka jest przyczyna tego opóźnienia. Znalazł ją bardzo niespokojną z tego powodu. Karl powinien był być w domu od dwóch godzin przynajmniej. Widząc jej niepokój, Marceli oznajmił, że pójdzie dowiedzieć się o niego i udał się w stronę studni Albrechta.
W drodze spotkał kilku górników i pytał ich, czy nie widzieli chłopca; otrzymawszy od nich przeczącą odpowiedź i zamieniwszy z nimi owe Glück auf! »szczęśliwego wyjścia«, którem górnicy niemieccy pozdrawiają się wzajemnie, Marceli szedł dalej.
Koło godziny jedenastej był u studni Albrechta. Tu nie było teraz ani tłumu ani ruchu zwykłego w ciągu tygodnia. Tylko jedna z młodych »modystek«, — przezwisko, którem górnicy mianowali robotnice przeznaczone do gatunkowania węgla — gawędziła z markierem, bo ten, nawet w niedzielę, musiał z obowiązku swego czuwać przy paszczy studni.
— Czy widzieliście wychodzącego małego Karla Bauer’a, numer 41.902? — zapytał Marceli urzędnika.
Ten popatrzał na listę swoją i potrząsł głową.
— Czy kopalnia ma inne wyjście?
— Nie, to jedno jest — odpowiedział markier. — Nowe, które mają zrobić w stronie północnej, niedokończone jeszcze.
— A więc chłopiec jest na dole?
— Naturalnie; w istocie, to rzecz dziwna, bo w niedzielę tylko pięciu jedynie strażników musi tam pozostawać.
— Czy mogę zejść, by się dowiedzieć?
— Nie bez pozwolenia jednak.
— Może się stał jaki wypadek — odpowiedziała modystka.
— W niedzielę nie może być wypadku.
— Ależ przecie — rzekł Marceli — muszę wiedzieć, co się dzieje z dzieckiem.
— Proszę udać się do nadzorcy maszyny, w tem biurze... jeżeli jest tam jeszcze...
Nadzorca, w świątecznem ubraniu, ze sztywnym, jak róg kołnierzem u koszuli, spóźnił się, na szczęście, nad rachunkami swymi. A że był człowiekiem inteligentnym i ludzkim, więc też natychmiast podzielił obawy Marcelego.
— Zobaczymy, co się stało — rzekł.
I rozkazawszy dyżurnemu mechanikowi, by stanął u liny, miał już spuścić się do kopalni z młodym robotnikiem, gdy ten zapytał:
— Czy nie macie przyrządów Galiberta? mogą być potrzebne...
— Masz słuszność. Nigdy nie wiadomo, co się dzieje w głębi dziury.
Nadzorca wyjął z szafy dwa rezerwoary z cynku, kształtem swoim przypominające owe naczynia, które kupcy »coco« noszą w Paryżu na plecach. Są to skrzynie dla ścieśnionego powietrza; łączą się z ustami za pośrednictwem dwóch rur kauczukowych, zakończonych rogową główką, którą wkłada się do ust. Napełniają się one powietrzem za pomocą szczególnych miechów, tak zrobionych, że mogą się wypróżniać zupełnie. Ścisnąwszy nos drewnianemi szczypcami i zaopatrzywszy się takim sposobem w pewną ilość powietrza, można bezpiecznie zapuszczać się w atmosferę najmniej stosowną do oddychania.
Skończywszy przygotowania, nadzorca i Marceli uczepili się, lina pomknęła, i zaczęli spuszczać się. Tak zstępując w głąb ziemi, rozmawiali z sobą przy świetle dwóch małych lamp elektrycznych.
— Jak na człowieka nienależącego do rzemiosła, można powiedzieć, że mi dmuchasz w palce — mówił nadzorca. — Widziałem takich, co nie mogli odważyć się spuścić, albo jak króliki skuleni siedzieli w klatce.
— Doprawdy? — odrzekł Marceli. — Mnie to zupełnie obojętne. Prawda, że dwa czy trzy razy już spuszczałem się do kopalni.
Dosięgnięto wkrótce dna studni. Strażnik znajdujący się na placyku, gdzie klatka stanęła, nie umiał nic powiedzieć o Karlu.
Udano się do stajni. Tam konie były same i zdawały się nawet bardzo być znudzone. Należało tak wnosić przynajmniej z radosnego rżenia Blair-Athol’a, którem pozdrowił trzy ludzkie postacie. Na gwoździu wisiał worek Karla, a w kącie obok zgrzebła leżała jego książka arytmetyczna.
Marceli zwrócił zaraz uwagę na to, że latarni jego brakowało, co nowym było dowodem, iż dziecko musiało być w kopalni.
— Może spotkał go wypadek jaki przy obalaniu się ściany — rzekł nadzorca — ale to nie bardzo prawdopodobne! Cóżby robił w niedzielę w galeryach, gdzie dobywają węgiel?
— Oh! może zanim wyszedł, szukał tam owadów — odpowiedział strażnik. — To prawdziwa namiętność u niego.
Chłopiec od stajni, który w tej chwili nadszedł, potwierdził to przypuszczenie. Widział Karla, jak ten wychodził przed siódmą godziną z latarnią.
Nie pozostawało zatem nic więcej, jak rozpocząć prawidłowe poszukiwania.
Za pomocą gwizdawki przywołano innych strażników; na wielkim planie kopalni podzielono się pracą, i wszyscy, zaopatrzywszy się w lampy, rozpoczęli przegląd galeryi drugo i trzeciorzędnych, stosownie do tego, jak co komu przeznaczono.
W dwie godziny zwiedzono wszystkie części kopalni, i wszyscy szukający znowu wrócili na placyk. Nigdzie nie znaleziono najmniejszego śladu zawalenia się ściany, ale też nigdzie żadnego śladu Karla. Nadzorca może pod wpływem wzmagającego się apetytu, przychylał się do mniemania, że chłopiec mógł przejść niespostrzeżony i teraz znajdował się po prostu w domu; ale Marceli przekonany, że tak nie było, nastawał, by szukać go jeszcze w kopalni.
— Co to jest? — zapytał, wskazując na planie kropkowane miejsce, które obok szczegółów wyraźnie określonych podobnem było do owych terrae ignotae, które geografowie znaczą na krańcach lądów arktycznych.
— Jest to pas, który porzucono tymczasowo, dla zwężonego w nim pokładu węgla — odpowiedział nadzorca.
— Jest opuszczony pas?.. To tam trzeba szukać! — rzekł Marceli ze stanowczością, której inni ulegli.
Dostali się wkrótce do otworu galeryi, których lepkie i spleśniałe ściany okazywały, że opuszczono je od lat kilku.
Przez czas jakiś szli po nich, nie spostrzegając nic podejrzanego, kiedy Marceli zatrzymując idących, rzekł:
— Czy nie doznajecie pewnej ociężałości i bólu głowy?
— Tak jest! — odpowiedzieli towarzysze jego.
Co do mnie, czuję się na w pół odurzonym. Musi tu być z pewnością dwutlenek węgla!.. Czy mogę zapalić zapałkę? — spytał nadzorcę.
— Możesz, mój chłopcze, rób jak chcesz.
Marceli wyjął z kieszeni małe pudełko fajkarza, potarł o nie zapałkę i, pochyliwszy się, zbliżył mały płomień jej ku ziemi. Zgasła natychmiast.
— Byłem tego pewny... — rzekł. — Gaz, cięższy od powietrza, trzyma się przy samej ziemi... Nie można tu pozostawać; mówię o tych, którzy nie mają przyrządu Galiberta. A my z panem nadzorcą, jeżeli się zgadza, będziemy dalej, szukali.
Kiedy przystano na to, Marceli i nadzorca, wziąwszy każdy z nich w zęby koniec rurkiod skrzyni swej z powietrzem i zatknąwszy kleszczyki na nozdrza, zagłębili się w szereg starych galeryi. W kwadrans później wyszli z nich dla odnowienia powietrza w rezerwoarach, co zrobiwszy, szli dalej znowuż.
Za trzecim razem, usiłowania ich zostały uwieńczone. Zdala, w ciemności, dostrzegli małe niebieskawe światełko lampy elektrycznej. Pobiegli w tę stronę...
U stóp muru wilgotnego leżał nieruchomy i zimny już biedny mały Karl. Sine usta jego, twarz nalana, puls niemy i cała postawa wyraźnie mówiły, co się z nim stało.
Chciał podnieść coś z ziemi, nachylił się i dosłownie utonął w gazie dwutlenku węgla.

Nic nie zdołało przywołać go do życia. Śmierć zaszła już od czterech czy pięciu godzin. Nazajutrz wieczorem, nowy cmentarz Stahlstadtu miał o jeden grób więcej, a biedna pani Bauer została wdową po dziecku, tak jak była już wdową po mężu.



ROZDZIAŁ VII.

Centralny oddział.

W raporcie swoim doktor Echternach, główny lekarz oddziału studni Albrechta, zawyrokował, że Karl Bauer, nr. 41.902, mający lat 13 i pełniący obowiązek strażnika u drzwi prowadzących do galeryi 228, umarł od uduszenia, które nastąpiło wskutek wchłonięcia wielkiej ilości dwutlenku węgla przez organy oddechowe.
Inny raport inżyniera Maulmühle, niemniej jasny od pierszego, przedstawiał władzy konieczność zaprowadzenia systemu wentylacyi w strefie B. planu XIV, którego galerye wydzielały trujący gaz, sposobem powolnym i nieznacznym, ale niewątpliwie szkodliwym.
Nakoniec, ten sam urzędnik w osobnej nocie donosił władzy, o poświęceniu się nadzorcy Rayer’a i gisera pierwszej klasy, Johanna Schwartz’a.
W tydzień może lub dziesięć dni potem, młody robotnik, wszedłszy do loży odźwiernego dla wzięcia swego znaczku obecności, znalazł na gwoździu drukowany rozkaz pod swoim adresem:
»Giser Schwartz stawi się dzisiaj o
godzinie dziesiątej w biurze głównego dyrektora. Dzielnica centralna brama i droga A. Ubranie świąteczne«.
— Nakoniec!.. — pomyślał Marceli. — Długo się namyślali, ale mam ich nareszcie!
W rozmowach swych z kolegami i w niedzielnych swych przechadzkach dokoła Stahlstadt’u, poznał już ogólną organizacyę miasta na tyle, że wiedział, iż pozwolenie wejścia do środkowej dzielnicy nie byle kto otrzymywał. Prawdziwe legendy krążyły pod tym względem. Powiedziano, że ciekawi, którzy podstępem wdarli się do tego warownego obwodu, nie pokazali się więcej; że robotnicy i urzędnicy, zanim przyjęci tam zostali, musieli się poddać pewnym obrządkom wolnomularskim i pod najuroczystszą przysięgą zobowiązać się, że nie wydadzą nic z tego, co ujrzą; że tajemny trybunał karał śmiercią tych, co nie dotrzymali przysięgi. Podziemna kolej żelazna łączyła tą świątynię z linią obwodową... Nieznani goście przybywali tam nocnymi pociągami... Odbywały się tam niekiedy najwyższe sądy, w których tajemnicze osoby zasiadały i brały udział w naradach...
Nie przykładając zbytecznej wiary do tych opowiadań, Marceli rozumiał jednak dobrze, że były one wyrazem rzeczywistego faktu; nadzwyczajnej trudności dostania się do oddziału środkowego. Ze wszystkich robotników, jakich znał, a miał przyjaciół między górnikarni tak żelaza jak węgla, między robotnikami, jak między posługaczami wysokich pieców, między cieślami jak między kowalami, żaden z nich nigdy nie przekroczył bramy A.
Z wielkiem więc uczuciem ciekawości i przyjemności stanął sam u tej bramy. Przekonał się wkrótce, że ostrożności, jakie tam przedsiębrano, bardzo były surowe.
I tak spostrzegł najprzód, że go oczekiwano. Dwóch ludzi w szarych mundurach, z szablą u boku i rewolwerem u pasa, znajdowało się w loży odźwiernego. Loża ta, jak izdebka siostry zakonnej pilnującej klasztornej furty, miała dwoje drzwi, jedne na zewnątrz a drugie na wewnątrz wychodzące; drzwi te nigdy nie otwierały się jednocześnie.
Przejrzano i poświadczono najprzód przepustkę Marcelego, następnie podano mu białą chustkę; młodzieniec nie okazał najmniejszego zdziwienia i dał sobie starannie zawiązać oczy dwom figurom w mundurach.
Ci wzięli go potem pod ręce i, ani słowa nie mówiąc, uprowadzili z sobą.
Uszedłszy dwa lub trzy tysiące kroków, weszli na schody: poczem, otwarto i zamknięto drzwi jakieś, wreszcie pozwolono Marcelemu zdjąć przepaskę z oczu.
Ujrzał się w sali bardzo prostej, zawierającej kilka krzeseł, czarną tablicę i szeroką deskę, a przy niej wszystko co potrzeba do liniowego rysunku. Wysokie okna o szybach matowych oświecały tę salę.
Prawie jednocześnie weszły do niej dwie osoby, mające powierzchowność uniwersyteckich figur.
— Wskazano na was jako na odznaczającą się osobistość — rzekł jeden z nich. — Chcemy wyegzaminować was i przekonać się, czy można was przyjąć do oddziału wzorów. Jesteście usposobieni odpowiadać na pytania nasze?
Marceli skromnie oświadczył, że gotów jest poddać się próbie.
Dwaj egzaminatorowie zadali mu wówczas kolejne pytania z chemii, geometryi i algebry. Młody robotnik zadowolnił ich całkowicie tak jasnością, jak dokładnością swoich odpowiedzi. Figury, które kredą kreślił na tablicy, były wyraźne, kształtne i swobodne. Zrównania algebraiczne szły jedne za drugiemi w równych, ścieśnionych szeregach, jak linie wyborowego pułku. Jedno z dowodzeń, mianowicie było tak znakomite a zarazem nowe dla sędziów, że ci zapytali go ze zdziwieniem, gdzie się tego wyuczył.
— W Szaffuzie, w moim kraju, w elementarnej szkole.
— Zdajesz się być dobrym rysownikiem?
— To był najlepszy mój dział.
— Niema wątpliwości , że doskonale uczą w Szwajcaryi — rzekł jeden z egzaminatorów do drugiego. — Zostawimy cię samego na dwie godziny, dla wykonania tego rysunku — mówił dalej, podając kandydatowi wizerunek dosyć skomplikowanej maszyny parowej w przecięciu. — Jeżeli załatwisz się z tem dobrze, zostaniesz przyjęty ze słowami: Zupełnie zadowolniający i wyższy...
Zostawszy sam, Marceli z zapałem wziął się do roboty.
Kiedy sędziowie wrócili na godzinę naznaczoną, tak byli zachwyceni rysunkiem jego, że do obiecanych słów dodali jeszcze: Nie mamy rysownika z równym talentem.
Szaro ubrani jegomoście pochwycili go znowu i z taką samą ceremonią, to jest z oczyma zawiązanemi, zaprowadzili do biura głównego dyrektora.
— Przedstawiony jesteś do jednej z pracowni — rysunku w oddziale wzorów — rzekł do niego ten ostatni. — Czy chcesz poddać się warunkom regulaminu?
— Nieznam ich — rzekł Marceli — ale przypuszczam, że są możebne do spełnienia.
— Oto są one: 1) Przez cały czas trwania twego zobowiązania musisz mieszkać w samymże wydziale. Za szczególnem tylko i zupełnie wyjątkowem pozwoleniem, będziesz mógł wyjść z niego. 2) Musisz się poddać pod zarząd wojskowy i pod groźbą kar wojskowych być ślepo posłusznym naczelnikom swoim. W zamian za to, zaliczonym zostaniesz do podoficerów czynnej armii i, stopniowo awansując, możesz dojść najwyższych stopni. 3) Pod przysięgą zobowiążesz się nigdy nikomu nie wyjawiać nic z tego, co będziesz widział w oddziale, do którego zostaniesz przyjęty. 4) Listy twoje, tak do ciebie jak od ciebie, będą przechodziły przez ręce i cenzurę naczelników twoich i korespondencya musi ograniczyć się do osób rodziny twojej tylko.
— Krótko mówiąc, jestem w więzieniu pomyślał Marceli.
Poczem odpowiedział po prostu:
— Waruki te wydają mi się sprawiedliwe, i gotów jestem przyjąć je.
— Dobrze. Podnieś rękę... Przysięgaj... Jesteś mianowany rysownikiem w 4 pracowni. Mieszkanie zostanie ci wyznaczone, a co do pożywienia, to znajdziesz tutaj w bardzo dobrej garkuchni... Nie masz rzeczy swoich z sobą?
— Nie, panie. Nie wiedząc, czego chciano odemnie, zostawiłem je u mojej gospodyni.
— Poszle się po nie, bo sam nie możesz już wyjść z oddziału.
— Dobrze zrobiłem — pomyślał Marceli — że noty moje pisałem tajemnem pismem! Pięknie byłoby teraz, gdyby je znaleziono!..
Przed wieczorem dnia tegoż Marceli został umieszczony w ładnym pokoiku, na czwartem piętrze, budynku mającego wielkie podwórze, i powziął już pewne wyobrażenie o życiu, jakie miał tam prowadzić.
Sądził teraz, że nie będzie ono tak smutnem, jak mu się zdawało z początku. Koledzy jego, poznał się z nimi w restauracyi, byli wogóle spokojni i łagodni, jak wszyscy ludzie pracy. Chcąc rozerwać się trochę, bo automatycznemu życiu temu brakło wesołości, kilku z nich utworzyło orkiestrę, i co wieczór zabawiali się dosyć dobrą muzyką. Podczas rzadkich godzin swobodnych, umysł bogaty mógł czerpać zasoby w bibliotece, w czytelni. Pod względem naukowym, nie brakło tu niczego. Specyalne kursa wykładane przez znakomitych profesorów, obowiązkowe były dla wszystkich pracowników; oprócz tego egzamina i konkursy były częste. Ale brakowało powietrza, swobody w tym ciasnym obrębie. Było to niby kolegium, ale z regulaminem bardziej obostrzonym i dla ludzi dorosłych. Otaczająca atmosfera ciężyła na wszystkich umysłach, nawet najwięcej oswojonych z żelazną karnością.
Zima ukończyła się wśród prac, którym Marceli oddał się duszą i ciałem. Jego pilność, doskonałość rysunków, nadzwyczajne postępy w nauce, jednogłośnie przyznane przez wszystkich nauczycieli i wszystkich egzaminatorów, wyrobiły mu w krótkim czasie pewną sławę w kółku tych ludzi pracowitych. Wszyscy się na to zgadzali, że był najzdolniejszym, najlepszym, najbogatszym w pomysły rysownikiem. Jeżeli jakaś trudność zachodziła, natychmiast udawano się do niego. Sami naczelnicy nawet uciekali się do jego doświadczenia z owem poważaniem, jakie prawdziwa zasługa zawsze potrafi zdobyć sobie, nawet u najzawistniejszych ludzi.
Ale jeżeli młody człowiek rachował, że dostawszy się do oddziału wzorów, przeniknie tajemnicę, to się omylił bardzo.
Życie jego upływało w obrębie żelaznej kraty, mającej trzysta metrów średnicy, która otaczała Środkową dzielnicę. Umysłowa czynność jego mogła i musiała sięgnąć najdalszych gałęzi przemysłu metalurgicznego.
W praktyce ograniczała się do rysunków maszyn parowych. Były one rozmaitych rozmiarów i różnych sił, dla rozmaitych przemysłów i użytków, dla okrętów wojennych i drukarskich pras, to była specyalność jego. Podział pracy, posunięty do ostatecznych granic, ściskał go w kleszczach swoich.
Po czterech miesiącach przepędzonych w oddziale A, nie więcej jak przedtem wiedział o całości tego co się robiło w Stalowem mieście. Co najwyżej, zebrał trochę ogólnych wiadomości o organizacyi, w której sam, pomimo zasług swoich, był tylko nic nieznaczącem kółkiem. Wiedział, że środkiem pajęczyny, którą Stahlstadt wyobrażało, była wieża Byka, rodzaj olbrzymiego gmachu, który panował nad wszystkiemi sąsiedniemi zabudowaniami. Dowiedział się także, z legendowych opowiadań w garkuchni, że osobiste mieszkanie Herr Schultze’a znajdowało się u podnóża owej wieży, i że słynny tajemny gabinet był w środku jej. Dodawano również, że sala ta sklepiona, zabezpieczona od pożaru i ufortyfikowana wewnątrz, tak jak monitor na zewnątrz, zamykała się drzwiami ze stali zaopatrzonemi w zamki strzelające, godne najbardziej podejrzliwego banku. Ogólnie mniemano zresztą, że Herr Schultze pracował nad ukończeniem machin wojennych, siły i doskonałości nieznanej dotąd, a mających na celu zapewnić wkrótce Niemcom powszechne panowanie.
Najprzód Marceli tworzył najzuchwalsze plany wdarcia się lub dostania się jakimkolwiek sposobem do owej zaczarowanej fortecy, której tajemnicę chciał posiąść koniecznie. Nie mógł wynaleźć nic praktycznego. Mury grube, ponure, w nocy oświecone potokami światła, strzeżone przez silną wartę, stały przed nim jak nieprzezwyciężona przeszkoda. Chociażby nawet potrafił przedrzeć się mimo jednej z tych straży, cóż obaczyłby? Szczegóły, zawsze szczegóły, nigdy całości.
Mniejsza o to. Przysiągł sobie, że nie ustąpi, i dotrzyma przysięgi tej. Chociażby miał czekać lat dziesięć, nie opuści stanowiska. Musi nakoniec wybić godzina, w której tajemnica stanie się jego własnością! Musi tak być. Miasto-Francya rozwijało się pomyślnie; dobroczynne instytucye jego sprzyjały wszystkim i każdemu, wskazując zarazem ludom zniechęconym nowy widnokrąg. Marceli nie wątpił, że wobec takiego powodzenia rasy łacińskiej, Schultze więcej niż kiedy pragnąć musi wykonać swoje pogróżki. Samo Miasto Stalowe i prace jego były tego dowodem.
Tak upłynęło kilka miesięcy.
Pewnego dnia, w marcu, Marceli po raz tysiączny może powtórzył sobie samemu tę przysięgę Anibala, kiedy dano mu znać, że główny dyrektor ma mu coś powiedzieć.
— Otrzymałem od Herr Schultze’a — rzekł mu ten wysoki dygnitarz — rozkaz przysłania mu najlepszego rysownika naszego. Pan nim jesteś. Proszę złożyć rzeczy swoje; przejdziesz do wewnętrznego obwodu. Jesteś awansowany na porucznika.
A zatem, w tejże właśnie chwili, kiedy tracił już prawie nadzieję, logiczne i naturalne następstwo heroicznej pracy jego, zjednało mu ów upragniony przystęp! Marceli tak był przejęty radością, że uczucie to, mimowoli odbiło mu się na twarzy.
— Bardzo mi przyjemnie, że mogłem zwiastować tak dobrą wiadomość — mówił dalej dyrektor — i radzę panu tylko, byś wytrwał na drodze, którą idziesz tak odważnie. Najświetniejsza przyszłość czeka pana. Możesz pan odejść.
Nakoniec po tak długiej próbie, Marceli ujrzał cel, do którego wytrwale dążył.
W kilka minut złożył odzienie swoje do walizki i w towarzystwie szarych ludzi dostał się do ostatniego muru, którego jedyna brama, wychodząca na drogę A, mogła być tak długo jeszcze zamknięta przed nim.
Znalazł się u stóp owej niedostępnej Wieży Byka, której dotąd nasrożoną głowę widział zdala niknącą w obłokach,
Widok, jaki odkrył się przed nim, należał z pewnością do najbardziej niespodzianych. Wyobraźcie sobie człowieka, nagle, odrazu przeniesionego z pracowni europejskiej, hałaśliwej, pospolitej, w głąb dziewiczego lasu zwrotnikowej strefy. Taka to niespodzianka czekała Marcelego w środku Stahlstadtu.
Znalazł się we wspaniałym parku Herr Schultze’a. Wysmukłe palmy, gęste banany, grube kaktusy, tworzyły ciemny gąszcz. Rośliny pnąc się z wdziękiem, opasywały wiotkie eucalyptusy, zwieszały się zielonymi wieńcami lub opadały w bogatych warkoczach. Najdziwaczniej wyglądające tłuste rośliny kwitły w gruncie. Ananasy dojrzewały obok pomarańcz. Kolibry i ptaki rajskie roztaczały na wolnem powietrzu przepych pierza swego. Nakoniec, sama temperatura była tak zwrotnikową jak cała roślinność.
Marceli wodził oczami, szukając kaloryferów i okien, które dokonywały cudu tego, i osłupiał na chwilę widząc tylko błękit nieba.
Później przypomniał sobie, że niedaleko stamtąd była kopalnia węgla, paląca się ciągłym ogniem, zrozumiał, że Herr Schultze dowcipnie zużytkował te skarby podziemnego ciepła i, metalicznemi rurami sprowadzając je, urządził stałą temperaturę cieplarni u siebie.
Ale chociaż rozum młodego alzatczyka wytłómaczył mu zagadkę, oczy jego jednak oczarowane były zielonością trawników, a nozdrza z zachwytem wchłaniały zapach, napełniający atmosferę. Wynagradzał sobie teraz sześć miesięcy czasu, które spędził nie widząc ani jednego źdźbła trawy. Ulicą wysypaną piaskiem doszedł po nieznacznej pochyłości do marmurowych schodów, ponad którymi panowała wspaniała kolumnada. W tyle wznosiła się olbrzymia masa wielkiego czworokątnego gmachu, który był jak gdyby podstawą Wieży Byka. W przysionku Marceli spostrzegł siedmiu czy ośmiu lokajów w czerwonej liberyi i szwajcara z kapeluszem o trzech rogach i halebardą; zauważył też bogate kandelabry z bronzu między kolumnami, a kiedy wstępował na stopnie, usłyszał lekki huk, z którego domyślił się, że pod stopami jego przechodziła podziemna kolej żelazna.
Marceli powiedział swoje nazwisko i natychmiast został wprowadzony do przedpokoju, który był prawdziwem muzeum rzeźby. Nie zatrzymując się w nim, przeszedł jeden salon czerwono-żółty, potem salon czarno-żółty i przybył nakoniec do salonu żółto-złotego, gdzie lokaj zostawił go samego na pięć minut. Nakoniec został wprowadzony do przepysznego gabinetu zielono-złotego.
Herr Schultze we własnej osobie, palący długą glinianą fajkę i popijający piwo ze sporego kufla, wśród całego tego przepychu, robił wrażenie plamy z błota na lakierowanym bucie.
Nie podniósłszy się, nie odwróciwszy nawet głowy, stalowy król rzekł zimno i obojętnie:
— Jesteś rysownikiem?
— Tak, panie.
— Widziałem rysunki twoje. Bardzo są dobre. Ale ty nic więcej oprócz maszyn parowych nie umiesz?
— Nigdy mię nie pytano o nic więcej.
— Czy znasz trochę balistykę?
— Studyowałem ją dla własnej przyjemności i w chwilach swobodnych.
Odpowiedź ta przemówiła do serca Herr Schultze’a. Raczył spojrzeć na swego podwładnego.
— A zatem podejmiesz się wyrysować razem ze mną armatę!.. Zobaczymy jak się z tego wywiążesz!.. Ah! trudno ci będzie zastąpić miejsce tego głupca Sohne’a, który zabił się dziś rano, obracając w ręku woreczek z dynamitem!.. Bydlę! mógł nas wszystkich wysadzić w powietrze!

Trzeba wyznać, że ten brak wszelkiego uczucia nie wydawał się bardzo oburzającym w ustach Herr Schultze’a.




ROZDZIAŁ VIII.

Jaskinia smoka.

Przy zwiększającem się ciągle powodzeniu, jakiego doznawał młody Alzatczyk, nie będzie zapewnie dziwił się czytelnik, gdy po kilku tygodniach zastanie go żyjącego w największej poufałości z Herr Schultz’em. Nie rozłączali się prawie z sobą. Prace, posiłek, przechadzki po parku, długie fajki palone obok musującego piwa — wszystko to było im wspólne. Nigdy jeszcze ex-profesor z Jeny nie miał współpracownika, któryby tak odpowiadał sercu jego, któryby go tak rozumiał półsłówkami, rzec można, któryby umiał tak zużytkować jego teoretyczne pomysły.
Marceli nietylko w najwyższym stopniu posiadał znajomość rzemiosła swego we wszystkich jego gałęziach, był to zarazem najprzyjemniejszy towarzysz, pracownik niezmordowany, wynalazca płodny, a pomimo to skromny niesłychanie.
Herr Schultze był nim zachwycony. Dziesięć razy na dzień mówił do siebie samego:
— Co to za skarb! Co to za perła ten chłopiec!
W istocie zaś Marceli od pierwszego rzutu oka poznał charakter strasznego swego patrona. Dojrzał, że główną cechą jego charakteru był egoizm, potężny, wszystkożerny, objawiający się na zewnątrz bezmierną próżnością i do tego zastosował całe swoje z nim postępowanie.
W kilka dni młody Alzatczyk tak doskonale poznał mechanizm tej klawiatury, że grał na Herr Schultze’u, jak na fortepianie. Taktyka jego polegała na tem, że starał się o ile mógł wykazać swoją własną zasługę, ale czynił to w taki sposób, by dać zarazem tamtemu możność wykazania jego wyższości nad sobą.
Naprzykład, gdy chodziło o rysunek, robił go doskonałym, zostawiając w nim jednakże błąd jakiś, łatwy do poprawienia; tak, że ex-profesor zwracał nań uwagę natychmiast z wielką żywością.
Jeżeli miał jakąś teoretyczną myśl, starał się dać ją poznać w rozmowie, a to w taki sposób, by Herr Schultze mógł sądzić, że sam trafił na nią. Czasami nawet posuwał się dalej, mówiąc naprzykład:
— Zrobiłem plan tego statku o zdejmującej się ostrodze, coś go pan żądał.
— Ja? — odpowiadał Herr Schultze, który nigdy nie myślał o niczem podobnem.
— Ale tak! Zapomniałeś pan o tem?.. Ostroga odejmuje się, i zostawia w statku nieprzyjacielskim torpilę , wybuchającą dopiero po upływie trzech minut!
— Nic już nie pamiętam. Tyle mam pomysłów w głowie!
I Herr Schultze spokojnie przywłaszczał sobie ojcowstwo nowego wynalazku.
Może zresztą nawpół tylko dawał się tak oszukiwać. Prawdopodobnie czuł w duszy wyższość Marcelego nad sobą. Ale jedna z tych tajemniczych fermentacyi mózgu sprowadzała to, że chciał tylko »uchodzić« za wyższego, a szczególnie pragnął, by podwładny jego miał takie złudzenie!..
— A to głupiec, z całym tym swoim rozumem — mówił do siebie niekiedy, cicho śmiejąc się i ukazując wszystkie swoje trzydzieści dwa zęby.
Zresztą, próżność jego umiała to sobie wynagrodzić. On tylko jeden na świecie mógł urzeczywistnić tego rodzaju marzenia przemysłowe!.. Marzenia te miały wartość swą tylko przez niego i dla niego!.. Marceli jest niczem więcej, jak jednem z kółek organizmu, który to on, Schultze , umiał stworzyć i t. p. i t. p.
Pomimo to wszystko, nie wygadywał się, jak to powiadają. Po pięciu miesiącach pobytu w Wieży Byka, Marceli nie wiele więcej niż przedtem wiedział o tajemnicach Dzielnicy środkowej. Wprawdzie, podejrzenia jego stały się prawie pewnikami. Coraz mocniej był przekonany, że w Stahlstadzie ukrywała się tajemnica, i że Herr Schultze oprócz zysku, miał jeszcze coś innego na celu. Wyłączny kierunek myśli jego, a nawet rodzaj przemysłu, któremu się oddał, nasuwał prawdopodobną hipotezę, że chodziło o wynalazek jakiejś nowej maszyny wojennej.
Ale co i jak? Zagadka zawsze jeszcze była ciemną.
Marceli doszedł wreszcie do tego przekonania, że nie dowie się o niej bez jakiegoś przesilenia. Widząc, że to nie nastąpi samo, postanowił doprowadzić do niego.
Było to wieczorem 5 września, pod koniec obiadu. Rok temu, w tenże sam dzień, Marceli odnalazł był w studni Albrechta zwłoki swego małego przyjaciela, Karla.
Długa, surowa zima tej Szwajcaryi amerykańskiej pokrywała jeszcze swoim białym płaszczem wszystkie pola dokoła. Ale w parku Stahlstadt’u temperatura tak była ciepła jak w czerwcu, i śnieg topniejąc zanim dotknął ziemi, opadał w kształcie rosy, nie zaś białych płatków.
— Nieprawdaż jaka doskonała kiełbasa z kapustą? — odezwał się Herr Schultze, który pomimo milionów, nie stracił upodobania do ulubionej potrawy swojej.
— Doskonała — odrzekł Marceli, który jadł ją po bohatersku, chociaż miał prawie wstręt do niej, tak mu już obrzydła.
Buntujący się żołądek skłonił go nareszcie do kroku, nad którym przemyśliwał oddawna.
— Nie rozumiem nawet, jak mogą żyć narody, które nie mają ani kiełbasy, ani kapusty, ani piwa! — mówił znowu Herr Schultze z westchnieniem.
— Życie musi być dla nich długą męczarnią — odpowiedział Marceli. — Będzie to prawdziwym dowodem humanitarnych uczuć, kiedy się je przyłączy do Vaterlandu.
— Ho! Ho!.. przyjdzie to... przyjdzie!.. — zawołał Stalowy król. — Oto usadowiliśmy się już w samym środku Ameryki. Niechno zdobędziemy jedną lub dwie wyspy w okolicach Japonii, a zobaczysz jakimi krokami pójdziemy dalej.
Lokaj wniósł fajki. Herr Schultze nałożył swoją i zapalił. Marceli rozmyślnie obrał tę chwilę błogiego usposobienia.
— Muszę wyznać — rzekł po chwilowem milczeniu — że nie bardzo wierzę w ten podbój!
— Jaki podbój? — zapytał Herr Schultze; który zapomniał już był o przedmiocie rozmowy.
— Podbój świata przez Niemców.
Eksprofesor sądził, że źle usłyszał.
— Nie wierzysz w podbój świata przez Niemców?
— Nie...
— A to dobre, to mi się podoba!.. Chciałbym wiedzieć, jaka jest przyczyna tego powątpiewania?
— Ta po prostu, że artylerzyści francuscy prześcigną was i pobiją... Szwajcarzy, moi rodacy, którzy znają ich dobrze, utrzymują, że u Francuza nauka nie idzie w las. Rok 1870 był dla nich smutną nauką, która na złe wyjdzie nauczycielom. Nikt o tem nie wątpi w naszym małym kraju, a jeżeli mam wszystko panu powiedzieć, takie też jest zdanie najwytrawniejszych ludzi w Anglii.
Marceli wymówił te słowa tonem zimnym, suchym, stanowczym, co zwiększyło jeszcze, jeżeli podobna, wrażenie, jakie to bluźnierstwo, tak wręcz wypowiedziane, musiało sprawić na Królu stalowym.
Herr Schultze oniemiał, osłupiał. Krew tak gwałtownie uderzyła mu do twarzy, że młody człowiek przestraszył się, czy nie za daleko zaszedł. Spostrzegłszy jednak, że ofiara jego, wytrzymała cios ten, chociaż o mało co nie udusiła się z wściekłości, mówił dalej:
— Tak, niemiło dowiedzieć się o tem, ale tak jest. Nasi współzawodnicy nie zdradzają się żadnym ruchem, ale tem zawzięciej pracują. Myślisz pan, że się niczego nie nauczyli od ostatniej wojny? Podczas kiedy my niezdarnie powiększamy tylko ciężar dział naszych, bądź pan pewny, że oni przygotowują coś nowego, o czem dowiemy się przy pierwszej sposobności.
— Nowego! nowego! — wyjąkał Herr Schultze. — My też robimy coś nowego!
— A tak! jest o czem mówić! Robimy ze stali to, co poprzednicy nasi robili z bronzu, ot i wszystko! Podwajamy rozmiary i doniosłość naszych dział!
— Podwajamy?.. — odrzekł Herr Schultze tonem, który znaczył: Naprawdę, więcej niż podwajamyl
— Ale w gruncie rzeczy jesteśmy tylko naśladowcami. Chcesz pan, żebym powiedział prawdę? Brak nam zdolności wynalazku. Nie możemy nic wynaleźć, a Francuzi? O ci wynajdują, bądź pan tego pewny!
Herr Schultze uspokoił się trochę na pozór. Jednakże drżenie jego warg i bladość, która nastąpiła po apoplektycznej czerwoności twarzy, jasno wskazywały miotające nim uczucia.
Dojść do takiego stopnia upokorzenia? Nazywać się Schultz’em, być absolutnym panem największej fabryki i najpierwszej w świecie giserni dział, widzieć u stóp swoich parlamenty i królów, i słyszeć od lichego szwajcarskiego rysownika, ze braknie ci zdolności wynalazku, ze stoisz niżej francuskiego artylerzysty!.. I to wówczas, kiedy tuż, za murem tylko, masz czem zawstydzić tysiąckrotnie zuchwalca tego, zamknąć mu usta i głupie jego dowodzenie zniweczyć? Nie, niepodobna znieść męczarni takiej.
Herr Schultze zerwał się tak nagle, że stłukł fajkę. Potem, patrząc na Marcelego z ironią i zaciskając zęby, rzekł a raczej syknął te słowa:
— Chodź pan ze mną, pokażę panu czy ja, Herr Schultze, nie mam zdolności wynalazku!
Marceli stawił wiele, ale wygrał, dzięki zadziwieniu, jakie sprawiła tak nagła i tak niespodziana mowa, dzięki gwałtownemu gniewowi, który wywołał u eksprofesora. Próżność silniejsza była niż ostrożność. Pilno było Schultze’mu wyjawić tajemnicę, i jak gdyby pchnięty siłą jakąś, wszedł do swego gabinetu, starannie zamykając za sobą drzwi. Posunął się prosto ku szafie z książkami i dotknął jednej ze ścian jej. Natychmiast ukazał się w murze otwór, zakryty rzędami tomów. Było to wejście do wązkiego przejścia, którego kamienne schody prowadziły aż do samych stóp Wieży Byka.
Tam drzwi dębowe otworzyły się za pomocą małego klucza, który nigdy nie rozstawał się z panem tych miejsc. Następne drzwi zamknięte były na kłódkę sylabiczną, w rodzaju tych, jakie się używają do okutych skrzyń. Herr Schultze ułożył słowo i otworzył ciężkie żelazne podwoje, z wewnętrznej strony uzbrojone w skomplikowany przyrząd maszyn wybuchających, którym Marceli, zapewne przez ciekawość pochodzącą z zawodu, chciał się był bliżej przypatrzyć. Ale przewodnik jego nie dał mu czasu na to.
Obydwaj znaleźli się przed trzeciemi drzwiami, bez widocznego zamka, i które otworzyły się za prostem pchnięciem, wykonanem, ma się rozumieć, podług określonych prawideł.
Przebywszy te trzy szańce, Herr Schultze i towarzysz jego musieli wejść na dwieście stopni żelaznych schodów i dostali się na szczyt Wieży Byka, która panowała nad całem Stalowem Miastem.
Na tej wieży z granitu, której moc była niepokonana, znajdował się rodzaj zaokrąglonej kazematy, a w niej kilka strzelnic. Na środku kazematy stała armata ze stali.
— Oto jest — rzekł profesor, który przez całą drogę milczał.
Była to największa z oblężniczych armat, jakie Marceli widział kiedykolwiek. Musiała ważyć przynajmniej trzysta tysięcy kilogramów i nabijała się od tyłu. Otwór jej miał półtora metra średnicy. Osadzona na lawecie ze stali, toczyła się po pasach z tegoż metalu; dzięki systemowi zębatych kół, ruchy jej tak były ułatwione, że dziecko mogłoby nią kierować. W tyle lawety znajdowała się sprężyna, której przeznaczeniem było zapobiegać cofaniu się działa, a przynajmniej ściśle równoważyć je i po każdym strzale automatycznie ustawić na dawnem miejscu.
— Jakaż jest siła tego działa? — zapytał Marceli, który pomimowoli musiał podziwiać taką maszynę.
— O dwadzieścia tysięcy metrów pełnym pociskiem przebijamy blachę grubą na czterdzieści cali z taką łatwością, jak gdyby to była kartka papieru.
— Jakaż jest jego doniosłość?

— Doniosłość jego! — zawołał Herr Schultze, unosząc się. — Aha! mówiłeś przed chwilą, że
Na środku stała olbrzymia armata ze stali.
naśladowczy geniusz nasz zdobył się tylko na zwiększenie doniosłości dział teraźniejszych!.. Otóż, ja podejmuję się wyrzucić z tego działa pocisk o dziesięć mil odległości stąd.

— Dziesięć mil? — zawołał Marceli. — Dziesięć mil! Jakiegoż nowego prochu używasz pan?
— Oh! teraz już mogę wszystko powiedzieć! — odpowiedział Herr Schultze szczególnym tonem. — Nic już teraz nie przeszkadza mi odsłonić ci wszystkie moje tajemnice! Gruboziarnisty proch zrobił już swoje. Ja używam strzelniczej bawełny, której siła rozsadzania jest cztery razy większą od prochu zwykłego; siłę tę powiększam do pięciu razy, dodając saletry w ilości ośmiu dziesiątych wagi bawełny.
— Ale — zrobił uwagę Marceli — żadna armata, chociażby była z najlepszej stali, nie potrafi oprzeć się ciśnieniu tych gazów. Działo pańskie po trzech, czterech, pięciu wystrzałach będzie zepsute i bez użytku.
— Chociażby wystrzeliło raz jeden, tylko jeden, to wystarczy.
— Ten raz drogo kosztowałby!
— Milion, ponieważ armata tyle kosztuje!
— Strzał jednomilionowy!..
— Mniejsza o to, jeżeli ten strzał może zniszczyć miliard!
— Miliard! — za wołał Marceli.
Powstrzymał się jednak od wybuchu zgrozy pomieszanej z uczuciem podziwu, które budził w nim ten nadzwyczajny człowiek zniszczenia. Potem dodał:
— Rzecz pewna, że działo to jest zadziwiającem i przepysznem, ale pomimo wszystkich zalet jego widzę, że usprawiedliwia zdanie moje poprzednie: udoskonalenia, naśladownictwo, brak wynalazku!
— Brak wynalazku? — odpowiedział Herr Schultze, wzruszając ramionami. — Powtarzam panu, że nie mam już tajemnic przed nim! Proszę za mną!
Stalowy król i towarzysz jego opuścili kazematę i zeszli na niższe piętro, które łączyło się z platformą za pomocą hydraulicznych wind. Tam znajdowała się pewna liczba przed miotów podłużnego kształtu, formy cylindrycznej; zdaleka wyglądały one jak armaty zdjęte z lawet.
— Oto nasze granaty — rzekł Herr Schultze.
Tym razem Marceli musiał wyznać, że narzędzia, na które patrzał, w niczem nie były podobne do tych, jakie znał dawniej.
Były to ogromne rury, długie na dwa metry, mające w średnicy jeden metr i dziesięć centymetrów, wewnątrz pokryte ołowiem, na którym mogły się odcisnąć wyżłobienia rury działowej, z tyłu zamknięte stalową nitowaną blachą, a z przodu zakończone kojcem ze stali, zaopatrzonym w perkusyjny, czyli pistonowy guzik.
Jaka była szczególna własność tych granatów? Z powierzchowności ich domyślić się tego niepodobna było. Przeczuwać tylko chyba było można, że zawierały we wnętrzu swojem jakiś materyał straszliwie wybuchający, straszliwiej od wszystkiego, co dotąd zrobiono w tym rodzaju.
— Nie odgadujesz? — zapytał Herr Schultze, widząc, że Marceli milczy.
— Na honor, nie! Po co granat tak długi i tak ciężki, przynajmniej z pozoru?
— Pozór myli — odpowiedział Herr Schultze — ciężar jego nie bardzo się różni od zwykłego granatu tegoż kalibru... No, trzeba ci wszystko powiedzieć!.. Granat - raca jest zrobiony ze szkła, pokrytego drzewem dębowem i naładowany dwutlenkiem węgla płynnym, przy wewnętrznem ciśnieniu siedemdziesięciu dwóch atmosfer. Spadając granat pęka, i płyn zamienia się w gaz. Następstwa tego są takie: na dosyć znacznej przestrzeni miejsca, gdzie granat pękł, powstaje zimno około stu stopni poniżej zera, a jednocześnie ogromna ilość dwutlenku węgla miesza się z otaczającem powietrzem. Wszystkie istoty żywe, znajdujące się w promieniu trzydziestu metrów od miejsca wybuchu, ulegają zmarznięciu, a zarazem uduszeniu. Mówiąc trzydzieści metrów, biorę tylko tę liczbę jako podstawę rachunku, bo prawdopodobnie działanie rozciągnie się bez porównania dalej. Zachodzi przytem bardzo korzystna okoliczność: ponieważ dwutlenek węgla, wskutek ciężaru swego, większego od powietrza, przez długi czas bardzo trzyma się niższych warstw atmosfery, przeto niebezpieczny ten pas zachowuje niszczące swe własności przez kilka godzin jeszcze po wybuchu, tak, że kto tylko zechce przez ten czas przekroczyć go, musi zginąć nieodwołalnie. Skutek tego strzału armatniego jest zatem natychmiastowy i trwały!.. To też wówczas niema już rannych, sami tylko umarli!
Herr Schultze widocznej doznawał przyjemności, kiedy tak rozwijał zalety wynalazku swojego. Dobry humor wrócił mu, twarz się okryła rumieńcem dumy, i wszystkie zęby pokazały się na wierzchu.
— Wyobraź sobie — dodał — dostateczną ilość dział moich, skierowanych na oblegane miasto! Rachując po jednej armacie na hektar przestrzeni, trzeba będzie sto bateryi po dziesięć dział dobrze ustawionych, na miasto z tysiąca hektarów. Przedstawmy sobie, że wszystkie te działa znajdują się na przeznaczonem miejscu i każde z nich ma swój cel ustawiony, że atmosfera jest spokojna i przyjazna, nakoniec, że w danej chwili drut elektryczny daje ogólny sygnał... W jednej chwili nie pozostanie ani jedna istota przy życiu na przestrzeni tysiąca hektarów. Prawdziwy ocean dwutlenku węgla zaleje miasto! Myśl ta powstała mi w głowie przeszłego roku, kiedym czytał sprawozdanie lekarskie o przypadkowej śmierci małego górnika w studni Albrechta! Powziąłem ją był najprzód w Neapolu, kiedym zwiedzał Psią grotę[2]. Ale dopiero ten ostatni wypadek rozwinął ją i ustalił całkowicie. Rozumiesz dobrze zasadę, nieprawdaż? Sztuczny ocean czystego dwutlenku! Otóż jedna piąta proporcya gazu tego wystarcza, by zatruć powietrze i uczynić je niemożebnem do oddychania.
Marceli nie mówił ani słowa. Zamknięto mu usta. Herr Schultze tak żywo uczuł swój tryumf, że nie chciał go nadużywać.
— Jeden tylko szczegół niepokoi mnie rzekł.
— Jaki? — spytał Marceli.
— Nie udało mi się wynaleść sposobu jakiegoś dla usunięcia zwykłego wybuchowi łoskotu, skutkiem czego mój strzał armatni wiele będzie miał podobieństwa z pospolitym strzałem. Pomyśl sobie, coby to było, gdybym wynalazł cichy strzał! Ta nagła śmierć, spadająca bez najmniejszego hałasu na sto tysięcy ludzi od razu, w noc spokojną i pogodną!
Herr Schultze pogrążył się cały w marzeniach o uroczym ideale, i marzenie to, które było właściwie tylko głębokiem zanurzaniem się w uczuciu miłości własnej, przeciągnęłoby się zapewne długo, gdyby Marceli nie przerwał go uwagą następną:
— Bardzo dobrze, panie, bardzo dobrze, ale tysiące dział takiego rodzaju, toż to olbrzymia suma pieniędzy i czasu.
— Pieniędzy? mam je na zawołanie! Czasu?.. Czas do nas należy!
I naprawdę, Germanin ten, ostatni ze swej szkoły, wierzył temu, co mówił.
— Niech i tak będzie — odpowiedział Marceli. — Granat pański, naładowany dwutlenkiem węgla, niekoniecznie jest nowością, pochodzi bowiem od trujących pocisków, oddawna znanych; ale nie przeczę, że jest potężnie niszczącym. Tylko...
— Tylko?..
— Względnie do swych rozmiarów jest za lekki, i jeżeli ten pójdzie o dziesięć mil?
— Jego przeznaczeniem jest pójść tylko o mil dwie — odpowiedział Herr Schultze, uśmiechając się. — Ale — dodał pokazując inny granat — oto pocisk z lanego żelaza. Ten jest pełny i zawiera w sobie sto małych dział symetrycznie ułożonych, osadzonych jedne w drugich tak, jak rury w perspektywie, i które wyrzucone jako pociski stają się działami i z kolei wyrzucają małe granaty naładowane palnymi materyałami. To tak, jak gdybym bateryę wyrzucił w powietrze; zaniesie ona pożar i śmierć na całe miasto, zasypując je gradem nieugaszonych ogni! Ten pocisk ma ciężar potrzebny do przebycia dziesięciu mil, o których mówiłem! I niedługo zrobimy z nim doświadczenie takie, że niedowiarki będą mogli dotknąć palcem sto tysięcy trupów, które legną od niego na ziemi.
Zęby świeciły się w tej chwili tak nieznośnym blaskiem w ustach Herr Schultze’a, że Marceli gwałtowną miał ochotę wybić mu ich z tuzin. Ale miał siłę powstrzymać się. Nie było to bowiem jeszcze wszystko, co miał od Króla stalowego usłyszeć.
Wistocie, Herr Schultze przemówił dalej:
— Powiedziałem już, że niezadługo stanowcza próba się odbędzie.
— Jak? gdzie? — zawołał Marceli.
— Jak? Jednym z tych granatów, który wyrzucony przez armatę moją na platformie, przebędzie łańcuch Cascade-Mounts!.. Gdzie? Na miasto, odległe od nas co najwyżej o dziesięć mil, miasto, które nie może spodziewać się tego gromu; a chociażby się nawet spodziewało, nie mogłoby się uchronić od piorunujących następstw jego. Mamy dziś 5 września... A zatem 13-go, o czterdzieści pięć minut na dwunastą wieczorem, Miasto-Francya zniknie z amerykańskiej ziemi! Będzie to nowy pożar Sodomy! Profesor Schultze z kolei ciśnie wszystkie ognie niebios na ziemię!
Na tę niespodzianą wiadomość wszystka krew Marcelego zbiegła mu do serca. Na szczęście, Herr Schultze nie spostrzegł, co się z nim działo.
— Tak! — mówił dalej swobodnym tonem. — My tutaj robimy rzeczy wprost przeciwne temu, co czynią wynalazcy Miasta-Francyi. My szukamy tajemnicy skrócenia życia ludzkiego, podczas kiedy oni szukają sposobu przedłużenia go. Ale ich dzieło jest skazane na zagubę, a ze śmierci, którą my zasiejemy, ma powstać życie. Jednakże wszystko w przyrodzie ma swój cel, i doktor Sarrasin, zakładając odosobnione miasto dostarczył mi, nie domyślając się tego, najwspanialszego pola do moich doświadczeń.
Marceli nie chciał wierzyć temu, co słyszał.
— Ale — rzekł głosem, którego mimo wolne drżenie zdawało się chwilowo zwracać uwagę Stalowego króla — mieszkańcy Miasta-Francyi nic panu złego nie zrobili! O ile wiem, nie masz pan żadnego powodu do wojny z nimi?
— Mój drogi—odpowiedział Herr Schultze — w mózgu twoim, dobrze zorganizowanym pod innymi względami, jest zasób idei celtyckich, które szkodziłyby ci bardzo, gdybyś miał długo żyć. Prawo, dobro, zło, są to rzeczy czysto względne i zależne od sposobu zapatrywania się. Wielkie prawa natury tylko są bezwzględne. Prawo współzawodnictwa bytu jest tak absolutnem, jak prawo ciążenia. Szaleństwem byłoby nie chcieć uznać tego. Zastosować się do tego prawa i działać w duchu jego, jest rzeczą rozsądną i mądrą, i dla tego zniszczę miasto doktora Sarrasin’a. Dzięki mojej armacie, moje pięćdziesiąt tysięcy Niemców łatwo pokonają sto tysięcy owych tam marzycieli skazanych na zagładę.
Marceli, pojmując, że nieużyteczną zupełnie rzeczą byłoby rozumować z Herr Schultz’em, nie starał się odwieść go od jego zamiaru.
Obydwaj opuścili pokój granatów, którego sekretne drzwi zostały zamknięte, i wrócili do jadalnego pokoju.
Z najnaturalniejszą miną w świecie Herr Schultze podniósł do ust swój kufel piwa i, zadzwoniwszy na służącego, kazał sobie podać inną fajkę na miejsce tej, którą stłukł, poczem rzekł do lokaja:
— Czy Arminius i Sigimer są tam?
— Tak, panie.
— Powiedz im, że mają być blisko na zawołanie moje.
Kiedy służący opuścił pokój jadalny, Stalowy król, obróciwszy się do Marcelego, spojrzał mu prosto w twarz.
Alzatczyk nie spuścił oczu przed tym wzrokiem, który stał się metalowo twardym.
— Wykonasz pan rzeczywiście ten projekt?
— Rzeczywiście. Znam doskonale położenie Miasta-Francyi, tak co do długości, jak szerokości geograficznej, i 13-go września, o czterdzieści pięć minut na dwunastą wieczór, zakończy ono byt swój.
— Należałoby może utrzymać plan ten w zupełnej tajemnicy!
— Mój drogi — odpowiedział Herr Schultze — widzę stanowczo, że nigdy nie będziesz logicznym. Z tego powodu mniej już żałuję teraz, że masz tak młodo umrzeć.
Na te ostatnie słowa Marceli powstał.
— Jakto — zimno dodał Herr Schultze — nie zrozumiałeś tego, że o zamiarach moich mówię tylko przed tymi, którzy nigdy ich powtórzyć nie będą mogli?
Zadzwonił znowu. Dwaj olbrzymi, Arminius i Sigimer, ukazali się we drzwiach sali.
— Chciałeś poznać tajemnicę moją, poznałeś ją — rzekł Herr Schultze... Teraz pozostaje ci tylko umrzeć.
Marceli nic nie odpowiedział.
— Za wiele masz rozumu — mówił dalej Herr Schultze, byś mógł sądzić, że pozwolę ci żyć teraz, kiedy wiesz o zamiarach moich. Byłaby to lekkomyślność nie do darowania, byłaby to nielogiczność. Wielkość celu mego nie pozwala mi narażać jego powodzenia dla względu tak małej stosunkowo wartości jak życie człowieka — nawet takiego człowieka jak ty, mój kochany, którego dobrą organizacyę mózgową wysoko cenię. To też żałuję prawdziwie, że miłość własna za daleko mię pociągnęła, i ze teraz znajduję się w konieczności zgładzenia ciebie. Ale musisz zrozumieć, iż wobec sprawy, której się poświęciłem, nie może być mowy o uczuciu. Mogę ci też wyznać, że twój poprzednik Sohne umarł dlatego również, że odkrył tajemnicę moją, a nie z powodu wybuchu dynamitu. Prawidło jest bezwzględne i musi być niezłomne. Nic na to poradzić nie mogę.
Marceli patrzał na Herr Schultze’a, Z dźwięku głosu jego, ze zwierzęcego uporu tej łysej głowy zrozumiał, że jest zgubiony. To też nie myślał sprzeciwiać się.
— Kiedy umrę i jaką śmiercią? — zapytał.
— Nie troszcz się o te szczegóły — odrzekł spokojnie Herr Schultze. — Umrzesz, ale nie będziesz cierpiał. Pewnego rana nie obudzisz się wcale. Nic więcej.
Na znak dany przez Stalowego króla, Marceli został wyprowadzony i zamknięty w swoim pokoju, przy którego drzwiach dwaj olbrzymi zostali na straży.
Pozostawszy sam, młody człowiek z gniewem i strasznym niepokojem zaczął myśleć o doktorze i jego rodzinie, o swoich rodakach, o wszystkich tych, których kochał.

— Niczem jest ta śmierć, co mię czeka — mówił do siebie. — Ale to niebezpieczeństwo, które im grozi. Jak temu zapobiedz!..



ROZDZIAŁ IX.

Ucieczka.

Wistocie, położenie bardzo było niebezpieczne. Co mógł zrobić Marceli, którego godziny życia były policzone i którego ostatnia noc może, zbliżała się z zachodem słońca!
Nie spał ani chwili — nie z obawy, że się nie obudzi więcej, jak powiedział Herr Schultze ale dlatego, że myśl jego nie mogła rozstać się z Miastem-Francyą, któremu groziła tak bliska katastrofa.
— Co począć? — powtarzał sobie. — Zniszczyć tę armatę? Wysadzić w powietrze wieżę, w której się znajduje? Jakże mógłbym dokonać tego? Uciekać!.. uciekać, kiedy pokoju mego strzegą te dwa olbrzymy! A chociażby nawet udało mi się przed ową datą 13 września opuścić Stahlstadt, w jaki sposób mógłbym przeszkodzić katastrofie?.. Ależ tak! Jeżeli nie drogie miasto nasze, to przynajmniej mieszkańców jego mógłbym uratować, dostać się do nich i zawołać: Uciekajcie! uciekajcie niezwłocznie! Grozi wam ogień, grozi żelazo! Uciekajcie wszyscy!
Potem myśli Marcelego w inną podążyły stronę.
— Ten nędznik Schultze! — myślał sobie. — Przypuszczając nawet, iż przesadził mówiąc o niszczących skutkach swego granata, i że nie może zalać całego miasta owym nieugaszonym ogniem, pewną jest jednak rzeczą, że znaczną część jego może spalić odrazu. Straszną tu maszynę wynalazł! Pomimo przestrzeni, która rozdziela oba miasta, olbrzymia armata potrafi je dosięgnąć pociskiem swoim! Szybkość początkowa dwadzieścia razy większa od szybkości otrzymanej dotąd! Coś koło dziesięciu tysięcy metrów, dwie i pół mile na sekundę! Ależ to prawie trzecia część szybkości, z jaką ziemia obiega drogę swoją. Czyż podobna?.. Tak, tak!.. jeżeli działo nie pęknie od pierwszego strzału!.. A nie pęknie, bo zrobione jest z metalu, który nigdy nie pęka! Łotr ten zna doskonale położenie Miasta-Francyi? Nie wychodząc z jaskini swojej, wyceluje armatę z ścisłością matematyczną, i tak jak powiedział — granat padnie na sam środek miasta! Jak uprzedzić o tem nieszczęśliwych mieszkańców?!
Marceli nie zmrużył oka noc całą. Kiedy dzień zaświtał, opuścił łóżko, na którem próżno się męczył gorączkową bezsennością.
— No — powiedział sobie — to na przyszłą noc będzie! Ten kat, który chce mi za oszczędzić cierpienia, czekać będzie zapewne, dopóki sen nie przemoże niepokoju i nie opanuje mię! A wówczas!.. Ale jakąż śmierć przeznacza mi? Czy zamierza zabić kwasem pruskim, który da mi do oddychania, jak będę spał? Czy pokój mój napełni owym dwutlenkiem węgla, którego taką ilość ma na zawołanie? Może gazu tego użyje w stanie płynnym, tak jak do swoich granatów ze szkła; płyn, wracając nagle do gazowego stanu, sprowadzi zimno, wynoszące sto stopni! A nazajutrz, zamiast »mnie«, tego ciała silnego, dobrze zbudowanego, pełnego życia; znajdą mumię wysuszoną, zmarzłą!.. Ach! nędznik! Dobrze, niech moje serce wyschnie, jeżeli trzeba, niech życie moje wyziębnie w tej temperaturze nie do zniesienia, ale niech przyjaciele moi, niech doktor Sarrasin, jego rodzina, Joanna, moja mała Joanna, niech będą ocaleni! Ażeby to się słało, muszę uciec... A zatem, ucieknę!
Wymawiając te słowa, Marceli instynktownym ruchem położył rękę swą na klamce od drzwi, chociaż sądził, że te zamknięte są z zewnątrz.
Ku wielkiemu zdziwieniu jego, drzwi otwarły się, i mógł, jak zawsze, zejść do ogrodu, gdzie miał zwyczaj przechadzać się.
— Ach! — pomyślał sobie — jestem więźniem w centralnej dzielnicy, ale nie w moim pokoju! To już jest coś!
Ale znalazłszy się na dworze, Marceli natychmiast spostrzegł, że chociaż wolny na pozór, nie będzie mógł zrobić ani kroku bez towarzystwa dwóch figur, noszących historyczne, a raczej przedhistoryczne imiona, Arminiusa i Sigimera.
Nieraz dawniej, spotykając ich, zapytywał siebie, jaka jest czynność tych dwóch kolosów szaro ubranych, z szyją byka, z muszkułami herkulesowymi, z czerwonemi twarzami, o gęstych, krzaczastych wąsach i takichże faworytach!
Czynność ich! — znał ją teraz. Byli wykonawcami wyroków Herr Schultze’a, a czasem strażnikami jego własnej osoby.
Ci dwaj olbrzymi mieli go zawsze na oku, spali u drzwi jego pokoju, postępowali za nim krok w krok, jeżeli wyszedł do parku. Nadzór ich tem większego nabierał znaczenia, że oprócz mundurów, które mieli na sobie, uzbrojeni byli w rewolwery i sztylety.
Przytem wszystkiem milczeli, jak ryby. Kiedy Marceli popróbował zawiązać z nimi rozmowę w celu dyplomatycznym, odpowiedzieli mu tylko srogiem spojrzeniem. Nie przyjęli nawet szklanki piwa, którą ofiarował im, przypuszczając, że nie potrafią oprzeć się tej pokusie. Przypatrując im się przez piętnaście godzin, jedną tylko upatrzył w nich skłonność — jedną — do fajki, którą pozwalali sobie palić, włócząc się za nim. Czy skłonność ta da się wyzyskać na korzyść ocalenia? Marceli nie wiedział tego, nie mógł jeszcze nic wynaleść; ale przysiągł sobie, że ucieknie i musiał korzystać ze wszystkiego; co mogło mu do tego dopomódz.
Rzecz nie cierpiała zwłoki. Ale jak się wziąć do niej?
Marceli pewnym był, że za najmniejszą oznaką buntu lub ucieczki dostanie dwoma kulami w łeb. W najlepszym razie, przypuściwszy nawet, że te nie dosięgną go, pozostanie przed nim jeszcze potrójna linia oszańcowań, która opasywała miasto dookoła, wraz z potrójnym rzędem straży.
Dawny uczeń szkoły centralnej, podług swego zwyczaju, postawił kwestyę prawidłowo jako zadanie matematyczne.
I tak, człowiek strzeżony jest przez dwóch zuchów nieznających co to skrupuły, osobiście silniejszych od niego, a nadto uzbrojonych od stóp do głów. Człowiek ten musi najprzód oszukać czujność dozorców swych. Kiedy tego dokona, pozostanie mu jeszcze wydostać się z obwarowanego miejsca, do którego wszelki przystęp jest ściśle strzeżony...
Marceli obracał tę kwestyę na wszystkie strony, przerabiał ją i odrabiał, i zawsze widział, że niepodobna jest przebić muru głową.
Nakoniec, czy nadzwyczajna trudność położenia, w jakiem się znajdował, dodała silniejszego bodźca jego zdolnościom wynalazczym, czy też przypadek sam tylko wskazał mu potrzebny środek — trudno to powiedzieć.
Dość, że nazajutrz, podczas kiedy przechadzał się po parku, oczy jego nagle zatrzymały się na krzewie, rosnącym na jednej z kwater kwiatowych.
Była to roślina niepokaźna wcale, trawiasta, o liściach naprzemian leżących, kończasto-jajowatych i parzystych, z wielkimi czerwonymi kwiatami w kształcie dzwonków jednopłatkowych, osadzonych na kątowej szypułce.
Marceli, który jako amator, był tylko trochę obznajomiony z botaniką, poznał jednak, jak mu się zdawało, charakterystyczną w tym krzewie fizyonomię psiankowatych rodzin. Na wszelki przypadek zerwał mały listek i, przechadzając się dalej, pożuł go lekko.
Nie omylił się. Uczuł wkrótce ociężałość we wszystkich członkach, wraz z początkami nudności, co go przekonało, ze miał pod ręką naturalne laboratoryum belladony, to jest najsilniejszego narkotyku.
Tak błąkając się po ogrodzie, doszedł do małego sztucznego jeziorka, które znajdowało się na południowej stronie parku i w jednym swym końcu tworzyło kaskadę wiernie naśladującą wodospad lasku Bulońskiego.
— Gdzie odpływają wody tej kaskady — zapytał siebie Marceli.
Spływała ona do małej rzeczki, która zakreśliwszy kilkanaście łuków, znikała na krańcu parku.
Musiał przeto znajdować się tam upust, który prawdopodobnie rzeczka napełniała, poczem wymykała się jednym z podziemnych kanałów, zraszających płaszczyznę położoną poza obrębem Stahlstadt’u.
Marceli dopatrzył w tem możności ucieczki. Nie była to naturalnie szeroka brama, zawsze jednak był to sposób wydobycia się ze Stahlstadt’u.
A jeżeli kanał zamknięty jest kratą żelazną — odezwał się głos ostrożności.
— Kto nic nie ryzykuje, nic też nie ma! Piłki nie dla zabawy zostały wynalezione, a jest ich niemało, i to doskonałych w laboratoryum! — odpowiedział głos inny ironiczny; głos co zwykle dyktuje śmiałe przedsięwzięcia.
W dwie minuty Marceli powziął postanowienie. Przyszła mu myśl — pyszna myśl — niemożebna do urzeczywistnienia może, ale którą on postara się urzeczywistnić, jeżeli śmierć go nie zaskoczy przedtem!
Poczem wrócił od niechcenia w stronę krzewu o czerwonych kwiatach, zerwał z niego dwa lub trzy liście, tak, że dozorcy jego musieli to zauważyć.
Wróciwszy do pokoju swego, z takąż ostentacyą wysuszył liście te przed ogniem, zgniótł je potem w rękach i nakoniec zmięszał z tytoniem.
Z wielkiem zdziwieniem swojem Marceli budził się co rano przez sześć następujących dni. Czyżby Herr Schultze, którego nie widywał więcej, z którym się nigdy nie spotykał podczas przechadzek, miał zaniechać zamiaru swego co do pozbycia się jego osoby? Nie, zapewne tak jak nie zaniechał zamiaru zniszczenia miasta doktora Sarrasin’a.
Marceli korzystał z tego, że mu pozwalano żyć, i codziennie powtarzał swój manewr z liśćmi. Naturalnie, że nie palił belladony; w tym celu miał dwie paczki tytoniu, jednę na swój użytek osobisty, drugą na codzienną manipulacyę, Celem jego było, obudzić ciekawość Arminiusa i Sigimera. Bydlęta te, tak namiętnie palące fajki, musiały zauważyć nareszcie krzew, z którego zrywał liście, musiały naśladować jego czynność i sprobować smaku, jaki ta mięszanina nadawała tytoniowi.
Wyrachowanie było dobre, i przewidziany skutek nastąpił, można powiedzieć, mechanicznie.
Szóstego dnia — była to wilia owego fatalnego 13 września — Marceli, nieznacznie spoglądając z ukosa poza siebie, z zadowoleniem spostrzegł, że strażnicy jego robią dla siebie mały zapas liści zielonych.
W godzinę potem widział, jak suszyli je przed ogniem, tarli w swoich szorstkich rękach, a wreszcie mięszali z tytoniem. Zdawali się nawet z góry oblizywać na samą myśl o tym przysmaku!
Czy Marceli zamierzał tylko uśpić Arminiusa i Sigimera ? Nie. Nie o to tylko chodziło mu, by ujść przed ich czujnością. Trzeba było jeszcze znaleść sposób przebycia kanału i wody, która go napełniała, nawet gdyby ten kanał miał kilka kilometrów długości. Marceli wynalazł sposób. Wprawdzie w dziewięciu wypadkach na dziesięć mógł zginąć, ale oddawna już zrobił ofiarę z życia swego.
Wieczór nadszedł, a z wieczorem godzina wieczerzy, potem godzina ostatniej przechadzki. Nierozłączne trio udało się do parku.
Nie tracąc chwili czasu, nie wahając się, Marceli śmiało skierował się w stronę budynku, stojącego wśród drzew, a będącego pracownią modeli. Wybrał jedną z ławek, stojących nieopodal, nałożył fajkę i zaczął palić.
Arminius i Sigimer, którzy mieli już gotowe fajki, usadowili się zaraz na sąsiedniej ławce i zaczęli wypuszczać ogromne kłęby dymu.
Skutek narkotyku objawił się natychmiast.
Nie upłynęło pięciu minut, a dwaj olbrzymi teutońscy ziewali i wyciągali się jak niedźwiedzie w klatce. Oczy ich mgłą zaszły; w uszach im dzwoniło; twarze z czerwonych stały się wiśniowe; ramiona osunęły się nieruchomie; głowy opadły na poręcz ławki.
Fajki potoczyły się na ziemię.
Nakoniec donośne chrapanie z dwóch piersi zmięszało się ze śpiewem ptaków, które z powodu ciągłego lata stale zamieszkiwały parki Stahlstadt’u.
Marceli czekał tylko na tę chwilę, łatwo pojąć, z jaką niecierpliwością, ponieważ nazajutrz wieczór, o czterdzieści pięć minut na dwunastą, Miasto-Francya, skazane przez Herr Schultze’a, miało przestać istnieć.

Marceli wpadł do pracowni wzorów. W wielkiej tej sali było prawdziwe muzeum. Zmniejszone maszyny hydrauliczne, lokomotywy, maszyny parowe, lokomobile, pompy, śruby, maszyny do dziurawienia, pudła statków, maszyny morskie, jednem słowem, samych
Wśród tego człowiek wyglądał prawie jak dziecko.
arcydzieł na kilka milionów. Były to modele z drzewa, przedstawiające wszystko to, co fabryka Schultze’a wykonała od chwili, jak została założoną; łatwo się domyślić, że nie brakło tam modeli dział, torpili i granatów.

Noc była ciemna, a zatem stosowna do śmiałego projektu, który młody Alzatczyk ułożył był sobie. Przygotowując się ostatecznie do ucieczki, zamierzył zniszczyć jednocześnie muzeum modeli Stahlstadt’u. Ah! gdybyż mógł zburzyć wraz z kazematą i działem, które w niej stało, potężną i nieulegającą zniszczeniu, Wieżę Byka! Ale nie było co myśleć o tem.
Pierwszem staraniem Marcelego było wyszukać między narzędziami małą stalową piłkę, mogącą piłować żelazo; wsunął ją zaraz do kieszeni swojej. Potem, śmiałą, pewną ręką potarł zapałkę o pudełko, które wydobył z kieszeni, i płomień jej zbliżył do stosu tek z rysunkami i lekkich modeli z sosnowego drzewa, złożonych w kącie sali.
Zrobiwszy to, wyszedł.
W chwilę potem ogień, podsycony palnymi materyałami, wybuchnął ogromnym płomieniem, który w tysiącznych językach przedarł się przez okna. Natychmiast dzwon uderzył na trwogę; strumień elektryczny poruszył wszystkie dzwonki w rozmaitych cyrkułach Stahlstadt’u, i pompierzy wraz z parowemi maszynami zbiegli się ze wszystkich stron.
W tejże chwili zjawił się Herr Schultze, którego obecność mogła tylko pobudzić i zachęcić robotników do większej czynności.
W kilka minut kotły z parą poddano ciśnieniu i ogromne pompy w szybki wprawiono ruch. Potok wody spadał na ściany i na dach muzeum modeli. Ale ogień silniejszy był od wody, która, można powiedzieć, zamiast gasić go, ulatniała się przy zetknięciu się z nim i wkrótce pożar ogarnął gmach cały ze wszystkich stron. W pięć minut stał się tak silnym, że niepodobna było myśleć o ugaszeniu go. Widok to był straszny i wspaniały zarazem.
Marceli, ukryty w kącie nie spuszczał oka z Herr Schultze’a, który napędzał swych ludzi jak gdyby chodziło o przypuszczenie szturmu do miasta. Muzeum modeli stało odosobnione w parku, i teraz już nie podlegało wątpliwości, że spali się całkowicie.
Nareszcie Herr Schultze, widząc, że nie będzie można ocalić samego budynku, wykrzyknął grzmiącym głosem:
— Dziesięć tysięcy dolarów temu, kto ocali model nr. 3.175, stojący za szkłem na środku!
Model ten był właśnie modelem słynnej armaty, wydoskonalonej przez Herr Schultze’a; był on dla niego droższym od wszystkich przedmiotów, znajdujących się w muzeum.
Ale dla uratowania go, trzeba było rzucić się w sam środek ognia, przez atmosferę czarnego dymu, w którym zapewne niepodobna było oddychać. Na dziesięć prawdopodobieństw było ich dziewięć, że kto raz tam wejdzie, nie wydostanie się już stamtąd! To też pomimo przynęty dziesięciu tysięcy dolarów, nikt nie odpowiadał na wezwanie Herr Schultze’a.
Wtem człowiek jakiś stanął przed nim.
Był to Marceli.
— Ja pójdę — rzekł.
— Ty?! — zawołał Herr Schultze.
— Ja!
— Ale to was nie uratuje, wiedzcie o tem, od wyroku śmierci, który padł na was!
— Nie myślę o tem, by go uniknąć, chcę tylko ocalić ten drogocenny model!
— Idźże zatem — odpowiedział Herr Schultze — a przysięgam ci, jeżeli dokonasz tego, dziesięć tysięcy dolarów sumiennie doręczone zostaną spadkobiercom twoim.
— Liczę na to — odpowiedział Marceli.
Przyniesiono kilka przyrządów Galiberta będących zawsze na pogotowiu, na przypadek pożaru, z ich pomocą bowiem można dostać się do miejsc, w których niepodobna bez nich oddychać. Marceli używał już ich wówczas, kiedy to usiłował ratować od śmierci małego Karla, syna pani Bauer.
Jeden z tych przyrządów pod ciśnieniem kilku atmosfer naładowany powietrzem, został natychmiast umieszczony na jego plecach. Ze szczypcami na nosie, z główką o rur w ustach, rzucił się w płomienie.
— Nakoniec! — pomyślał sobie. — Mam w rezerwoarze powietrza na kwadrans czasu!.. Dałby Bóg, by mi to wystarczyło!..
Czytelnik domyśli się z łatwością, że Marceli nie myślał wcale o ocaleniu modelu armaty Schultze’a. Z niebezpieczeństwem życia przebył salę napełnioną dymem, pod gradem palących się głowni i płomienistych belek, które jakby cudem nie dosięgły go, i wymknął się drugiemi drzwiami wychodzącemi do parku, w chwili kiedy dach palącego się budynku zapadł z trzaskiem wśród rzęsistego deszczu iskier, które wiatr unosił aż ku obłokom.
W kilka sekund Marceli dobiegł do rzeczki, spuścił się wybrzeżem jej do nieznanego upustu, który uprowadzał tę rzeczkę po za granice Stahlstadt’u, i bez wahania rzucił się do wody.
Szybki prąd pchnął go w masę wody, mającej siedem do ośmiu stóp głębokości. Nie potrzebował kierować się, bo prąd unosił go tak, jak gdyby był trzymał nitkę Aryadny. Zaraz też prawie spostrzegł, że znajduje się w wązkim kanale, w rodzaju kiszki, którą wysoka woda rzeczki całkowicie napełniała.
— Jaka jest długość kanału tego? — pytał sam siebie Marceli. — Wszystko od tego zależy! Jeżeli go nie przepłynę w kwadrans, powietrza mi zabraknie i jestem zgubiony!
Marceli zachował zimną krew. Od dziesięciu minut prąd go unosił, kiedy wtem przeszkoda jakaś zatrzymała go.
Była to krata żelazna, ustawiona na zawiasach i zamykająca kanał.
— Obawiałem się tego! — pomyślał sobie Marceli.
I nie tracąc ani sekundy czasu, wyciągnął z kieszeni piłkę i zaczął piłować rygiel przy samej blaszce, w którą tenże był wsunięty.
Pięć minut pracy nie naruszyło rygla. Krata wciąż jeszcze była zamknięta. Marceli oddychał już z wielką trudnością. Powietrze, bardzo rozrzedzone w rezerwoarze, w niedostatecznej ilości wpływało do płuc jego. Szum w uszach, krew w oczach, kongestya w głowie, wszystko wskazywało, że niezwłoczne uduszenie mu grozi! Opierał się jednak, powstrzymywał oddech, by jak najmniej połykać tego tlenu, którego płuca jego nie mogły wydobyć z nikąd!.. ale rygiel, chociaż mocno nadpiłowany, trzymał się wciąż!
W tej chwili piła wypadła mu z rąk.
— Bóg nie może być przeciwko mnie!
I chwyciwszy kratę obiema rękoma; potrząsł nią z tą silą, jaką daje najwyższy instynkt zachowawczy.
Krata otworzyła się. Rygiel pękł i prąd uniósł nieszczęśliwego Marcelego, który na wpół żywy, ostatkami sił wdychał ostatnie atomy powietrza z rezerwoaru!


∗                              ∗

Nazajutrz ludzie Herr Schultze’a, wszedłszy do budynku zupełnie zniszczonego pożarem, nie znaleźli ani pod gruzami, ani w ciepłych jeszcze popiołach, żadnego śladu ludzkiej istoty. Nie ulegało przeto żadnej wątpliwości, że odważny robotnik padł ofiarą poświęcenia swego. Nie dziwiło to wcale tych, którzy go znali w pracowniach fabryki.
Drogocenny model nie mógł być uratowany, ale człowiek, który posiadał tajemnicę Stalowego króla, zginął.
— Bóg mi świadkiem, że chciałem mu oszczędzić cierpienia, — powiedział sobie po prostu Herr Schultze! — W każdym razie, oszczędziło się dziesięć tysięcy dolarów!
Była to jedyna pogrzebowa mowa z powodu zgonu młodego Alzatczyka.


ROZDZIAŁ X.

Artykuł z niemieckiego przeglądu:
»Unser-Jahrhundert«.

Na miesiąc przed czasem, w którym zaszły dopiero co opowiedziane wypadki, pewien przegląd, noszący czerwoną okładkę i zatytułowany »Unser-Jahrhundert« (Nasze stulecie), ogłosił następujący artykuł, dotyczący Miasta-Francyi; artykuł ten podobał się bardzo wybrednym gustom niemieckiego cesarstwa, może dlatego, że z punktu wyłącznie materyalnego roztrząsał wszystko, co odnosiło się do miasta tego.
»Opowiadaliśmy już czytelnikom naszym o nadzwyczajnem zjawisku, które ukazało się na zachodniem wybrzeżu Stanów Zjednoczonych. Wielka Rzeczpospolita amerykańska, dzięki znacznej liczbie emigrantów, należących do jej ludności, oddawna już przyzwyczaiła świat do niespodzianek, które tam następują jedna po drugiej. Ostatnią z nich i najdziwniejszą jest na prawdę ukazanie się Miasta-Francyi, o którem nikomu nie śniło się nawet przed pięciu laty, a które tak nagle dosięgło najwyższego powodzenia i znaj duje się obecnie w kwitnącym stanie.
»Cudowne to miasto jakby czarem powstało na pachnącem wybrzeżu Spokojnego Oceanu. Nie będziemy badali, czy tak jest w istocie, jak utrzymują, że pierwotny plan i pierwsza myśl przedsięwzięcia tego pochodzi od Francuza, doktora Sarrasin’a. Może to być, zwłaszcza, że doktor ów szczyci się pokrewieństwem z naszym słynnym królem Stalowym. A nawet, mówiąc nawiasem, powiadają, że podchwycenie znacznego spadku, prawnie należącego do Herr Schultze’a, przyczyniło się do założenia Miasta-Francyi. Gdzie tylko robi się cokolwiek dobrego na świecie, można być pewnym, że staje się to zawsze ze współudziałem niemieckim; z prawdziwą dumą podnosimy tę prawdę przy tej okoliczności. Ale bądź co bądź musimy udzielić czytelnikom naszym szczegółów dokładnych i autentycznych o tym nagłym wzroście wzorowego miasta.
»Imię jego nie znajduje się na karcie. Nawet wielki atlas, składający się z trzystu siedemdziesięciu tomów in folio naszego znakomitego Tüchtigmanna, gdzie ze ścisłą dokładnością wskazane są wszystkie krzaki i drzewa starego i nowego świata, nawet w tym szlachetnym pomniku nauki geografii, zastosowanej do sztuki tyralierskiej, nie ma żadnego śladu Miasta - Francyi. Tam, gdzie się teraz wznosi nowe miasto, przed pięciu laty był pusty step. Miejsce to wskazane jest na karcie pod 43 stopniem 11’3 szerokości północnej i 124 stopniem 41’17 długości na zachód od Greenwich. Leży zatem nad brzegiem Oceanu Spokojnego, u stóp drugorzędnego łańcucha gór Skalistych, noszącego nazwę Cascade-Mounts, o dwadzieścia mil od przylądka Białego, w stanie Oregon, w Ameryce północnej.
Z największem staraniem wyszukano i między wielu innemi dogodnemi miejscami wybrano to, które zdawało się być najodpowiedniejsze. Do przyczyn, które wpłynęły na ten wybór, zaliczyć szczególnie należy: strefę umiarkowaną, w której się znajduje, a która zawsze wpływała na rozwój cywilizacyi; położenie miasta w rzeczypospolitej federacyjnej i w państwie nowem jeszcze, które czasowo zapewniło mu niezależność i prawa podobne do tych, jakie w Europie posiada księstwo Monaco, z warunkiem przyłączenia się po pewnej liczbie lat do Związku; sąsiedztwo oceanu, który coraz bardziej staje się drogą kuli ziemskiej; grunt żyzny, nierówny i szczególnie sprzyjający zdrowiu; blizkość łańcucha gór, który zatrzymuje wiatr z północy, z południa i ze wschodu, tak, że tylko lekki wietrzyk od morza odświeża atmosferę miasta; mała rzeczka, której woda świeża, lekka, utleniona wskutek częstych spadów i szybkości biegu, przybywa do morza zupełnie czysta; nakoniec, port naturalny, bardzo łatwy do rozszerzenia, a utworzony przez długi przylądek, zakrzywiony w kształcie haka.
Wspomnieć jeszcze należy o drugorzędnych korzyściach: blizkość pięknych kopalni marmuru i kamieni, pokłady karlinu, a nawet ślady ziarn złota. Wprawdzie, dla tej ostatniej okoliczności, o mało co nie odstąpiono od wybranej miejscowości, albowiem założyciele miasta bali się, by gorączka złota nie stanęła na przeszkodzie ich zamiarom. Ale na szczęście ziarnka były rzadkie i małe.
»Wybór okolicy nastąpił wprawdzie dopiero po głębokich i poważnych badaniach, zajął jednak niewiele czasu i nie wymagał osobnej podróży; nauka o ziemi na tyle już teraz jest posuniętą, że nie wychodząc z gabinetu swojego, można powziąć dokładną i pewną wiadomość o najdalszych okolicach.
»Kiedy kwestya ta została rozstrzygniętą, dwaj delegowani komitetu organizacyi wyruszyli z Liwerpoolu, w jedenaście dni potem przybyli do Nowego-Jorku, a za tydzień stanęli w San - Francisco; tu najęli parostatek, który w dziesięć godzin dostawił ich na wskazane miejsce.
»W niespełna miesiąc porozumieli się z władzą, istniejącą w Oregonie; otrzymali koncesyę na pas ziemi, ciągnący się od morza do grzbietu Cascade-Mounts, a szeroki na cztery mile i za pomocą kilku tysięcy dolarów, skłonili pół tuzina plantatorów do zrzeczenia się praw rzeczywistych czy urojonych, jakie ci rościli sobie do tej ziemi.
»W styczniu 1872 r. terytoryum było już zbadane, wymierzone, główne punkta wytknięte i armia z dwudziestu tysięcy kulisów chińskich, pod kierunkiem pięciuset nadzorców i inżynierów europejskich stanęła do dzieła. Plakaty przylepiane w całym stanie Kalifornii, oddzielny wagon stale dodawany do szybkiego pociągu codziennie wychodzącego z San-Francisco i obiegającego ląd amerykański, i codzienna odezwa w dwudziestu czterech dziennikach miasta tego, dostarczyły potrzebną liczbę robotników. Obeszło się nawet bez sposobu, który pewne towarzystwo proponowało, ofiarując się za małą stosunkowo cenę ogłosić wezwanie do robotników olbrzymiemi literami wyrzniętemi na szczytach gór Skalistych. Trzeba wiedzieć, że napływ chińskich kulisów do Ameryki zachodniej wielkie sprawił zamieszanie w cenach robotnika. Z tego powodu nawet kilka stanów dla zapewnienia środków utrzymania własnym mieszkańcom i dla zapobiegnięcia krwawym zajściom, musiało tłumy tych nieszczęśliwych wyrzucać z granic swoich. Założenie Miasta-Francyi w samą porę uratowało ich od zguby. Wyznaczono im jednostajną płacę dolara dziennie i pieniądze miano im dać dopiero po ukończeniu robót, a prócz tego dawano żywność w naturze, którą administracya miejska rozdawała codziennie. Takim sposobem uniknięto nieporządków i haniebnych spekulacyi, które bardzo często towarzyszą wielkim tym poruszeniom ludności.
»Każdego tygodnia, w obecności delegowanych, składano do banku w San-Francisco zarobek pracowników, i każdy z nich odbierając go, musiał zobowiązać się, że nie wróci więcej do miasta. Konieczna to była ostrożność, dająca sposób pozbycia się ludności żółtej, która niewątpliwie bardzo niekorzystnie wpłynęłaby na zmianę typu i charakteru nowego miasta. Zresztą założyciele zachowali dla siebie prawo zezwalania na pobyt lub odmawiania go, co względnie łatwem czyniło zastosowanie tego sposobu.
»Pierwszem wielkiem przedsiębiorstwem było przeprowadzenie gałęzi kolei żelaznej, która połączyła nowe miasto z Pacific-Rail-road i dotarła do miasta Sacramento. Unikano przytem starannie wszelkich wstrząśnień ziemi i głębokich przekopów, które mogłyby były źle wpłynąć na warunki zdrowia. Prace te, jako też roboty koło portu, prowadzono z nadzwyczajną szybkością. Już w miesiącu kwietniu pierwszy pociąg, w prostej linii z Nowego-Yorku idący, przywiózł do dworca Miasta-Francyi członków komitetu, którzy do tego czasu bawili w Europie.
»W tym czasie zatwierdzono główne plany miasta, jako też szczegółowe, dotyczące pomieszkań i gmachów publicznych.
»Nie brakło materyałów: jak tylko bowiem rozeszła się wieść o budowie miasta, natychmiast przemysłowcy amerykańscy zasypali wybrzeża Miasta - Francyi rozmaitymi, jakie tylko sobie wyobrazić można, materyałami budowlanymi. Założyciele mieli wszystko do wyboru. Postanowili oni użyć kamień ciosowy do gmachów narodowych tylko i do ozdoby, domy zaś miały być budowane z cegieł; naturalnie, że nie z owych zwykłych cegieł nie zgrabnie ulepionych z gliny lepiej lub gorzej wypalonej, ale lekkich, równych sobie zupełnie co do kształtu, ciężkości i gęstości i zaopatrzonych w szeregi dziur cylindrycznych, równolegle do siebie idących w kierunku długości cegieł. Otwory te, stykające się z sobą przy ustawianiu cegieł, tworzą we wnętrzu ścian kanały otwarte na obu końcach swoich i takim sposobem dają przystęp powietrzu, które może swobodnie krążyć tak w zewnętrznych, jak w wewnętrznych ścianach domu. Takie urządzenie ma jeszcze tę ważną dogodność, że tłumi dźwięk i każdemu mieszkaniu zapewnia niezależność zupełną.
»Zresztą komitet nie myślał wcale narzucać budowniczym jednego typu domu. Był nawet przeciwny tej nużącej i nieznośnej jednostajności. Ustanowił tylko pewną ilość stałych przepisów, których architekci obowiązani byli trzymać się:
»1. Każdy dom będzie stał odosobniony na cząstce gruntu zasadzonego drzewami, trawnikiem i kwiatami. Należeć będzie do jednej tylko rodziny.
»2. Żaden dom nie będzie miał więcej jak dwa piętra; powietrze i światło nie powinny bowiem być przywłaszczane przez jednych ze szkodą drugich.
»3. Wszystkie domy będą o dziesięć metrów oddalone od ulicy, od której oddzielać je będzie krata wysoka po pas. Przestrzeń między kratą a fasadą domu będzie urządzona jako ogród kwiatowy.
»4. Mury mają być robione z rurkowatych patentowanych cegieł, zastosowanych do podanego wzoru. Co do ornamentyki zupełna wolność pozostawiona jest architektom.
»5. Dachy mają być płaskie, z lekka pochyłe na cztery strony, pokryte asfaltem i otoczone galeryą na tyle wysoką, by zapobiedz mogła wszelkim wypadkom; starannie urządzone ścieki mają ułatwiać natychmiastowy odpływ deszczowej wody.
»6. Wszystkie domy będą zbudowane na sklepionych fundarnentach, otwartych ze wszystkich stron i tworzących pod mieszkaniami rodzaj suteryn przewietrzających, które jednocześnie będą służyły za składy. Rury do wody i upusty, zgromadzone koło środkowego słupa sklepienia będą otwarte, by zawsze można było sprawdzić ich stan i w razie pożaru mieć na zawołanie potrzebną wodę. Hala ta, czyli skład, podniesiony na pięć czy sześć centymetrów ponad poziom ulicy, będzie starannie wysypany piaskiem. Drzwi i osobne schody bezpośrednio łączyć go będą z kuchniami lub spiżarniami tak, że wszystkie czynności gospodarskie załatwiać się będą nie rażąc ani wzroku ani powonienia.
»7. Kuchnie, spiżarnie i inne gospodarskie miejsca, wbrew powszechnemu zwyczajowi, będą umieszczone na górnem piętrze i połączone z dachem, który takim sposobem stanie się dodatkową ich częścią na wolnem powietrzu. Dla łatwego przenoszenia wszystkich ciężarów na to piętro, urządzonym będzie kołowrót poruszany siłą mechaniczną, który za umiarkowaną cenę, tak jak sztuczne światło i woda, będzie służyć mieszkańcom.
»8. Plan mieszkań pozostawiony jest osobistej fantazyi. Ale bezwarunkowo zakazane są w nich dwa niebezpieczne źródła chorób, prawdziwe gniazda miazmatów i laboratorya trucizny: dywany i papierowe obicia. Posadzki artystycznie wykonane z drogiego drzewa, ułożonego w mozaikę przez umiejętnych stolarzy, wieleby straciły na tem, gdyby je ukryto pod wełniankami wątpliwej czystości. Co do ścian, wyłożonych polewaną cegłą, blaskiem swym i rozmaitością przypominają wnętrza mieszkań w Pompei; trwałość ich i bogactwo kolorów o wiele przewyższają malowany papier, w którym tyle jest subtelnej trucizny. Ściany te myją się jak zwierciadła i szyby, tak, jak się czyszczą posadzki i sufity. Żaden zarodek choroby nie może się w nich przyczaić.
»9. Pokój sypialny nie powinien służyć za gabinet do ubierania się. Zaleca się jak najusilniej, by pokój ten, gdzie upływa trzecia część życia, był jak najobszerniejszym, jak najprostszym i miał najwięcej świeżego powietrza. Służyć powinien tylko do spania; cztery krzesełka, łóżko żelazne ze sprężynowym spodnim materacem i wierzchnim wełnianym, często trzepanym, to są jedynie potrzebne w nim meble. Naturalnie, że pierzyny, kołdry pikowane i inne, jako potężni sprzymierzeńcy chorób zaraźliwych, bezwarunkowo są usunięte. Dobre wełniane kołdry, lekkie i ciepłe, łatwo dające się prać, doskonale zastąpią ich miejsce. Firanki i draperye nie są wprawdzie zakazane, ale przynajmniej trzeba starać się robić je z materyałów dających się często prać.
»10. W każdym pokoju jest komin do palenia drzewem lub węglem kamiennym, jak kto zechce, ale każdy komin będzie koniecznie połączony z otworem dającym przystęp wolnemu powietrzu. Co do dymu, ten zamiast uchodzić dachem, podziemnymi kanałami udaje się do osobnych pieców, kosztem miasta zbudowanych w tyle domów, w stosunku jednego pieca na dwieście mieszkańców. Tam pozbywa się cząstek węgla, które był uniósł z sobą, i w stanie bezbarwnym zostaje wyrzuconym w atmosferę, do wysokości trzydziestu pięciu metrów.
»Takie są stałe prawidła, których trzymać się trzeba przy budowie każdego prywatnego mieszkania.
»Ogólne rozporządzenia są równie starannie opracowane.
»Plan miasta jest nadzwyczaj prosty i regularny, tak, że łatwo bardzo rozwijać się dalej może. Ulice krzyżują się pod kątami prostymi, w równych od siebie znajdują się odległościach, jednostajną mają szerokość, wysadzone są drzewami i oznaczone porządkowymi numerami.
»Co pół kilometra ulica, o trzecią część szersza od innych, nazywa się bulwarem albo aleją, mającą z jednej strony odkryty przekop, w którym idą koleje konne i drogi żelazne metropolii.
Na wszystkich placach urządzone są ogrody publiczne, ozdobione tymczasowo pięknemi kopiami arcydzieł rzeźby, dopóki artyści Miasta-Francyi nie wykonają oryginalnych utworów, mogących godnie je zastąpić.
»Wszystkie przemysły i wszystkie handle są wolne.
»Chcąc otrzymać prawo osiedlenia się w Mieście - Francyi, dosyć jest mieć dobre świadectwo, które należy przedstawić; trzeba być uzdolnionym do jakiegoś stanu użytecznego lub do nauk wyzwolonych, w przemyśle, naukach, albo sztukach; trzeba również zobowiązać się do przestrzegania praw miasta. Próżnujące osobistości nie będą w niem cierpiane.
Gmachów publicznych jest już wielka liczba. Najważniejsze z nich są: katedra, pewna ilość kaplic, muzea, biblioteki, szkoły, gimnazya urządzone z przepychem i znajomością warunków hygienicznych, prawdziwie godnych wielkiego miasta.
»Zbytecznem byłoby mówić, że dzieci od lat czterech muszą wprawiać się w ćwiczenia umysłowe i fizyczne, które jedynie mogą rozwinąć w nich siły mózgowe i muszkularne. Przyzwyczajone są do tak wielkiej czystości, że plamę na prostych swych sukniach uważają za hańbę niemal.
»Kwestya czystości osobistej i zbiorowej, jest zresztą przedmiotem głównej troskliwości założyciela Miasta-Francyi. Czyścić, czyścić bez końca, niszczyć wciąż miazmaty stale tworzące się w miejscach, gdzie ludność się skupia, takie jest najważniejsze zadanie centralnego rządu. W tym celu wszystkie kanały koncentrują się za miastem; materyał, przez nie sprowadzony, poddaje się działaniu pewnych chemicznych środków, i wreszcie zgęszczany już wywozi się codziennie na pola.
»Woda leje się wszędzie strumieniami.
»Ulice wyłożone drzewem lub asfaltem a kamienne chodniki tak są czyste, jak posadzka podwórza holenderskiego. Rynki z żywnością są przedmiotem bezustannego nadzoru; surowe kary czekają kupców, którzy się ośmielą spekulować zdrowiem publicznem. Ten, który sprzedaje nieświeże jaja, zepsute mięso, sfałszowane mleko, jest uważanym za truciciela, bo jest nim w istocie. Policya sanitarna, tak potrzebna, powierzona jest ludziom biegłym, prawdziwym specyalistom, którzy stosowne do tego celu nauki pobierali w szkołach normalnych.
»Władza ich rozciąga się aż do praczkarni; te ostatnie zbudowane są na wielką skalę, zaopatrzone w maszyny parowe, sztuczne suszarnie a nadewszystko dezinfekcyjne izby. Bielizna wraca do właściciela swego wyprana z gruntu; starannie przytem przestrzega się tego, by nie mieszać bielizny dwóch rodzin oddzielnych. Ta prosta ostrożność nieobliczone sprowadza korzyści.
»Szpitalów jest mało, bo ogólnie zaprowadzony jest system udzielania pomocy w domu, szpitale zaś przeznaczone są tylko dla cudzoziemców nie mających schronienia i tylko w niektórych wyjątkowych wypadkach. Nie trzeba zdaje się mówić, że myśl urządzenia szpitala w większym od innych gmachu i nagromadzenia siedmiuset lub ośmiuset chorych w jednem ognisku zarazy nie mogła powstać w głowie założyciela wzorowego miasta. Zamiast systematycznie łączyć chorych, tutaj, przeciwnie, starają się odosobnić ich od siebie. Leży to nietylko w ich własnym interesie, ale też i w interesie publiczności. W każdym domu nawet zaleca się, by o ile można trzymano chorego w osobnym pokoju. Szpitale są to budowy wyjątkowe i małych rozmiarów, czasowo potrzebne w nagłych wypadkach.
»Dwudziestu, trzydziestu chorych najwyżej, dla każdego z nich pokój osobny, może się znaleźć w takich lekkich barakach zrobionych z drzewa sosnowego; co rok palą je regularnie i robią nowe. Ambulanse te, zbudowane podług jednego wzoru, są korzystne pod tym względem również, że można je przenosić podług woli w tę lub ową stronę miasta, stosownie do potrzeb, i że w miarę tych ostatnich można je przemieszczać.
»Do służby zdrowia wprowadzono jedną bardzo dobrą nowość, mianowicie dołączono do niej pewną ilość osób, przeznaczonych do pielęgnowania chorych; w domu są one do tego obowiązku w szczególności przyuczone i utrzymywane przez centralną administracyę do użytku publiczności. Kobiety te, z przezornością wybierane, są dla doktorów nieocenioną pomocą. Wnoszą one do rodzin praktyczną umiejętność, tak potrzebną a tak często zaniedbaną w chwili niebezpieczeństwa; zadaniem ich jest nie tylko pielęgnować chorego, ale przeszkadzać zarazem rozszerzeniu się choroby.
»Nie skończylibyśmy, gdybyśmy chcieli wyliczyć wszystkie udoskonalenia hygieniczne, wprowadzone przez założycieli miasta. Każdy obywatel otrzymuje za przybyciem swojem małą broszurę, gdzie są najważniejsze przepisy życia, wskazane przez naukę, wypowiedziane językiem prostym i jasnym.
»Widzimy z nich, że doskonała równowaga między wszystkiemi funkcyami człowieka jest koniecznością dla zdrowia, że tak praca jak spokój zarówno niezbędne są dla organów, że zmęczenie jest potrzebne tak dla mózgu, jak dla muszkułów, że dziewięć dziesiątych chorób pochodzi z zarazy, udzielającej się przez powietrze lub przez pokarmy. Mieszkanie i osoba nie jedną powinny przebyć kwarantannę zdrowia, nigdy ich za wiele być nie może. Unikać pobudzającej trucizny, używać ćwiczeń ciała, sumiennie spełniać obowiązki zawodu swego, pić czystą dobrą wodę, jeść mięso i zdrowe, po prostu przyrządzone jarzyny, spać regularnie od siedmiu do ośmiu godzin co noc, takie jest abecadło zdrowia.
»Zaczęliśmy od pierwszych zasad założycieli a nieznacznie doszliśmy do tego, ze mówimy o tem dziwnem mieście, jako o rzeczy skończonej. Bo też rzeczywiście, zaledwie pierwsze domy stanęły, następne jakby czarem wyszły z pod ziemi. Kto nie był w Ameryce, ten nie może wyobrazić sobie nagłego wzrostu miast tamże. Puste jeszcze w styczniu 1872 r., wybrane miejsce, liczyło sześć tysięcy domów w 1873 r. Miało ich dziewięć tysięcy i wszelkie swe gmachy gotowe w 1874 r.
»Trzeba wyznać, że spekulacya miała też udział swój w tem niesłychanem powodzeniu. Zbudowano wielką ilość domów na gruntach obszernych i nie mających z początku wartości, i odprzedawano je za cenę bardzo umiarkowaną lub odnajmywano pod bardzo skromnymi warunkami. Emigracya zwabiona zupełnym brakiem akcyzy, polityczną niezależnością tego małego odosobnionego zakątka, urokiem nowości, łagodnym klimatem, napełniła wkrótce miasto. Teraz już Miasto-Francya liczy około stu tysięcy mieszkańców.
»Ale co najważniejsza i co szczególnie może nas zajmować, że doświadczenia, tyczące się zdrowia, powiodły się jak najzupełniej. W najszczęśliwszych pod tym względem miastach starej Europy lub Nowego świata, śmiertelność roczna nigdy nie okazywała się o wiele co mniejszą jak trzy na sto; w Mieście-Francyi śmiertelność w ciągu tych lat pięciu była tylko jak półtora na sto. I do tej cyfry jeszcze przyczyniła się mała epidemia błotnista, która się pokazała w pierwszym roku. W tym zaś ostatnim, osobno wziętym, cyfra ta równa się tylko jednemu i ćwierć. Zachodzi przytem jedna okoliczność jeszcze ważniejsza; z małym tylko wyjątkiem, wszystkie przypadki śmierci tam zaszłe, były następstwem chorób specyficznych, właściwych i najczęściej dziedzicznych. Choroby przypadkowe były bez porównania rzadsze i mniej niż gdziekolwiek indziej niebezpieczne. Co do właściwych epidemii, tych wcale nie było.
»Dalsze rozwijanie się tej próby bardzo będzie zajmujące. Ciekawem będzie mianowicie przekonać się, czy taki sposób życia zastosowany do przepisów nauki, wpływem swoim na całe pokolenie a tembardziej na pokoleń kilka nie osłabi usposobienia do chorób dziedzicznych.
»Bez żadnej zarozumiałości możemy się tego spodziewać — pisze jeden z założycieli tego dziwnego miasta, a w tym razie, jakże wielkim będzie rezultat! Ludzie żyjący do dziewięćdziesięciu, lub stu lat, umierający tylko ze starości, jak większa liczba zwierząt, jak rośliny!
»Jakże ponętnym jest taki ideał!
»Jeżeli jednak wolno nam objawić szczere zdanie nasze, musimy wyznać, że nie bardzo wierzymy, by doświadczenie to stanowczo się udało. Widzimy w niem wadę organiczną i prawdopodobnie zgubną; sprawa ta znajduje się w rękach komitetu, w którym łacińska rasa panuje, i z którego niemiecki żywioł systematycznie był usuwany. Niebezpieczny to objaw! Od czasu jak świat istnieje, wszystko co trwałe robiło się tylko przez Niemców, i nic stanowczego nie zrobi się bez nich. Może być, że założyciele Miasta-Francyi przygotowali grunt, wyjaśnili niektóre szczególne punkty, ale prawdziwie wzorowe miasto ujrzymy dopiero na krańcach Syryi, nie zaś w owym kątku Ameryki«.




ROZDZIAŁ XI.

Obiad u doktora Sarrasin’a.

Września 13-go na kilka godzin tylko przed chwilą, którą Herr Schultze wyznaczył na zniszczenie Miasta-Francyi — ani gubernator, ani żaden z mieszkańców nie domyślali się jeszcze strasznego niebezpieczeństwa im grożącego.
Była godzina siódma wieczór.
Ukryte w gęstwinie oleandrów i tamaryszków, miasto rozciągało się z wdziękiem u stóp Cascade-Mounts; małe fale oceanu cicho pieściły jego wybrzeża, marmurem otoczone. Ulice starannie polane, przedstawiały wesoły i ożywiony widok. Lekki wietrzyk łagodnie poruszał wierzchołkami drzew. Trawniki świeżą jaśniały zielonością. Różnobarwne kwiaty rozlewały woń swą do okoła. Domy ciche, spokojne, zdawały się powabnie uśmiechać z pod bieli swojej. Powietrze było łagodne, niebo lazurowe jak morze, które połyskiwało na krańcach alei.
Podróżnik, przybywszy do miasta tego, byłby się zdziwił wyrazem widocznego zdrowia na twarzach wszystkich mieszkańców i ruchem panującym na ulicach. Zamykano właśnie akademie malarstwa, muzyki, rzeźby, bibliotekę, znajdujące się wszystkie w jednym cyrkule; odbywały się w nich doskonałe kursa publiczne, podzielone na małe sekcye, co po zwalało każdemu odnosić istotną korzyść z lekcyi. Tłum, wychodzący z tych zakładów, spowodował pewien natłok; ale żaden wykrzyknik niecierpliwości, żaden głos nieukontentowania nie dał się słyszeć. Na wszystkich twarzach był wyraz spokoju i zadowolenia.
Rodzina Sarrasin’ów zbudowała sobie mieszkanie nie w środku miasta, ale na brzegu oceanu. Tam, zaraz na początku — bo dom ten stanął jeden z pierwszych — doktor osiedlił się z żoną swoją i córką Joanną.
Oktawiusz, zaimprowizowany milioner, pragnął zostać w Paryżu, ale nie miał już teraz przy sobie mentora swego, Marcelego.
Dwaj przyjaciele stracili siebie z oczu od tego czasu prawie, jak przestali mieszkać razem przy ulicy Roi-de-Sicile. Kiedy doktor wyemigrował z żoną i córką nad brzegi Oregonu, Oktawiusz został panem samego siebie. Zaniedbał wkrótce szkołę, gdzie według życzenia ojca miał pracować dalej, i nie zdał ostatniego egzaminu, z którego Marceli wyszedł z pierwszym numerem.
Dotychczas Marceli służył za busolę biednemu Oktawiuszowi, który nie był wstanie postępować samoistnie. Kiedy młody Alzatczyk wyjechał, jego towarzysz dzieciństwa zaczął powoli prowadzić w Paryżu życie na wielką skalę. Większą część dnia spędzał na wysokim koźle ogromnego powozu zaprzężonego w cztery konie, w ciągłej podróży między aleją Marigny, gdzie wziął był mieszkanie i różnemi polami wyścigów za rogatką. Oktawiusz Sarrasin, który na trzy miesiące przedtem, zaledwie umiał utrzymać się na siodle koni maneżowych, najmowanych na godziny, stał się nagle człowiekiem, bardzo biegłym we wszystkich tajemnicach hippologii. Źródłem erudycyi jego był groom angielski, którego miał u siebie na służbie i który opanował go zupełnie za pomocą swych specyalnych wiadomości.
Krawcy, siodlarze i szewcy zajmowali całe poranki jego. Wieczory należały do małych teatrów i do salonów pewnego kasyna, które właśnie pod ten czas było na rogu ulicy Trouchet; Oktawiusz wybrał je dla tego, że uczęszczający w nim ludzie oddawali pieniądzom jego hołd, z jakim się zasługi młodego człowieka nigdzie indziej nie spotykały. Ludzie ci wydawali się idealnie dystyngowanymi. Rzecz szczególna, w liście osób pysznie oprawionej i zawieszonej w pierwszej sali, tylko cudzoziemskie nazwiska figurowały. Tytułów przytem takie było mnóstwo, że, czytając je, możnaby było sądzić, iż się jest w przedsionku kolegium heraldyki. Idąc zaś dalej, można było przypuszczać, że jest to raczej żywa wystawa etnologiczna. Wszystkie wielkie nosy i wszystkie żółte cery dwóch światów zeszły się tutaj. Kosmopolityczne te indywidua ubrane były zresztą z wielkim wykwintem, chociaż okazując wyraźne upodobanie do białawych materyi, zdradzały tem wieczny pociąg żółtej i czarnej rasy, pociąg do koloru »bladych twarzy«.
Oktawiusz zdawał się być młodym bogiem wśród tych wszystkich dwurękich. Powtarzano słowa jego, naśladowano krawatki, zdania uważano za artykuły wiary. A on, upojony tem kadzidłem, nie spostrzegł się, że na każdych wyścigach regularnie tracił wszystkie swe pieniądze. Może być, że niektórzy członkowie klubu, jako pochodzący ze wschodu, sądzili, iż mają prawo do dziedzictwa Bégum. W każdym razie umieli je przyciągać do swoich kieszeni powolnym wprawdzie ruchem, ale ciągłym.
W takiem nowem życiu węzły, łączące Oktawiusza z Marcelim, prędko się zerwały. Od czasu do czasu pisywali do siebie jeszcze; ale cóż wspólnego być mogło między twardym pracownikiem, wyłącznie oddanym tej myśli, by inteligencya jego doszła do wyższego stopnia rozwoju i siły, a ładnym chłopcem, pyszniącym się z bogactwa swego i zajętym tylko historyami klubu i stajni.
Wiadomo już, że Marceli opuścił był Paryż; najprzód śledził kroki Herr Schultze’a, który właśnie założył Stahlstadt, rywalkę Miasta-Francyi, na tym samym niezależnym gruncie Stanów Zjednoczonych; potem przyjął służbę u tegoż Stalowego króla.
Przez dwa lata Oktawiusz prowadził życie bezużyteczne i marnotrawne. Nakoniec, zniechęcony i znudzony próżnią jego, straciwszy kilka milionów, rzucił pewnego pięknego dnia Paryż i pojechał do ojca — co go uratowało od groźnej ruiny, więcej moralnej nawet, niż materyalnej. W tym więc czasie mieszkał w Mieście-Francyi w domu doktora.
Siostra jego, Joanna, z powierzchowności przynajmniej, była śliczną dziewczyną lat dziewiętnastu; czteroletni pobyt w nowej ojczyźnie nadał jej wszystkie przymioty amerykanki, do przymiotów tych łączył się wdzięk francuski. Matka jej mówiła niekiedy, że zanim ją dostała na towarzyszkę wszystkich chwil dnia, nie domyślała się nawet uroku, jaki być może w tak ścisłym stosunku.
Co do pani Sarrasin, ta od powrotu swego syna marnotrawnego, swego infanta, dziecięcia nadziei swoich, była o tyle szczęśliwą, o ile nią być mogła, brała bowiem udział we wszystkich dobrych czynach, które mąż jej mógł robić i robił, dzięki swej ogromnej fortunie.
Tego wieczora doktor miał u siebie na obiedzie dwóch swych najlepszych przyjaciół, pułkownika Hendon’a, starego wiarusa, który utracił ramię pod Pittsburgiem, a ucho pod Serren-Oaks, co mu wcale jednak nie przeszkadzało grać w szachy, i pana Lentz’a, głównego dyrektora wychowania w nowem mieście.
Rozmowa toczyła się o projektach administracyi miasta, o rezultatach, jakie już otrzymano w rozmaitych zakładach publicznych, w instytutach, szpitalach, kasach wzajemnej pomocy.
Pan Lentz, stosownie do programu doktora, w którym nie ominięto nauki religii, założył kilka szkół elementarnych, gdzie nauczyciele starali się rozwinąć umysł dziecka, używając do tego pewnej metody, która ściśle trzymała się naturalnego rozwoju jego zdolności. Zamiast pakować w niego naukę, starano się, by ją pokochał najprzód, unikając starannie owej wiedzy, która, jak powiada Montaigne, »pływa po wierzchu mózgu«, nie przenika do pojęcia, nie czyni człowieka ani mędrszym ani lepszym. Umysł, dobrze przygotowany tylko, sam potrafi wybrać drogę i iść po niej z korzyścią dla siebie i innych.
W tak porządnem wychowaniu starania o hygienę, musiały stać w pierwszym rzędzie. Człowiek bowiem, złożony z ducha i ciała, musi być zarówno pewny tych swoich dwóch sług; jeżeli jeden z nich zawiedzie, wówczas pan cierpi.
W tym czasie Miasto-Francya stało na najwyższym szczeblu pomyślności, nie tylko ma teryalnej, ale i umysłowej. Najznakomitsi uczeni obu światów przyjeżdżali tam na kongresy. Artyści, malarze, rzeźbiarze, muzycy, zwabieni sławą miasta, napływali do niego ze wszystkich stron. Należało spodziewać się, że przy takich nauczycielach pracująca młodzież wsławi kiedyś ten zakątek amerykańskiej ziemi.
Można więc było przewidywać, że nowe te Ateny, pochodzenia francuskiego, staną się wkrótce pierwszem z miast na świecie.
Trzeba dodać jeszcze, że wojskowe wychowanie młodzieży szło w liceach równolegle z wychowaniem cywilnem. Wychodząc ze szkół, młodzi ludzie, oprócz robienia bronią, znali pierwsze zasady strategii i taktyki.
To też, kiedy rozmowa weszła na ten przedmiot, pułkownik Hendon oświadczył, że zadowolony jest ze wszystkich swoich nowozaciężnych żołnierzy.
— Przyzwyczajeni już są do forsownych marszów, do zmęczenia, do wszystkich ćwiczeń ciała. Nasze wojsko składa się ze wszystkich obywateli, i wszyscy, jak będzie tego potrzeba, staną do broni jako żołnierze zahartowani i karni.
Miasto-Francya było wprawdzie w najlepszych stosunkach ze wszystkimi sąsiednimi Stanami, bo starało się zobowiązać ich sobie przy każdej okoliczności; ale niewdzięczność tak wielką gra rolę w kwestyach interesu, że doktor i przyjaciele jego nie zapomnieli o maksymie: pracuj, a Bóg ci dopomoże, i rachowali tylko na siebie.
Było już pod koniec obiadu; sprzątnięto deser, i stosownie do anglo-saksońskiego zwyczaju, który przyjęto w rodzinie doktora, panie wstały właśnie od stołu.
Doktor Sarrasin, Oktawiusz, pułkownik Hendon i pan Lentz prowadzili dalej rozpoczętą rozmowę i weszli na przedmiot najważniejszych kwestyi ekonomii politycznej, kiedy służący wszedł i podał doktorowi dziennik.
Był to New-York Herald. Szanowny ten organ zawsze się okazywał przychylnym, najprzód założeniu, następnie rozwijaniu się Miasta Francyi; znaczniejsi obywatele miasta z ciekawością zwykle szukali w kolumnach jego rozmaitych zdań, jakie opinia publiczna Stanów Zjednoczonych głosiła o nich. Gromada ta ludzi szczęśliwych, wolnych, niezależnych, na małym neutralnym kawałku ziemi, wzbudziła zazdrość u wielu, i jeżeli mieszkańcy Miasta-Francyi mieli wielu stronników, z drugiej strony mieli też nieprzyjaciół gotowych uderzyć na nich. W każdym razie, New-York-Herald był za nimi i nie przestawał darzyć ich oznakami szacunku i uwielbienia.
Doktor Sarrasin, nie przerywając rozmowy, zerwał opaskę dziennika i machinalnie rzucił wzrokiem na pierwszy artykuł.
Jakież było zdziwienie jego, kiedy ujrzał kilka następujących wierszy, które przeczytał najprzód po cichu, potem głośno, przy największem zdziwieniu i głębokiem oburzeniu przyjaciół swoich.

»New-York, 8 września. — Gwałtowny zamach na prawo ludzkości ma się wkrótce dokonać. Dowiadujemy się z pewnego źródła, że w Stahlstadzie uzbrajają się strasznie w celu uderzenia na Miasto-Francyę i zniszczenia tego miasta pochodzenia francuskiego. Nie wiemy, czy Stany Zjednoczone będą mogły i chciały wdać się w tę walkę, która będzie wznowieniem poprzednich zapasów rasy łacińskiej i saksońskiej; ale zawiadamiamy uczciwych ludzi o tem haniebnem nadużyciu siły. Niech Miasto - Francya nie traci ani chwili czasu i przygotuje się do obrony... i t. d.«.





ROZDZIAŁ XII.

Rada.

Nienawiść Stalowego króla względem dzieła doktora Sarrasin’a nie była tajemnicą. Wiedziano, że wzniósł miasto przeciw miastu. Ale od tego faktu do rzucenia się na spokojne miasto i zniszczenia go, było jeszcze daleko. Jednakże artykuł New-York-Heraldu mówił wyraźnie o tem. Korespondenci tego potężnego dziennika dociekli zamiarów Herr Schultze’a, i — jak mówili — nie było chwili do stracenia!
Zacny doktor zmieszał się z początku. Tak jak wszystkie szlachetne dusze, jak mógł najdłużej nie chciał wierzyć w złe wieści. Zdawało mu się niepodobieństwem, by przewrotność mogła się posunąć do tego stopnia, iż bez przyczyny żadnej przez prostą fanfaronadę tylko, chciała zniszczyć miasto, które było niejako wspólną własnością ludzkości całej.
— Ależ pomyślcie sobie, ze średnia śmiertelność u nas w tym roku nie wyniesie nawet jednego i ćwierć na sto! — zawołał naiwnie — że nie mamy ani jednego dziesięcioletniego chłopca, któryby nie umiał czytać, że ani jednego morderstwa, ani jednej kradzieży nie było od założenia Miasta-Francyi! I barbarzyńcy ci mieliby w samym początku zniszczyć tak szczęśliwą próbę! Nie! Nie mogę uwierzyć temu, by chemik, uczony, chociażby był sto razy Niemcem, zdolnym był do tego!
Niepodobna było jednak nie wierzyć dziennikowi, który dla dzieła doktora okazywał tyle przychylności, i nie zwlekając, należało obmyślić środki obrony. Kiedy pierwsza chwila pomieszania minęła, doktor Sarrasin, odzyskawszy przytomność umysłu, tak odezwał się do przyjaciół swoich:
— Panowie, jesteście członkami Rady obywatelskiej, i do was tak dobrze jak do mnie należy przedsięwziąć środki potrzebne do obrony miasta, Cóż mamy robić najprzód?
— Czy jest jaka możność porozumienia się z przeciwnikiem? — rzekł pan Lentz. — Czy podobna uniknąć wojny, nie narażając honoru?
— Niepodobna — odrzekł Oktawiusz. — Herr Schultze pragnie jej widocznie za jaką bądź cenę. Nienawiść jego nie pozwala na żadne układy!
— Niech i tak będzie! — zawołał doktor. — Postaramy się o to, byśmy mu mogli stosownie odpowiedzieć. Jak myślisz, pułkowniku, czy jest jaki sposób obrony przeciw działom Stahlstadt’u?
— Siła ludzka może zawsze skutecznie walczyć z drugą podobnąż siłą — odpowiedział pułkownik Hendon — ale nie możemy myśleć o tem, byśmy się mogli bronić tymiż samymi środkami i tąż bronią, jaką Herr Schultze uderzy na nas. Chcąc mieć maszyny wojenne, mogące walczyć z jego maszynami, potrzebowalibyśmy na to czasu bardzo długiego, a nawet, nie wiem, czy potrafimy je zrobić, nie posiadując osobnych do tego warsztatów. Jeden więc tylko środek ocalenia pozostaje nam: nie dopuścić nieprzyjaciela do siebie i nie pozwolić, by opasał miasto.
— Natychmiast zwołam Radę — rzekł doktor Sarrasin.
To powiedziawszy, wraz z gośćmi udał się do swego gabinetu.
Był to pokój skromnie umeblowany; trzy ściany zajmowały pułki z książkami, na czwartej było kilka obrazów i dzieł sztuki, a pod nimi szereg numerowanych przedmiotów, kształtem swoim przypominających trąbki akustyczne.
— Dzięki telefonowi — rzekł doktor — możemy w Mieście — Francyi wspólnie naradzać się, nie wychodząc z mieszkań naszych.
To mówiąc, dotknął dzwonka sygnałowego, który natychmiast wezwanie jego przesłał do mieszkania każdego z członków Rady. Nie upłynęło trzech minut, a każdy z drutów komunikacyjnych przyniósł wyraz »obecny«, co było hasłem, że posiedzenie Rady rozpoczyna się.
Doktor umieścił się wówczas przed trąbką swojego przyrządu ekspedytora, poruszył dzwonek i rzekł:
— Posiedzenie otwarte ... Głos ma mój szanowny przyjaciel, pułkownik Hendon; zawiadamia on Radę obywatelską o bardzo ważnej okoliczności.
Z kolei pułkownik zajął miejsce przed telefonem i, przeczytawszy artykuł z New-York-Herald’u, wniósł, że należy zaprowadzić w mieście pierwsze środki obrony.
Zaledwie skończył mówić, numer 6 postawił pytanie:
»Czy pułkownik uważał obronę za możebną, w razie gdyby środki, którymi zamierzał przeszkodzić zbliżeniu się nieprzyjaciela, okazały się bezskuteczne?«
Pułkownik Hendon odpowiedział twierdząco. Pytanie i odpowiedź szły natychmiast do każdego z niewidzialnych członków Rady, tak, jak objaśnienia, które je poprzedziły.
Numer 7-my zapytał, ile czasu, zdaniem pułkownika, mieszkańcy miasta mieli do przygotowania się.
Pułkownik nie wiedział tego, ale sądził, że trzeba działać tak, jak gdyby miano uderzyć na nich zanim dwa tygodnie upłyną.
Numer 2-gi: »Czy należy czekać natarcia, czy też sądzisz pan, że lepiej jest uprzedzić je?«
— Trzeba koniecznie starać się uprzedzić je — odpowiedział pułkownik — a jeżeli nieprzyjaciel zagrozi nam wylądowaniem, musimy torpilami naszemi wysadzić w powietrze okręty Herr Schultze’a.
Na ten wniosek doktor Sarrasin oświadczył, że wezwie na radę znakomitszych chemików artyleryi i poleci im zbadać plany, które pułkownik Hendon im przedłoży.
Pytanie numeru 1-go:
»Jaka suma potrzebna jest do natychmiastowego rozpoczęcia robót fortyfikacyjnych?«
— Trzeba rozporządzać piętnastu do dwudziestu milionami dolarów.
Numer 5-ty: »Wnoszę, iż należy zwołać zaraz powszechne zgromadzenie obywateli«.
Prezydent Sarrasin: »Oddaję projekt pod głosowanie«.
Dwa uderzenia dzwonka v każdym telefonie oznajmiły, że projekt jednogłośnie przyjęto.
Było wpół do dziewiątej. Rada obywatelska nie trwała osiemnastu minut i nikogo nie poruszyła z miejsca.
Zgromadzenie ludowe zostało zwołane sposobem równie prostym i prawie tak szybkim. Zaledwie doktor Sarrasin, zawsze za pośrednictwem swego telefonu, przesłał do ratusza wiadomość o tem, co Rada uchwaliła przed chwilą, natychmiast odezwały się dzwonki elektryczne, umieszczone na wierzchołku kolumn, które stały na dwustu osiemdziesięciu placach miasta. Na kolumnach znajdowały się zegary wieżowe, których wskazówki zaraz zatrzymały się na wpół do dziewiątej; oznaczało to godzinę zgromadzenia się.
Donośny ten odgłos dzwonków trwał więcej niż kwadrans; mieszkańcy powychodzili z domów i podnieśli oczy na najbliższy sobie zegar. Widząc, że obowiązek narodowy wzywa ich do sali ratuszowej, niezwłocznie pospieszyli do niej.
Na umówioną godzinę, to jest w niespełna czterdzieści pięć minut, zgromadzenie było w komplecie. Doktor Sarrasin siedział już na honorowem miejscu, a cała Rada otaczała go. U podnóża trybuny, pułkownik Hendon czekał, aż mu głos będzie dany.
Większa część obywateli wiedziała już, jaki był powód zgromadzenia. W istocie, dyskusya Rady obywatelskiej, automatycznie powtórzona przez telefon ratuszowy, została niezwłocznie rozesłaną do dzienników, które wydały ją osobno i w kształcie afiszów rozlepić kazały na ulicach.
Sala ratuszowa była to ogromna nawa z dachem szklannym; powietrze krążyło tu swobodnie, a światło strumieniami lało się z szeregu lamp gazowych, które uwydatniały kąty sklepienia.
Tłum stał spokojny i cichy. Twarze były wesołe. Zdrowie całkowicie dobre, przyzwyczajenie do życia pełnego i regularnego, i poczucie własnej siły nie dawały nikomu poddawać się zbytecznemu wzruszeniu, uczuciom przestrachu lub gniewu.
Jak tylko wybiło wpół do dziewiątej, prezydent zadzwonił, i głęboka cisza zaległa w sali.
Pułkownik wszedł na trybunę.
W mowie silnej i zwięzłej, bez niepotrzebnych ozdób i oratorskich zwrotów, w języku ludzi, którzy wiedząc co mówią, jasno wypowiadają swe myśli, bo je dobrze rozumieją, pułkownik Hendon opowiedział o zastarzałej nienawiści Herr Schultze’a do Francyi, do Sarrasin’a i jego dzieła i o strasznych przygotowaniach w celu zniszczenia Miasta - Francyi i jej mieszkańców, o czem zawiadamiał dziennik New-York-Herald.
»Do obywateli miasta — mówił dalej — należy postanowić, co mają robić dalej. Ludzie bez odwagi i bez patryotyzmu woleliby może ustąpić z placu i nową swoją ojczyznę odstąpić napastnikom. Ale pułkownik był pewnym, że tak tchórzliwe usposobienie nie może być udziałem współobywateli jego. Ludzie, którzy potrafili zrozumieć wielkość celu, jaki postawili sobie założyciele wzorowego miasta, ludzie, którzy umieli pogodzić się z jego prawami, musieli być koniecznie ludźmi inteligencyi i serc odważnych, Walcząc w imię postępu, którego są szczerymi przedstawicielami, zrobią zapewne wszystko, co tylko będzie w ich mocy, by uratować to niezrównane miasto, chlubny pomnik, wzniesiony sztuce polepszenia losu człowieka! Obowiązkiem ich zatem było poświęcić życie za sprawę, którą reprezentowali«.
Grzmot oklasków przyjął tę mowę.
Kilku mowców poparło wniosek pułkownika Hendon’a.

Doktor Sarrasin przedstawił konieczność ustanowienia Rady obronnej, któraby zaprowadziła niezbędne środki obrony, zachowując przy tem tajemnicę konieczną w
Człowiek ten zjawił się tam jakby cudem.
czynnościach wojskowych; propozycya ta została przyjętą.

Na tem samem posiedzeniu jeden z członków Rady obywatelskiej podał myśl głosowania na tymczasowy kredyt pięciu milionów dolarów, przeznaczonych na pierwsze roboty. Wszystkie ręce podniosły się dla zatwierdzenia projektu tego.
Było dwadzieścia pięć minut na jedenastą, kiedy zgromadzenie ukończono, i mieszkańcy Miasta-Francyi, wyznaczywszy naczelników, mieli się rozejść. Wtem zaszedł niespodziany wypadek.
Trybuna, wolna od chwili, została właśnie zajętą przez jakiegoś nieznajomego.
Człowiek ten zjawił się tam jakby cudem. Na energicznej twarzy jego były ślady strasznego wzburzenia, ale postawę miał spokojną i pewną. Ubranie jego, na wpół przyklejone do ciała i powalane mułem, czoło zakrwawione wskazywało, że straszne jakieś spotkały go przygody.
Na jego widok wszyscy się zatrzymali. Rozkazującym ruchem nieznajomy nakazał spokój i milczenie.
Kto on był? Skąd się wziął? Nawet doktor Sarrasin, tak jak i inni, nie pomyślał zapytać go o to.
Zresztą, dowiedziano się wkrótce.
— Uciekłem właśnie ze Stahlstadt’u rzekł — Herr Schultze skazał mię na śmierć. Bóg pozwolił mi trafić do was na czas jeszcze, na tyle przynajmniej, bym spróbował, czy nie potrafię ocalić was. Nie dla wszystkich tutaj jestem nieznajomym. Mój czcigodny mistrz, doktor Sarrasin, powie wam, spodziewam się, że pomimo powierzchowności, pod którą sam siebie poznać nie mogę, można zaufać Marcelemu Bruckmanowi!
— Marceli! — zawołali jednocześnie doktor i Oktawiusz.
Obaj chcieli rzucić się ku niemu.
Nowy ruch zatrzymał ich.
Był to w istocie Marceli, cudem uratowany. Wyłamawszy kratę kanału w chwili, kiedy brak powietrza miał go udusić, prądem wody został uniesiony jak ciało bez życia. Na szczęście krata zamykała właśnie obwód Stahlstadt’u i w dwie minuty później Marceli został wyrzucony na brzeg rzeki, wolny na koniec, jeżeli wróci do życia!
Kilka długich godzin odważny młodzieniec przeleżał nieruchomie, w noc ciemną, w pustem polu i zdala od wszelkiej pomocy.
Dzień już był, kiedy odzyskał zmysły. Przypomniał sobie wówczas wszystko... Dzięki Bogu, wydostał się nakoniec z przeklętego Stahlstadt’u! Nie był już w niewoli. Cała myśl jego zwróciła się do doktora Sarrasin’a, jego przyjaciół, jego współobywateli!
— Oni! oni! — zawołał.
Z nadzwyczajnem wysileniem dźwignął się na nogi.
Dziesięć mil oddzielało go od Miasta-Francyi, dziesięć mil miał zrobić; bez kolei, bez woza, bez konia, przebyć te pola, które jakby pustynią otaczały Stalowe-Miasto. Te dziesięć mil przeszedł, nie odpoczywając ani na chwilę, i o kwadrans na jedenastą znalazł się wobec pierwszych domów miasta doktora Sarrasin’a.
Afisze, pokrywające mury, zawiadomiły go o wszystkiem. Zrozumiał, że mieszkańcy byli już uprzedzeni o niebezpieczeństwie, które im groziło; ale zrozumiał także, że nie wiedzieli ani jak bliskiem było to niebezpieczeństwo, ani też jakiego dziwnego rodzaju było ono.
Katastrofa, wymyślona przez Herr Schultze’a, miała nastąpić tegoż wieczora, o czterdzieści pięć minut na dwunastą. Było już kwadrans po dziesiątej.
Ostatnie usiłowanie pozostawało jeszcze do zrobienia. Marceli jednym pędem przebiegł miasto i o dwadzieścia pięć minut na jedenastą, w chwili kiedy zgromadzenie miało się rozejść, wdarł się na trybunę.
»Nie za miesiąc, przyjaciele moi — zawołał — ani za tydzień nawet, pierwsze niebezpieczeństwo uderzy na was! Za godzinę, nieznana dotąd katastrofa, deszcz żelaza i ognia spadnie na wasze miasto. Maszyna godna piekieł, sięgająca o mil dziesięć, w tej chwili jest wymierzona przeciwko niemu, Widziałem ją. Niech więc dzieci i kobiety schronią się do piwnic, dających pewną rękojmię wytrzymałości, albo niech natychmiast opuszczą miasto i udadzą się w góry! Mężczyźni silni niech się przygotują do gaszenia ognia wszelkimi możliwymi środkami! Ogień, to na teraz jedyny wasz nieprzyjaciel! Ani wojsko, ani żołnierze nie idą przeciwko wam. Przeciwnik, który wam grozi, pogardził tymi zwykłymi środkami wojny. Jeżeli plany, jeżeli rachunki człowieka, którego potęga w złem jest wam już znana, spełnią się, jeżeli Herr Schultze nie omylił się po raz pierwszy, w takim razie pożar wybuchnie nagle i od razu na wszystkich punktach Miasta-Francyi. Na wszystkich punktach trzeba będzie wkrótce walczyć z płomieniem. Cokolwiek bądź ma nastąpić, trzeba najprzód ratować ludność, bo domy wasze, wasze pomniki, niepodobna będzie ocalić, a chociażby nawet miasto całe miało być zniszczone, czas i pieniądze zdołają je odbudować.
W Europie wziętoby Marcelego za waryata. Ale w Ameryce nikomu nie przyszłoby do głowy zaprzeczać cudom nauki, i idąc za zdaniem doktora, uwierzono młodemu Alzatczykowi.
Tłum, na którym akcent mówcy większe jeszcze zrobił wrażenie niż jego słowa, usłuchał nie roztrząsając ich nawet. Doktor odpowiadał za Marcelego Bruckmana. Tego było dosyć.
Rozkazy natychmiast zostały wydane i posłańcy rozlecieli się z nimi na wszystkie strony.
Co do mieszkańców miasta, jedni, wróciwszy do domów swoich, postanowili z rezygnacyą znieść okropności bombardowania i schronili się do piwnic; inni pieszo, konno, w powozach wyruszyli w pole i dotarli do pierwszych stoków Cascade-Mounts.
Tymczasem mężczyźni silni pospiesznie zgromadzali na wielkim placu i kilku innych punktach miasta, wskazanych przez doktora, wszystko, co mogło służyć do ugaszenia ognia, to jest wodę, ziemię, piasek.
Na sali posiedzeń narada ciągnęła się dalej w kształcie rozmowy.
Marceli zdawał się być tak pochłonięty myślą jakąś, że nie mógł niczem się zająć. Przesłał mówić i szeptał te tylko słowa:
— Czterdzieści pięć minut na dwunastą!
Czyż podobna, żeby ten przeklęty Schultze zwyciężył nas swoim obmierzłym wynalazkiem?..
Nagle, wyciągnął z kieszeni swoje notatki, zrobił ruch człowieka, który prosi o milczenie, i z ołówkiem w ręku, gorączkowo nakreślił kilka cyfr na jednej ze stronnic swojej książeczki. Powoli czoło jego rozchmurzało się, i twarz rozjaśniała:
— Ah! moi przyjaciele — zawołał — moi przyjaciele! Albo te oto cyfry kłamią, albo wszystko, czego obawiamy się, rozwieje się, jak przykry sen przed oczywistością problematu balistyki, którego rozwiązania szukałem dotąd daremnie! Niebezpieczeństwo, które nam grozi, jest urojeniem tylko! Na ten raz, nauka jego błądzi! Nic z tego, co nam zapowiedział, nie stanie się, nie może się stać! Jego straszny granat przejdzie ponad Miastem-Francyą, nie tknąwszy go, i teraz pozostaje nam już tylko obawiać się o przyszłość!
Co chciał powiedzieć Marceli?! Nikt go nie rozumiał!
Wówczas młody Alzatczyk wyjaśnił rezultat rachunku, który nakoniec udało mu się zrobić. Głos jego czysty i donośny tak dobitnie przedstawił rzecz całą, że zrozumieli ją nawet ci, co nie posiadali nauki. Jasność nastąpiła wówczas po ciemności, spokój po trwodze. Pocisk nietylko nie miał dotknąć miasta doktora, ale nie miał dotknąć »niczego wcale«. Przeznaczeniem jego było zginąć w przestrzeni!
Doktor Sarrasin gestami potwierdzał wykład rachunku Marcelego, kiedy nagle wskazując palcem na zegar w sali, zawołał:
— Za trzy minuty — rzekł — dowiemy się, kto miał słuszność, Schultze czy Marceli Bruckman! Bądź co bądź, moi przyjaciele, nie żałujmy tych środków ostrożności , które powzięliśmy i nie zaniedbujmy niczego, co może odeprzeć wynalazki nieprzyjaciela naszego. Jeżeli cios ten ominie nas, jak Marceli każe nam się spodziewać, nie będzie on ostatnim! Nienawiść Schultze’a nie może uznać się za zwyciężoną i cofnąć przed pierwszem niepowodzeniem!
— Chodźmy! — zawołał Marceli.
I wszyscy udali się za nim na wielki plac. Trzy minuty upłynęły. Czterdzieści pięć minut na dwunastą wybiło na zegarze!..
W cztery sekundy później, ciemna masa przemknęła wysoko po niebie i szybko jak myśl ze świstem złowrogim znikła daleko za miastem.
— Szczęśliwej drogi! — krzyknął Marceli, wybuchając śmiechem. — Z taką szybkością początkową granat Herr Schultze’a przekroczył już teraz granicę atmosfery i nie może spaść na ziemię.
W dwie minuty później rozległ się huk przygłuszony, jak gdyby wychodzący z wnętrza ziemi!

Był to huk, pochodzący z działa Wieży Byka; huk ten doszedł o trzynaście sekund później niż pocisk, który leciał z szybkością stu pięćdziesięciu mil na godzinę.




ROZDZIAŁ XIII.

Marceli Bruckmann do profesora Schultze’a w Stahlstadzie.

Miasto-Francya, 14 września.

Mniemam, że wypada mi zawiadomić Stalowego króla, że przedwczoraj wieczór bardzo szczęśliwie przebyłem granicę jego posiadłości, przekładając własny ratunek nad ocalenie modelu armaty Schultze’a.
»Takim sposobem, żegnając pana, nie dopełniłbym obowiązku mego, gdybym ja także nie wykrył przed nim tajemnicy mojej; ale bądź pan spokojny, poznania jej nie opłacisz pan życiem swojem.
Nie nazywam się Schwartz i nie jestem Szwajcarem. Jestem Alzatczykiem. Nazwisko moje jest Marceli Bruckmann. Jestem inżynierem niezłym, jeżeli mam panu wierzyć, ale przedewszystkiem jestem Francuzem. Jesteś nieubłaganym nieprzyjacielem mego kraju, moich przyjaciół, mojej rodziny. Powziąłeś haniebne zamiary przeciw tym wszystkim, których kocham. Odważyłem się na wszystko, wszystko zrobiłem, by je poznać! Zrobię wszystko, by je zniweczyć.
»Spieszę donieść panu, że pierwszy cios jego chybił, że cel twój, dzięki Bogu, został niedopięty i że nie mogło być nawet inaczej! Pomimo to wszakże — wyznać muszę — że armata pańska jest arcycudowną, ale pociski, które pod takim ładunkiem prochu wyrzuca i które mogłaby wyrzucać, nikomu nie zrobią nic złego! Nigdy nie spadną nigdzie. Przeczuwałem to, a dzisiaj jest już faktem spełnionym na wielką sławę pańską, że doktor Schultze wynalazł straszne działo zupełnie nieszkodliwe.
»Z przyjemnością zatem dowiesz się pan, że widzieliśmy granat nadto wydoskonalony, jak o godzinie jedenastej, czterdzieści pięć minut i cztery sekundy, przeleciał po nad miastem naszem. Dążył ku zachodowi, krążąc w próżni, i tak wirować będzie aż do końca wieków. Pocisk, mający szybkość pierwotną dwadzieścia razy wyższą od szybkości rzeczywistej, to jest, przebiegający dziesięć metrów na sekundę, nie może już spaść! Ruch jego własny, połączywszy się z przyciąganiem ziemi, zamienia go na ciało, którego przeznaczeniem jest wiecznie wirować koło naszej ziemi.
»Powinienbyś pan wiedzieć o tem.
»Nadto mam nadzieję, że po tej pierwszej próbie armata Wieży Byka zupełnie jest zniszczoną; w każdym razie jednak dwieście tysięcy dolarów, to nie jest nadto drogo zapłacone za przyjemność, jakąś pan sobie zrobił, obdarzając świat planetarny nową gwiazdą, a ziemię drugim satelitą.

Marceli Bruckmann«.

Umyślny posłaniec wyruszył niezwłocznie z Miasta-Francyi do Slahlstadt’u. Można wybaczyć Marcelemu, że nie mógł odmówić sobie złośliwej tej przyjemności i list swój wysłał zaraz do Herr Schultze’a.
Marceli miał w istocie słuszność, kiedy utrzymywał, że znakomity granat, obdarzony taką chyżością i wirujący poza obrębem atmosferycznej warstwy, nie spadnie więcej na powierzchnię ziemi — miał także słuszność, kiedy spodziewał się, że po tym ogromnym ładunku bawełny strzelniczej, działo Wieży Byka musi być zepsute zupełnie.
List ten zadał cios straszny Herr Schultze’mu i jego miłości własnej. Czytając go, posiniał cały, głowa opadła mu na piersi, jak gdyby pod uderzeniem maczugi. Z tego stanu bezprzytomności wyszedł dopiero po kwadransie, ale w jaki wpadł gniew! Tylko Arminius i Sigimer mogliby powiedzieć, jakie były wybuchy gniewu tego!
Ale Herr Schultze nie był to człowiek, któryby chciał uznać się zwyciężonym. Między nim a Marcelim miała rozpocząć się walka zawzięta. Czyż nie pozostały mu jeszcze jego granaty, naładowane płynnym dwutlenkiem węgla, które działa mniej potężne ale więcej praktyczne z małej odległości ciskać będą mogły?
Nagłem wysileniem uspokoiwszy się, król Stalowy wszedł do gabinetu swego i zajął się znowu pracą.

Oczywiście, że Miasto-Francya więcej niż kiedy zagrożone, powinno było zaopatrzyć się we wszelkie możliwe środki obrony.



ROZDZIAŁ XIV.

Przygotowania do walki.

Niebezpieczeństwo nie było bliskiem, ale nie przestało być groźnem. Marceli opowiedział doktorowi i jego przyjaciołom wszystko co wiedział o przygotowaniach Herr Schultze’a i o jego maszynach niszczących. Zaraz nazajutrz Rada obrony, w której wziął udział, zajęła się ułożeniem planu obrony i przygotowaniami do niej.
We wszystkiem tem dopomagał Marcelemu Oktawiusz, który bardzo korzystnie zmienił się pod względem moralnym.
Jakie postanowienia zapadły? Nikt nie znał szczegółów. O głównych tylko zasadach systematycznie zawiadamiano prasę i te tylko rozchodziły się między publicznością. Łatwo w tem poznać było można praktyczną rękę Marcelego.
»W każdej obronie — mówiono tak na mieście — najważniejszą jest rzeczą dobrze znać siły nieprzyjaciela i system odporu zastosować do tychże sił. Lepiej jest jednak mieć do czynienia z armatami, których znana jest liczba, system, doniosłość i skutki, aniżeli walczyć z mało znanemi maszynami«.
Najgłówniejszą rzeczą było nie dopuścić do opasania miasta, czy to od lądu, czy od morza.
Nad tą kwestyą właśnie pilnie pracowała Rada obrony, i kiedy wreszcie publicznie ogłosiła, że zadanie to zostało rozwiązane, nikt o tem nie wątpił. Obywatele tłumami zbiegli się, proponując pomoc swą do potrzebnych robót. Nie pogardzano żadną pracą, która mogła przyczynić się do dzieła obrony.
Ludzie różnego wieku, rozmaitego stanowiska, stawali się prostymi robotnikami przy tej okoliczności. Praca szła wesoło i szybko. Sprowadzono do miasta zapasy żywności, dostateczne na dwa lata. Zaopatrzono się też w znaczną ilość węgla kamiennego i żelaza. Żelazo, jako pierwszą podstawę uzbrojenia; węgiel, jako rezerwoar ciepła i ruchu, jedno i drugie koniecznie potrzebne w walce.
Węgiel i żelazo składano na placach, olbrzymie zaś stosy worów z mąką, sztuki wędzonego mięsa, sterty serów, góry konserwów i suszonych jarzyn układano w halach, zamienionych na magazyny. Liczne stada bydła zamknięto w ogrodach, które z Miasta Francyi robiły jedną wielką łąkę.
Nakoniec, kiedy wydano rozkaz mobilizacyi dla wszystkich mężczyzn, mogących nosić broń, zapał, z jakim przyjęto to rozporządzenie, wykazał raz jeszcze doskonałe usposobienie żołnierzy-obywateli. Ubrani w krótkie wełniane kaftany, płócienne spodnie, pół-buty i dobre skórzane kapelusze, uzbrojeni w karabiny Werder’a, ćwiczyli się po wszystkich alejach.
Gromada chińskich robotników kopała ziemię, robiła fosy, wznosiła okopy i reduty, gdzie tylko można było. Rozpoczęto wylewać działa i czynność tę prowadzono bardzo gorliwie. Do robót tych doskonale przydały się piece dymożercze, których wielką ilość posiadało miasto, a które teraz zużytkowano, zamieniwszy je łatwo na piece do odlewów.
Wśród tego bezustannego ruchu, Marceli okazywał się niestrudzonym. Był wszędzie i wszystkiemu podołać umiał. Umiał też rozwiązywać natychmiast wszelką trudność, czy to praktyczną, czy teoretyczną.
W razie potrzeby zawijał rękawy i sam pokazywał jakiś prędki sposób, jakiś ruch szybki w robocie. To też miał wielką powagę u wszystkich i rozkazy jego spełniano zawsze jak można najściślej i bez szemrania.
Przy nim Oktawiusz robił co mógł. Na razie miał wprawdzie chętkę suto ozdobić swój mundur złotymi galonami, ale wkrótce zrzekł się tej myśli, zrozumiawszy, że służbę swą musi zacząć od obowiązków prostego żołnierza.
To też zajął miejsce we wskazanym sobie batalionie i zachowywał się w nim jako wzorowy żołnierz. Tym, którzy z początku ubolewali nad nim, odpowiadał:
»Każdemu podług zdolności jego. Możebym nie potrafił rozkazywać!.. Niech się przynajmniej nauczę słuchać!«
Pewna wiadomość — fałszywa wprawdzie — dodała nagle robotom tym większego bodźca jeszcze. Herr Schultze, powiadano, prowadzi układy z morską kompanią, co do przewozu dział swoich. Od dnia tego »kaczki« gazeciarskie szły jedna za drugą. Raz mówiono, że flota Szultze’a zatonęła, to znowu, że kolej żelazną do Sacramento zburzyli »ułani«, którzy spadli byli z nieba zapewnie.
Ale te pogłoski, którym natychmiast zaprzeczano, były po prostu wymyślone przez kronikarza, którzy sami już nie wiedzieli czem mają podtrzymywać ciekawość czytelników swoich. W rzeczywistości zaś, Stahlstadt nie dawało znaku życia.
Ta zupełna cisza dawała wprawdzie Marcelemu możność dokończenia rozpoczętych robót, ale z drugiej strony niepokoiła go cokolwiek w rzadkich chwilach, kiedy miał czas myśleć o tem.
Czyżby zbój ten miał zmienić baterye swoje albo przygotowywać jakąś nową sztukę w swoim rodzaju? — pytał siebie niekiedy.
Ale plan celem zatrzymania okrętów nieprzyjacielskich, lub niedopuszczenia do opasania miasta, obiecywał, zadośćuczynić wszystkim potrzebom, i Marceli w chwilach rozmyślań, podwójnie stawał się czynnym.
Jedyną jego przyjemnością i jedynym odpoczynkiem, po dniu pracowitym, była krótka godzina, którą co wieczór spędzał w salonie pani Sarrasin.
Od początku doktor wymagał, ażeby młody człowiek codziennie jadał u niego, wyjąwszy chyba, że gdzieindziej zaproszonym będzie, ale rzecz dziwna, dotąd jeszcze nie spotkało go tak ponętne zaproszenie, by Marceli wyrzekł się przywileju tego. Wieczna partya szachów doktora z pułkownikiem Hendon nie była jednak tak nadzwyczajnie zajmującą, by mogła wytłumaczyć tę jego akuratność. Trzeba więc przypuszczać, że inny jakiś urok przyciągał go tam, i może odgadniemy jakiego urok ten był rodzaju, chociaż Marceli sam na pewno nie domyślał się tego. Wielkiej bowiem przyjemności doznawał, przebywając z panią Sarrasin i panną Joanną, kiedy wszyscy troje siedzieli wieczorem koło dużego stołu: obie dzielne kobiety zajmowały się przygotowaniem tego wszystkiego, co mogło być potrzebnem w przyszłej obsłudze ambulansów.
— Czy nowe te nitable stalowe lepsze będą od tych, których rysunek pokazywałeś nam pan? — pytała Joanna, którą zajmowało wszystko, co się tyczyło robót obrony.
— Zapewne, pani — odpowiadał Marceli.
— Ach! bardzo się cieszę! Ale ileż to pracy, ile trudów kosztuje najmniejszy szczegół odnoszący się do pomysłu!.. Mówiłeś pan, że wykopano wczoraj znowu pięćset metrów fosy? To wiele, nieprawdaż?
— Wcale nie, to nawet za mało! Takim sposobem nie skończylibyśmy obwodu za miesiąc nawet.
— Chciałabym, żeby się to już skończyło, i żeby wreszcie ci szkaradni Schulcianie przybyli! Szczęśliwi mężczyźni, że mogą działać i być użytecznymi, Takim sposobem oczekiwanie wydaje się im mniej długiem jak nam, niezdolnym do niczego.
— Do niczego, — uniósł się zwykle spokojny Marceli — do niczego! A dla kogóż jak pani myślisz, ci ludzie, którzy wszystko rzucili i stali się żołnierzami, dla kogóż pracują oni, jeżeli nie dla spokoju i szczęścia matek swoich, swoich żon lub narzeczonych? Ich zapał skąd pochodzi, jeżeli nie od was, komuż zawdzięczać należy to pragnienie poświęcenia się, jeżeli nie...
To powiedziawszy, Marceli zamilkł zmięszany trochę. Panna Joanna nie nastawała dalej, i dyskusyę zakończyć musiała dobra pani Sarrasin, mówiąc młodemu człowiekowi, że miłość dostatecznie zdaje się wyjaśnić może zapał u większości pracowników.
Kiedy nielitościwy obowiązek odwoływał Marcelego, kiedy musiał spieszyć dla dokończenia jakiegoś projektu lub kosztorysu, wówczas z żalem przerywał przyjemną rozmowę i, wychodząc, unosił z sobą niewzruszone postanowienie uratować Miasto-Francyę i wszystkich mieszkańców jego, nie wyjmując najmniejszych.

Nie spodziewał się tego, co miało nastąpić, a co jednak było naturalnem, nieuniknionem następstwem tego stanu rzeczy, tego skupienia się wszystkich w jednem, które było zasadniczem prawem w Stalowem mieście.




ROZDZIAŁ XV.

Giełda w San-Francisco.

Giełda w San-Francisco, odznaczająca się ogromnym ruchem przemysłowym i handlowym, była jedną z najbardziej ożywionych i najdziwniejszych w świecie giełd. W naturalnem następstwie geograficznego położenia stolicy Kalifornii, giełda także ma charakter kosmopolityczny, co jest jedną z głównych jej cech. W przysionkach jej z pięknego granitu czerwonego, Sas wysokiego wzrostu, o jasnych włosach, spotyka się z Celtem, o włosach ciemnych, cerze matowej i członkach więcej kształtnych i giętkich. Murzyn idzie obok Finlandczyka i Indusa. Polinezyjczyk ze zdziwieniem patrzy na Grenladczyka. Chińczyk z ukośnemi oczami, ze starannie splecionym warkoczem, przebiegłością ubiega się o lepsze z Japończykiem, historycznym nieprzyjacielem swoim. Wszystkie języki, wszystkie dyalekty, wszystkie żargony mięszają się tam z sobą, jak w nowoczesnym Babelu.
Otwarcie rynku 12 października na tej giełdzie, jedynej w swoim rodzaju na świecie, nie przedstawiało nic nadzwyczajnego. Z nadejściem godziny jedenastej, główni faktorowie i ajenci zbliżali się do siebie wesoło lub poważnie, stosownie do swych osobistych temperamentów, ściskali za ręce, szli do bufetów i rozpoczynali dzienną czynność obfitemi libacyami. Potem jeden po drugim otwierali małe mosiężne drzwiczki numerowanych przegródek, znajdujących się w sieni a przeznaczonych na korespondencyę abonentów; wyjmowali z nich ogromne paki listów, które z roztargnieniem przeglądali.
Wkrótce rozpoczęły się pierwsze targi, a jednocześnie tłum powiększał się nieznacznie. Lekki hałas powstawał w oddzielnych, coraz liczniejszych grupach.
Depesze telegraficzne zaczęły zlatywać się ze wszystkich stron świata. Co chwilę zjawiał się kawał niebieskiego papieru; odczytywano go, wrzeszcząc z sił całych wśród burzy głosów, poczem służba giełdowa przylepiała go na północnej stronie gmachu, gdzie się już znajdowała cała kolekcya telegramów.
Ruch wzmagał się wciąż. Posługacze wbiegali, wybiegali, latali do biura telegraficznego, przynosili odpowiedzi. Wszystkie książeczki z notatkami były otwarte, zapisywano w nich, wykreślano, wydzierano. Zdawało się, że jakiś rodzaj zaraźliwego szału opanował tłumem, kiedy wtem około godziny pierwszej coś tajemniczego przeszło, jak dreszcz po ożywionych grupach.
Jeden ze wspólników »Banku Far-West« przywiózł wiadomość dziwną, niespodzianą, niemożebną, i ona to z szybkością błyskawicy obiegła dokoła gmach cały.
Jedni mówili:
— Co za żart!.. To intryga! Jak można wymyślić podobne kłamstwo?
— Ho! ho! — mówili inni — nie ma dymu bez ognia!
— Kto tak mocno stoi, jakże upaść może?
— Upaść zawsze można!
— Ależ, panie, same nieruchomości i narzędzia stanowią kapitał osiemdziesięciu milionów dolarów! — wołał jeden.
— Nie rachując surowca i stali, materyałów surowych i przerobionych! — odpowiadał drugi.
— I ja to właśnie mówię! Schultze wart jest dziewięćdziesiąt milionów i gotów jestem zapłacić je w każdej chwili.
— Ależ przecie, jakże wytłomaczysz to zawieszenie wypłat?
— Wcale sobie tego nie tłumaczę!.. Nie wierzę temu!
— Jak gdyby takie rzeczy nie przytrafiały się codziennie, nawet z domami mającymi reputacyę silnie stojących.
— Stahlsladt nie jest domem, to jest miasto!
— Zresztą, niepodobna, żeby się tak skończyć miało! Utworzy się zapewne kompania, która w ręce swoje weźmie jego interesy!
— Ale dla czegóż u dyabła Schultze nie utworzył tej kompanii, zanim dopuścił do protestowania zobowiązań.
— To właśnie, panie, jest tak niedorzecznem, że nie ma oczem mówić! Jest to po prostu fałszywa wiadomość, rzucona prawdopodobnie przez Nash’a, któremu na gwałt potrzeba podwyższenia ceny stali!
— Nie jest to wcale fałszywa wiadomość! Schultze nie tylko zbankrutował, ale uciekł nawet!
— Ależ! ależ!
— Uciekł, powiadam panu. W tej chwili przylepiono telegram, który wiadomość tę zwiastuje!
Olbrzymia fala ludzi potoczyła się w stronę depesz. Ostatni kawał niebieskiego papieru zawierał te słowa:
»Nowy-York, 12 godzina, 10 minut. — Centralny Bank. Fabryka Stahlstadt. Wypłaty zawieszone. Wiadomy dług — czterdzieści siedem milionów dolarów. Schultze znikł«.
Niepodobna już było wątpić, że wiadomość chociaż zadziwiająca, nie mniej prawdziwą była; hypotezy posypały się ze wszystkich stron.
O drugiej godzinie lista drugorzędnych bankructw, spowodowanych upadkiem Herr Schultze’a, zaczęła zalewać rynek. Mining-Bank z Nowego-York’u tracił najwięcej; dom Westerley i synowie z Chicago został wmięszany na siedem milionów; dom Milwaukee z Buffalo, na pięć milionów; Bank przemysłowy w San-Francisko na półtora miliona; wreszcie domy trzeciorzędne kończyły długi ten szereg.
Z drugiej strony, zanim nawet wiadomości te rozeszły się, bankructwo Schultze’a wywołało istną burzę na giełdzie w San-Francisco.
Rynek giełdowy tak ociężały rano, jak utrzymywali znawcy, inaczej zupełnie wyglądał o drugiej po południu! Jakie podskoki! jakie podwyżki, jaki szalony wybuch spekulacyi!
Podwyżka na stali, której cena rośnie co chwilę! Podwyżka na węglu kamiennym! Podwyżka na akcyach wszystkich giserni Związku amerykańskiego! Podwyżka na wszystkich wyrobach przemysłu żelaznego! Podwyżka także na gruntach Miasta-Francyi. Od czasu ogłoszenia wojny te ostatnie spadły były do zera, znikły nawet z cenników papierów publicznych, a teraz nagle podskoczyły w górę; żądano sto osiemdziesiąt dolarów za morgę.
Tegoż wieczora jeszcze do kantorów redakcyjnych przypuszczano szturm. Ale napróżno Herald, Tribune, Alta, Guardian, Echo i Globe olbrzymiemi literami wypisały to, o czem się dowiedzieć mogły; wiadomości ich redukowały się do zera prawie.
Wiedziano tylko, że 25 września, weksel na osiem milionów dolarów, akceptowany przez Herr Schultze’a; wystawiony przez Jackson’a Elder’a et Comp. Buffalo, został okazany Straussowi Schring’owi et Co., bankierom Stalowego króla w Nowym - Yorku, i że ci panowie, obliczywszy, że otwarty u nich kredyt klienta, nie wystarczał na zapłacenie tej ogromnej sumy, natychmiast telegrafowali o tem do niego, ale żadnej odpowiedzi nie otrzymali. Że przejrzawszy wówczas księgi swe, ze zdziwieniem przekonali się, iż od trzynastu dni nie otrzymali ze Stahlstadt’u ani listu żadnego, ani wartościowych papierów; że od dnia tego, weksle i czeki, wystawione przez Herr Schultze’a na ich kasę, codziennie nagromadzały się i ulegały jednemu losowi, wracając tam, skąd przyszły ze słowami: no effects (nie ma pokrycia).
Przez cztery dni żądano objaśnień, niespokojne telegramy, gniewne pytania, sypały się na dom bankowy i na Stahlstadt.
Nakoniec, stanowcza odpowiedź nadeszła:
»Herr Schultze znikł od 17 września, powiadał telegram. Nikt nie może dać żadnych objaśnień co do tej tajemnicy. Nie pozostawił rozkazów, i kasy oddziałowe są próżne.
Niepodobna już było ukrywać prawdy. Główni wierzyciele ulękli się i złożyli kredytowe papiery swoje w sądzie handlowym. W kilka godzin bankructwo rozeszło się z szybkością piorunu, pociągając za sobą orszak drugorzędnych upadków. W południe, 13 października, ogół znanych długów wynosił czterdzieści siedem milionów dolarów. Ze wszystkiego jednak przewidywać można było, że podniesie się jeszcze do sumy sześćdziesięciu milionów.
Oto co wiedziano i co z małemi odmianami opowiadano we wszystkich dziennikach. Naturalnie, że każdy z nich, obiecywał na dzień następny wiadomości zupełnie świeże i jak najszczegółowsze.
W istocie, wszystkie bez wyjątku, wysłały zaraz korespondentów swych do Stahlstadt’u.
Od 14 października wieczór, Stalowe miasto zostało oblężone przez prawdziwą armię reporterów z książeczkami otwartemi i ołówkiem w ręku. Ale armia ta odbiła się jak fala o zewnętrzny obwód Stahlstadt’u. Trzymano się jeszcze dawnych rozkazów, i nadaremnie reporterzy rozmaitymi środkami usiłowali przełamać opór straży; nie wpuszczono ich poza mury.
Przekonali się tylko, że robotnicy nie wiedzieli o niczem, i że nic się nie zmieniło w rutynie rządzącej ich oddziałami. Od dnia poprzedzającego tylko nadzorcy zapowiedzieli, z wyższego rozkazu, że nie było pieniędzy w oddziałowych kasach, i że z centralnej dzielnicy nie nadesłano żadnych rozkazów, z tego więc powodu w następną sobotę, jeżeli nie zajdzie żadna zmiana, roboty zostaną zawieszone.
Wszystko to nie tylko nie rozjaśniało kwestyi, ale więcej jeszcze gmatwało ją. Że Herr Schultze znikł od miesiąca prawie, o tem nikt nie wątpił. Ale jaką była przyczyna i doniosłość tego zniknięcia, nikt nie wiedział. Nieokreślona myśl, że tajemnicza osobistość ukaże się lada chwilę, górowała nad niepokojem.
W pierwszych dniach roboty szły w fabryce, jak zwykle. Każdy robotnik spełniał zadanie w ograniczonym zakresie swojego oddziału. Kasy cząstkowe wypłacały wszystkim należność co sobotę. Ale centralizacya do nadto wysokiego stopnia doskonałości posuniętą była w Stahlstadzie; Schultze zachował dla siebie tak całkowity kierunek nad wszystkimi interesami, że nieobecność jego musiała w bardzo krótkim czasie pociągnąć za sobą przymusowe zatrzymanie się maszyneryi. I tak, od 17 września, w którym król Stalowy po raz ostatni podpisał rozkazy swe, aż do 13 październiku, kiedy wiadomość o zawieszeniu wypłat wybuchła jak uderzenie piorunu, tysiące listów, wiele z nich musiało zawierać znaczne sumy, przesłanych pocztą Stahlstad’u, zostało wrzuconych do puszki Centralnej dzielnicy, i stamtąd, bez żadnej wątpliwości, dostało się do gabinetu Herr Schultze’a. Ale on tylko sam miał prawo otwierać je, znaczyć ołówkiem czerwonym i zawartość ich przesyłać głównemu kasyerowi.
Najwyższym urzędnikom fabryki nie przyszłoby nawet do głowy wystąpić poza zakres zwykłych swych praw. Nad podwładnymi swymi mieli władzę absolutną prawie, wobec zaś Herr Schultze’a, a nawet wobec wspomnienia jego, pełnili rolę narzędzi, nie mających ani władzy, ani powagi, ani głosu żadnego. Każdy z nich obwarował się ciasną odpowiedzialnością mandatu swego, wyczekiwał, wyglądał wypadków.
Nakoniec, wypadki nadeszły. Dziwne to położenie przeciągnęło się aż do chwili, kiedy głównie zainteresowane tem domy, zdjęte nagłym strachem, zaczęły telegrafować, domagać się odpowiedzi, upominać się, protestować, nakoniec prawnych chwyciły się środków. Trzeba było sporo czasu, zanim doszło do tego. Nie łatwo było przypuścić, że taka finansowa potęga miała nogi z gliny. Ale teraz rzecz stała się jawną: Herr Schultze umknął przed kredytorami.
Oto wszystko, co reporterzy potrafili wydobyć. Nawet znakomity Meiklejohn, co się wsławił był tem, że potrafił wyciągnąć polityczne zeznania od prezydenta Granta, człowieka najbardziej milczącego w tej epoce, niestrudzony Blunderbuss, znakomity z tego powodu, że będąc prostym korespondentem World’a pierwszy oznajmił Cesarzowi wielką nowinę o kapitulacyi Plewny; tym wielkim ludziom reporteryi nie powiodło się lepiej niż innym. Musieli wyznać przed samymi sobą, że Tribune i World nie będą mogły jeszcze wyjaśnić tajemnicy bankructwa Schultze’a.
Ponury ten wypadek jedynym był prawie w rodzaju swoim, a to z powodu dziwacznego położenia Stahlstadt’u; niezależny bowiem i odrębny stan tego miasta nie pozwalał na prawidłowe i prawne śledztwo. Podpis Herr Schultze’a został wprawdzie zaprotestowany w Nowym-Yorku i kredytorowie słusznie przypuszczali, że wartość fabryki może w pewnej mierze spłacić ich należność. Ale do jakiego trybunału udać się i zażądać, by zajął fabrykę lub sekwestr nałożył na nią? Stahlstadt wyłączne dotąd zajmowało stanowisko, wszystko w niem należało do Herr Schultze’a. Gdybyż był pozostawił jakiego przedstawiciela, radę administracyjną, zastępcę! Ale nic, ani sądu, ani rady sądowej nawet! On sam jeden był królem, najwyższym sędzią, głównodowodzącym, notaryuszem, patronem, handlowym sądem miasta swego. W osobie swojej urzeczywistnił ideał centralizacyi. To też jego nie obecność wytworzyła próżnię zupełną, i cały ten straszny gmach runął jak zamek z kart.
W innym wypadku wierzyciele mogliby utworzyć syndykat, zastąpić miejsce Herr Schultze’a, ująć w ręce jego fundusze, objąć kierunek interesów. Według wszelkiego prawdopodobieństwa, znaleźliby, że dla wprawienia maszyny w ruch trzeba było może trochę pieniędzy i siły kierującej.
Ale tutaj nic podobnego nie mogło nastąpić! Dla przeprowadzenia zastępstwa brakowało narzędzia legalnego. Zapora moralna jeszcze trudniejszą była do przebycia, jak okopy wzniesione do okoła Stalowego miasta. Nieszczęśliwi kredytorowie własnemi oczami patrzeli na ruinę wierzytelności swojej i nie mogli jej zapobiedz.
Tyle tylko zrobili, że zeszli się na ogólne zebranie, naradzili między sobą i zanieśli do kongresu prośbę, by interesy ich wziął w swoje ręce, by zajął się sprawą krajowców, wydał rozkaz przyłączenia Stahlstadt’u do ziemi amerykańskiej i takim sposobem podporządkował ten monstrualny twór pod ogólne prawo cywilizacyi. Kilku członków kongresu osobiście interesowanych było w tej sprawie; z wielu względów prośba przemawiała do charakteru amerykańskiego i należało przypuszczać, że będzie miała zupełne powodzenie. Na nieszczęście, kongres nie obradował wówczas, i obawiano się, że nie jedna przeszkoda zajdzie, zanim prośba zostanie mu przedstawioną.
Tymczasem w Stahlstadzie wszystko zatrzymało się na miejscu, i piece gasły jeden po drugim.
To też wielki popłoch zrobił się między tą ludnością dziesięciu tysięcy rodzin, które żyły z fabryki. Ale co robić? Pracować dalej na rzecz zapłaty, która może i za pół roku nie nastąpi, a może nigdy nie nadejdzie? Nikt nie był zdania tego. A zresztą, jaka praca być mogła? Źródło obstalunków wyschło wraz z innemi źródłami. Wszyscy klienci Herr Schultze’a czekali prawnego rozwiązania sprawy, zanim odnowią dawne stosunki z fabryką. Naczelnicy oddziałów, inżynierowie i nadzorcy nie mogli działać, nie mając rozkazów.
Były zebrania, meetingi, mowy, projekty, ale planu nie zrobiono żadnego, bo niepodobna było zrobić go. Przerwa w pracy wiodła za sobą orszak nędzy, rozpaczy i występków. Pracownie wypróżniały się, oberże napełniały. Za każdy komin, z którego dym przestał wychodzić w fabryce, przybywał nowy szynk w okolicznych wioskach.
Najrozsądniejsi z robotników, najprzezorniejsi, ci którzy umieli przewidzieć ciężkie czasy i zaoszczędzili trochę grosza, pośpiesznie umknęli z manatkami, z narzędziami, z pościelą, drogą sercu każdej gospodyni, i z pucołowatemi dziećmi, których uszczęśliwiał widok świata, co im się ukazywał z poza okien wagonu. Ci odjechali, rozlecieli się na cztery strony świata i odnaleźli wkrótce, jeden na wschodzie, drugi na południu, ten na północy, inną fabrykę, inne kowadło, inne ognisko...
Ale na jednego, na dziesięciu, którzy mogli urzeczywistnić to marzenie, iluż było takich, których nędza przykuwała do miejsca! Ci pozostali, z zapadłem okiem i rozdartem sercem!

Pozostali, sprzedając nędzne swe rupiecie chmarze drapieżnych ptaków, które instynktownie zlatują się zwykle tam, gdzie stanie się wielkie nieszczęście, w krótkim czasie zmuszeni uciec się do środków ostatecznych, utracili wkrótce kredyt tak, jak poprzednio zapłatę, i bez pracy, bez nadziei, ujrzeli przed sobą całą przyszłość nędzy, smutnej jak ta zima, która się zbliżała!
ROZDZIAŁ XVI.

Dwaj Francuzi przeciw jednemu miastu.

Kiedy wiadomość o zniknięciu Schultze’a doszła do Miasta-Francyi, pierwsze słowa Marcelego były:
— A może to podstęp wojenny?
Naturalnie, że zastanowiwszy się, musiał przyznać, że skutki podobnego podstępu byłyby niebezpieczne dla Stahlstadt’u, że logicznie trudno było zrobić podobne przypuszczenie. Ale wiedział również, że nienawiść nie rozumuje i że może w danym razie uczynić takiego człowieka jak Herr Schultze zdolnym do poświęcenia wszystkiego dla dogodzenia swej namiętności. Bądź co bądź, należało mieć się na ostrożności samemu.
Na jego prośbę, rada obrony natychmiast wydała proklamacyę, wzywając mieszkańców, by nie wierzyli fałszywym wiadomościom, które nieprzyjaciel rozsiewa, chcąc uśpić ich czujność.
Roboty i ćwiczenia wojskowe, z większym niż kiedy zapałem wykonywane, były odpowiedzią, którą Miasto-Francya dała temu, co mogło być podstępem Herr Schultze’a. Ale szczegóły prawdziwe, czy fałszywe, podawane przez dzienniki z San-Francisco, Chicago i Nowego-Yorku, finansowe i handlowe następstwa katastrofy zaszłej w Stahlstadzie; wszystkie te dowody niepochwytne, mało znaczące, gdy są oddzielne, a potężne, gdy się skupią w całość jedną, nie pozostawiały żadnej wątpliwości.
Pewnego pięknego poranku miasto doktora obudziło się ocalone stanowczo jak śpiący, który budząc się, zostaje uwolnionym od ciężkiego snu. Tak! Miasto-Francya wyszło z niebezpieczeństwa, nie wydobywszy oręża nawet: doszedłszy nareszcie do tej zupełnej pewności, Marceli ogłosił tę wiadomość rozmaitymi sposobami, jakimi rozporządzał.
Wywołało to ogólne uczucie radości i ulgi. Ściskano się za ręce, winszowano sobie, zapraszano na obiady. Kobiety ukazały się w świeżych strojach, mężczyzni chwilowo zaniechali ćwiczeń, manewrów i robót. Wszyscy byli uspokojeni, zadowoleni , promieniejący. Było to niby miasto ludzi przychodzących do zdrowia.
Ale najbardziej zadowolonym ze wszystkich był bez zaprzeczenia doktor Sarrasin. Zacny ten człowiek czuł się odpowiedzialnym za los tych wszystkich, którzy z ufnością osiedlili się na jego gruncie i pod jego oddali opiekę. Od miesiąca obawa, że ich przyprowadził do zguby, on, który szczęście ich tylko miał na celu, nie dawała mu spokoju. Nakoniec uwolnionym został od strasznego tego niepokoju i swobodnie odetchnął.
Wspólne niebezpieczeństwo ściślej zjednoczyło wszystkich obywateli. Wszystkie klasy zbliżyły się więcej do siebie, uznano się za braci, których jedne uczucia ożywiały, jedne interesy łączyły. Wszyscy czuli, że serca ich bić zaczęły dla nowej myśli, nowego wrażenia. Dla mieszkańców Miasta-Francyi powstała »ojczyzna«. Obawiano się o nią, cierpiano dla niej i lepiej zrozumiano tę miłość, którą ona budziła w ich sercu.
Zaprowadzenie w mieście środków obrony okazało się też bardzo korzystnem w swych skutkach. Poznano własne siły. W danym razie nie potrzebowano już tworzyć je. Znalazła się pewność siebie. Na przyszłość, na wszelki wypadek, przygotowanoby się natychmiast do wszystkiego.
Dzieło doktora Sarrasin’a zdawało się mieć świetniejszą niż kiedy przyszłość przed sobą. I rzecz dziwna, niewdzięczność nie spotkała Marcelego. Chociaż nie on był przyczyną ocalenia, złożono mu jednak publiczne podziękowanie jako organizatorowi obrony, temu, którego poświęceniu się miasto byłoby zawdzięczało swój ratunek, gdyby zamiary Herr Schultze’a były przyszły do skutku.
Marceli jednak sądził, że rola jego nie skończyła się jeszcze.
Tajemnica, otaczająca Stahlstadt, mogła jeszcze ukrywać niebezpieczeństwo jakie, myślał sobie. I nie mógłby się uspokoić, dopokąd nie rozjaśniłyby się ciemności, które otaczały jeszcze Stalowe miasto.
Postanowił zatem wrócić do Stahlstadt’u i nie cofnąć się przed niczem, dopóki nie dojdzie ostatniego słowa zagadki jego.
Napróżno doktor Sarrasin przedstawiał mu, że jest to rzecz trudna, może nawet bardzo niebezpieczna: że sam wlazłby do piekła i nie wiadomo, jaka przepaść otworzyć się może pod stopami jego... Herr Schultze, tak jak on sam mu go opisywał, nie był człowiekiem, mogącym bezkarnie zniknąć przed światem i zakopać się pod gruzami nadziei swoich... Można było wszystkiego obawiać się od ostatniej myśli takiego człowieka... Myśl ta mogła przypominać straszny zgon rekina!..
— Właśnie dlatego, kochany doktorze, że wszystko to, co wyobrażasz sobie, jest możebnem — odpowiedział mu Marceli — uważam za obowiązek mój, udać się do Stahlstadt’u. Do mnie należy wyrwać lont, zanim bomba pęknie, a nawet będę prosił o pozwolenie zabrania z sobą Oktawiusza.
— Oktawiusza! — zawołał doktor.
— Tak! Zrobił się z niego dzielny chłopiec, na którego można liczyć, i upewniam cię doktorze, że przechadzka ta posłuży mu bardzo!
— Niechże was obu Bóg ma w swojej opiece! — odpowiedział wzruszony starzec, całując go.
Nazajutrz zrana, Marceli i Oktawiusz, przejechawszy opuszczone wioski, wysiedli z powozu przed bramą Stahlstadt’u. Obydwaj dobrze byli zaopatrzeni, dobrze uzbrojeni, obydwaj mocne mieli postanowienie nie wrócić do domu, zanim nie wyjaśnią tajemnicy.
Szli jeden obok drugiego, drogą, która zewnątrz biegła dokoła szańców; prawda, której Marceli nie chciał uwierzyć dotąd, ukazywała mu się teraz w całej swej grozie.
Fabryka stanęła, aż nadto widocznem to było.
Gdyby tak dawniej, jak teraz, szedł w noc ciemną, bez żadnej gwiazdki na niebie, byłby zdaleka, ujrzał światło gazu, połysk bagnetu stojącej warty, tysiące oznak życia, których teraz brakło zupełnie. Oświecone okna budynków migotałyby tysiącem świateł. Teraz wszystko było ciemne i głuche. Śmierć tylko zdawała się krążyć po nad miastem, którego wysokie kominy jak szkielety sterczały na widnokręgu. Kroki Marcelego i jego towarzysza wydawały odgłos, jak na pustyni. Wrażenie samotności i spustoszenia tak było silne i dojmujące, że Oktawiusz zawołał:
— Dziwna rzecz, nigdy jeszcze nie spotkałem się z podobną ciszą! Możnaby pomyśleć, żeśmy na cmentarzu!
Siódma była, kiedy Marceli i Oktawiusz stanęli nad fosą, naprzeciw głównej bramy Stahlstadt’u. Ani jednej istoty nie było widać na szczycie murów, ani śladu najmniejszego warty, która dawniej w pewnych od siebie odstępach stała, jak słupy ludzkie. Zwodzony most był podniesiony, a przed bramą leżała przepaść szeroka na pięć lub sześć metrów.
Młodzi ludzie godzinę całą strawili, zanim umocowali kawałek liny, zarzucając ją z całej siły na jedną z belek. Kiedy po wielu trudach udało się to nareszcie zrobić Marcelemu, Oktawiusz, zawiesiwszy się na linie, rękami czepiając się jej, dostał się na dach bramy. Poczem Marceli podawał mu z kolei broń i zapasy, wreszcie sam udał się tąż drogą.
Trzeba było następnie przerzucić linę na drugą stronę muru i wszystkie impedimenta spuścić w taki sposób, w jaki je poprzednio podniesiono do góry i nakoniec zsunąć się samym na ziemię,
Młodzi Iudzie znaleźli się takim sposobem na drodze, którą Marceli przebywał pierwszego dnia wchodząc do Stahlstadt’u. Cisza i milczenie zupełnie panowały tu teraz. Przed nimi wznosiła się czarna i niema masa zabudowań, których oszklone okna zdawały się patrzeć na natrętów, jak gdyby mówiąc:
»Idźcie stąd precz!... Po co wam tajemnice nasze, które przeniknąć chcecie!«
Marceli i Oktawiusz złożyli naradę.
— Najlepiej będzie udać się do bramy O, którą znam już — rzekł Marceli.
Skierowali się w zachodnią stronę i wkrótce stanęli przed wielką arkadą, na froncie której wyryta była litera O. Obie połowy ciężkich dębowych drzwi, z wielkimi stalowymi gwoździami były zamknięte. Marceli zbliżył się i uderzył w nie razy kilka kamieniem, który podniósł na drodze.
Echo tylko odpowiedziało mu.
— No! do roboty! — zawołał do Oktawiusza.
Trzeba było powtórzyć ciężką robotę z rzucaniem liny po za bramę, szukając o co dałoby się ją uczepić. Trudności były przy tem niemałe, ale nakoniec Marceli i Oktawiusz przebyli ten mur także i, znaleźli się w oddziale O.
— Tak! — zawołał Oktawiusz — do czego to posłuży? Dalekośmy zaszli! Przebywszy jeden mur, znajdziemy drugi przed sobą!
— Cicho w szeregach! — odrzekł Marceli. — Oto i moja dawna pracownia, Miło mi będzie zajrzeć do niej i wziąć stamtąd kilka narzędzi, których zapewne potrzebować będziemy, niezapominając również o dynamicie.
Była to wielka sala odlewów, gdzie młody Alzatczyk był przyjęty za wstąpieniem swojem do fabryki. Jakże ponuro było tu teraz; piece wygasłe, relsy zardzewiałe, windy kurzem pokryte i wznoszące ku górze swoje wielkie ramiona jak gdyby szubienice! Widok ten mroził serca i Marceli uczuł potrzebę jakiejś zmiany.
— Oto pracownia, która cię więcej zajmie — rzekł do Oktawiusza, prowadząc go do szynku.
Oktawiusz z zadowoleniem spostrzegł na drewnianej półce cały szereg flaszek czerwonych, żółtych i zielonych. Kilka puszek z konserwami połyskiwało białą swą blachą. Było z czego urządzić śniadanie, którego potrzeba dawała się uczuć zresztą. Młodzi ludzie zasiedli zatem przy bufecie i posiliwszy się, nabrali świeżych sił do dalszej wyprawy.
Marceli jedząc, myślał, co miał dalej robić. Niepodobna było marzyć o wdarciu się na mur Centralnej dzielnicy. Mur ten bardzo był wysoki, odosobniony od wszystkich innych zabudowań i tak gładki, że nie było o co zaczepić na nim liny. Żeby znaleść bramę jego — prawdopodobnie jedną tylko miał — trzeba było zwiedzić wszystkie oddziały, a to niełatwem było. Pozostawało zatem użyć dynamitu, rzeczy ryzykownej, bo zdawało się niepodobieństwem, by Herr Schultze zginął, nie pozostawiwszy za sobą żadnej zasadzki, nie przygotowawszy kontrminy, przeciwko tym, którzy po jego oddaleniu się zechcą opanować Stahlstadt’em. Wszystko to jednak nie mogło odstraszyć Marcelego.
Widząc, że Oktawiusz posilił się i odpoczął, Marceli udał się z nim na koniec ulicy, aż do stóp wielkiego muru z kamienia ciosowego.
— Co powiedziałbyś o zrobieniu tutaj podkopu? — zapytał.
— Ciężko to będzie, ale nie jesteśmy leniuchami! — odpowiedział Oktawiusz, gotów do wszystkiego.
Robota zaczęła się. Trzeba było odrzucić ziemię z pod muru, wprowadzić drąg w szparę między dwa kamienie, wyrwać z nich jeden i nakoniec, za pomocą świdra, wybić kilka małych równoległych otworów. O dziesiątej wszystko już było gotowe, kiszki z dynamitem umieszczone i lont zapalony.
Marceli wiedział, że lont będzie palić się pięć minut, a że zauważył poprzednio, iż szynk, umieszczony w suterenach, tworzy sklepioną piwnicę, tam więc schronił się z Oktawiuszem.
Nagle budynek i piwnica zadrżały, jak gdyby wskutek trzęsienia ziemi. Zaraz potem nastąpił straszny huk, jak gdyby wystrzał z trzech lub czterech dział odrazu. Potem, po dwóch lub trzech sekundach, grad gruzów posypał się na ziemię ze wszystkich stron.
Przez kilka następnych minut słychać było tylko przeciągły grzmot zapadających się dachów, trzask belek, huk walących się murów i brzęczącą kaskadę stłuczonych szyb.
Nakoniec straszny ten hałas przycichł. Oktawiusz i Marceli wyszli ze schronienia swojego.
Marceli, chociaż oswojony z nadzwyczajnymi skutkami wybuchających ciał, zadziwił się jednak, ujrzawszy teraz ich rezultat. Zburzone mury wszystkich pracowni w pobliżu Centralnego oddziału podobne były do zbombardowanego miasta. Gruzy, odłamy szkła, szczątki gipsu zaścielały ziemię dokoła; chmury kurzu, wyrzucone w górę, opadały powoli, pokrywając jakby śniegiem te ruiny.
Marceli i Oktawiusz pobiegli do wewnętrznego muru. Ten także zniszczony był na szerokość piętnastu do dwudziestu metrów; po drugiej stronie wyłomu Alzatczyk ujrzał dziedziniec znany mu dobrze, dziedziniec, na którym przepędził niegdyś tyle monotonnych godzin.
Na dziedzińcu nie było również żadnej straży, a zatem łatwo było przebyć kratę, która go opasywała... Młodzi ludzie znaleźli się wkrótce po drugiej stronie kraty.
Wszędzie panowała ta sama cisza.
Marceli przejrzał pracownie, w których koledzy podziwiali niegdyś rysunki jego. W jednym z jej kątów znalazł na desce rysunek machiny parowej, którą był rozpoczął, kiedy z rozkazu Herr Schultze’a został przywołany do parku. W czytelni znalazł znajome książki i dzienniki.
Na wszystkiem była cecha wstrzymanych prac i życia nagle przerwanego.
Dwaj młodzieńcy doszli do wewnętrznej granicy Centralnej dzielnicy i znaleźli się wkrótce u stóp muru, który, jak Marceli sądził, oddzielał ich od parku.
— Czy i tym kamieniom znowu trzeba będzie kazać skakać? — zapytał Oktawiusz.
— Może być... ale chcąc wejść, moglibyśmy najprzód poszukać furtki, którą prosta raca wysadzi w powietrze.
Obydwaj zaczęli iść wzdłuż muru, otaczającego park. Od czasu do czasu musieli zbaczać, obchodzić dookoła budynki, które jak ostrogi przytykały do muru, albo przełazić przez kraty. Nigdy jednak nie tracili z oka celu swego i wkrótce trudy ich zostały wynagrodzone. Mała furtka, nizka i ciemna, ukazała się w murze.
W dwie minuty, Oktawiusz zrobił świdrem dziurę w deskach dębowych. Marceli przyłożył natychmiast oko do otworu tego i z wielkiem zadowoleniem ujrzał po drugiej stronie zwrotnikowy park z wieczną zielonością i wiosenną temperaturą.
— Jeszcze te drzwi wysadzimy i dostaniemy się nareszcie do fortecy — rzekł do swego towarzysza.
— Raca dla tej deski drzewa — odpowiedział Oktawiusz — za wiele byłoby honoru!
I zaczął drągiem silnie podważać drzwi.
Zaledwie wstrząsnął niemi, kiedy od wewnętrznej strony w zamku zazgrzytał klucz i dwa odsunęły się rygle.
Drzwi odparły się na wpół, od wewnątrz bowiem przytrzymywał je gruby łańcuch.

Wer da? (kto tam?) — spytał głos chrapliwy.




ROZDZIAŁ XVII.

Rozmowa wystrzałami.

Młodzi ludzie nie spodziewali się wcale podobnego pytania. Więcej może ździwiło ich ono, niż wystrzał pistoletu, gdyby go byli usłyszeli.
Ze wszystkich przypuszczeń, jakie Marceli robił co do tego miasta, pogrążonego w letargu, jedno tylko nie przyszło mu do głowy, by żyjąca istota spytała go, po co tu przyszedł? Jego wdarcie się tutaj godziwe prawie, jeżeliby przypuścić, że Stahlstadt zupełnie był pusty, w innej zupełnie przedstawiało się postaci, jeżeli miasto posiadało jeszcze mieszkańców. To co w pierwszym razie zdawało się być tylko rodzajem archeologicznej ciekawości, w drugim stawało się zbrojną napaścią i gwałtem.
Wszystkie te myśli nasunęły się Marcelemu z taką siłą, że na razie nie mógł przemówić słowa.
Wer da? — powtórzył głos z pewną niecierpliwością.
Niecierpliwość była dosyć naturalną. Przezwyciężyć tyle rozmaitych przeszkód, stojących na drodze do tych drzwi, wdzierać się na mury, wysadzać w powietrze budynki i potem wszystkiem nie módz odpowiedzieć na proste pytanie: Kto tam? było to w istocie dosyć dziwne.
Marceli natychmiast pojął, w jak fałszywem znajduje się położeniu, i zaraz odpowiedział po niemiecku:
— Przyjaciel czy nieprzyjaciel, jak chcesz. Chcę pomówić z Herr Schultz’em.
Zaledwie wyrzekł te słowa, wykrzyknik zadziwienia dał się słyszeć przez drzwi uchylone:
— Ach!
Tu Marceli ujrzał przez otwór kawałek czerwonych faworytów, najeżony wąs, ogłupiałe oko; poznał je natychmiast. Wszystko to należało do Sigimera, dawnego strażnika jego.
— Johann Schwartz! — zawołał olbrzym ze zdumieniem, połączonem z radością, Johann Schwartz!
Niespodziany powrót więźnia zdawał się go na tyleż dziwić, na ile zapewne dziwiło tajemnicze zniknięcie jego.
— Czy mogę pomówić z Herr Schultz’em? — powtórzył Marceli, nie mogąc się doczekać innej jak ten wykrzyknik odpowiedzi.
Sigimer potrząsł głową.
— Niema rozkazu! — rzekł. — Wejść tu nie wolno bez rozkazu!
— Czy możesz przynajmniej zawiadomić Herr Schultze’a, że jestem tutaj i chcę z nim pomówić?
— Herr Schultze tutaj nie! Herr Schultze odjechać! — odrzekł olbrzym z odcieniem smutku.
— Ale gdzież jest? Kiedy wróci?
— Nie wiedzieć? Rozkaz nie zmienić! Nikogo wejść bez rozkazu!
Marceli nic więcej nie mógł wydobyć z Sigimera, który na wszystkie pytania jego ze zwierzęcym uporem, odpowiadał temi przerywanemi słowami. Oktawiusz zniecierpliwił się nareszcie:
— Na co prosić o pozwolenie wejścia? — rzekł, daleko prościej wziąć je gwałtem!
I pchnął drzwi, próbując wysadzić je. Ale łańcuch stawił opór; z większą niż Oktawiusza siłą przyciśnięto drzwi z drugiej strony i zamknięto je, zasuwając rygle.
— Musi ich być kilku za tą deską! — zawołał Oktawiusz, upokorzony trochę tym rezultatem.
Przyłożył oko do dziury zrobionej świdrem i wydał okrzyk zdziwienia:
— Jest tam drugi olbrzym!
— Arminius? — odpowiedział Marceli.
I z kolei popatrzał przez otwór.
— Tak! to Arminius, kolega Sigimera!
Nagle głos, który zdawał się spadać z nieba, odezwał się po nad głową Marcelego.
Wer da? — pytał.
Był to Arminius.
Głowa olbrzyma wystawała ponad murem, na który dostał się zapewne za pomocą drabiny.
— No! Arminius , widzisz przecie kto — odpowiedział Marceli. Otworzysz, czy nie?
Nie dokończył tych słów, kiedy lufa fuzyi pokazała się na szczycie muru, i kula gwizdnęła koło kapelusza Oktawiusza.
— Kiedy tak, to masz odpowiedź na to! — zawołał Marceli, i podłożywszy kiszkę dynamitu pod drzwi, rozsadził je z trzaskiem.
Marceli i Oktawiusz z karabinem w ręku i nożem w zębach rzucili się przez zrobiony wyłom do parku.
Koło ściany muru, porysowanego wybuchem, stała jeszcze drabina, a u stóp jej widać było ślady krwi. Ale nikt nie bronił już przejścia; olbrzymów nie było.
Przed dwoma napastnikami rozwijała się wspaniała roślinność ogrodów. Oktawiusz był zachwycony.
— Przepyszne!.. — mówił. — Ale baczność!.. Rozsypmy się jak tyraliery!.. Ci zjadacze kapusty mogli się pochować za krzakami!
Oktawiusz i Marceli rozdzielili się i, idąc każdy osobno bokiem drogi, która otwierała się przed nimi, posuwali się z ostrożnością, od drzewa do drzewa, od przeszkody do przeszkody, podług zasad najpierwotniejszej strategii osobistej.
Ostrożność ta bardzo się przydała. Nie uszli stu kroków nawet, kiedy drugi wystrzał dał się słyszeć. Kula zerwała korę z drzewa, które Marceli zaledwie co opuścił.
— Bez głupstw!.. Na ziemię! — rzekł Oktawiusz półgłosem.
I łącząc przykład z przepisem, na kolanach i łokciach podpełzł do ciernistego krzaku, rosnącego koło placu, na środku którego wznosiła się wieża Byka. Trzeci wystrzał skierowany był przeciw Marcelemu, który nie dosyć prędko poszedł za radą przyjaciela, i zaledwie miał czas ukryć się za pniem palmy, kiedy padł strzał czwarty.
— Szczęście, że bydlęta te strzelają jak rekruci! — zawołał Oktawiusz do towarzysza, od którego dzieliło go ze trzydzieści kroków.
— Cyt! — odpowiedział Marceli ustami i oczami. — Czy widzisz dym, który wychodzi z tego okna, na dole?... Tam się zaczaili zbóje!.. Ale ja z nimi zagram po mojemu!
W mgnieniu oka Marceli urznął u krzaka tyczkę stosownej długości; potem zdjąwszy swój kaftan zarzucił go na kij, na wierzchołek kija wsadził kapelusz i tak sporządziwszy niezłego manekina, ustawił go na swojem miejscu, by kapelusz i rękawy widoczne były i, przypełzszy do Oktawiusza, szepnął mu na ucho:
— Zabaw ich tutaj, strzelając do okna, raz z twego miejsca, drugi raz z mego! Ja zajdę ich z tyłu!
I pozostawiwszy Oktawiusza strzelającego, ostrożnie wśliznął się w gąszcz drzew, okalających plac.
Minął kwadrans, w ciągu którego ze dwadzieścia kul przesłano sobie wzajemnie bez żadnego rezultatu.
Kaftan Marcelego był literalnie podziurawiony kulami; ale osoba jego nic na tem nie ucierpiała. Karabin Oktawiusza potrzaskał na drobne kawałki żaluzye dolnego piętra.
Nagle, ogień ustał, i Oktawiusz usłyszał wyraźnie przytłumiony krzyk:
— Do mnie!.. Trzymam go!..
W jednej chwili Oktawiusz wyskoczył ze schronienia swego, przeleciał plac, rzucił się do okna gmachu i wpadł do salonu.
Na dywanie Marceli i Sigimer trzymając się w objęciach jak dwa węże, walczyli z sobą na śmierć. Zaskoczony przez nieprzyjaciela, który niespodzianie otworzył drzwi, olbrzym nie mógł użyć broni swej. Ale herkulesowa siła jego czyniła zeń strasznego przeciwnika jeszcze, który chociaż obalony na ziemię, nie tracił jednak nadziei zwycięstwa. Marceli, ze swej strony, okazywał siłę i giętkość niezwykłą.
Walka musiałaby się skończyć śmiercią jednego z walczących, gdyby przybycie Oktawiusza nie sprowadziło mniej tragicznych następstw. Sigimer, pochwycony za ręce i rozbrojony, został związany tak, że nie mógł się poruszyć.
— A drugi? — zapytał Oktawiusz.
Marceli wskazał na sofę w końcu pokoju, gdzie Arminius leżał cały zakrwawiony.
— Czy kula trafiła go? — spytał Oktawiusz.
— Tak — odrzekł Marceli.
I zbliżył się do Arminiusa.
— Nie żyje! — rzekł.
— Na honor, dostało się łotrowi to tylko, na co zasłużył! — zawołał Oktawiusz.
— Otóż jesteśmy panami twierdzy! — odrzekł Marceli. — Przystąpimy teraz do starannej rewizyi. Najprzód gabinet Herr Schultze’a!
Młodzi ludzie wyszli z salonu, w którym odbyła się ostatnia scena oblężenia, i udali się szeregiem pokojów, prowadzących do przybytku Stalowego króla.
Oktawiusz zachwycał się przepychem, który widział dokoła.
Marceli uśmiechał się, patrząc na niego, i otwierał drzwi jedne po drugich, aż do salonu zielono-złotego.
Spodziewał się wprawdzie, że znajdzie w nim coś nowego, ale nie wyobrażał sobie nic podobnego jak to, co miał w tej chwili przed oczami swojemi. Możnaby pomyśleć, że centralne biuro poczt w Nowym - Yorku albo w Paryżu nagle rozbite zostało i bezładnie przeniesione do salonu tego. Listy i pakiety opieczętowane leżały wszędzie; na biurze, na meblach, na dywanie. Nogi grzęzły w tej zaspie. Cała korespondencya finansowa, przemysłowa i osobista Herr Schultze’a, codziennie wyjmowana z zewnętrznej puszki parku i znoszona przez Arminiusa i Sigimera, znajdowała się w gabinecie.
Ile zapytań, ile cierpień, niespokojnego wyczekiwania, trosk, łez, zamykało się w tych niemych kopertach pod adresem Herr Schultze’a. Ile tam było milionów, w papierach, czekach, mandatach, skryptach różnego rodzaju!.. Wszystko to spało tam, unieruchomione nieobecnością jedynej ręki, która miała prawo rozedrzeć koperty tak wątłe a jednak nienaruszalne.
— Teraz rzekł Marceli — trzeba odnaleźć skryte drzwi laboratoryum!
I zaczął wyjmować wszystkie książki z biblioteki. Napróżno. Nie mógł znaleźć ukrytego przejścia, którem szedł kiedyś w towarzystwie Herr Schultze’a. Nadaremnie wstrząsał wszystkie ścianki szafy po kolei, wreszcie wziąwszy pręt z komina, powysadzał je jedną po drugiej! Napróżno pukał w mur, szukając po za nim próżni! Widocznie Herr Schultze, zaniepokojony tem, że nie on sam tylko posiadał tajemnicę ukrytych drzwi laboratoryum, zniósł je zupełnie.
Ale naturalnie, musiał zrobić inne na ich miejsce.
— Gdzie?.. — pytał siebie Marceli. — Nie gdzie indziej jak tutaj, bo Arminius i Sigimer tu znosili Iisty! W tej zatem sali Herr Schultze po moim wyjeździe przesiadywał jak dawniej! Znam dobrze jego zwyczaje i wiem, że kazawszy zamurować jedno przejście, chciał mieć pod ręką inne, nieznane ciekawym!.. Może pod dywanem znajduje się spust?
Dywan był równo i gładko rozciągnięty. Nie zważając na to, powyjmowano gwoździe i podniesiono go. Na posadzce, pomimo najściślejszego badania, nie znaleziono nic podejrzanego.
— Któż ci mówi, że drzwi znajdują się w tym pokoju — spytał Oktawiusz.
— Moralnie przekonany jestem o tem! — odpowiedział Marceli.
— A zatem pozostaje nam jeszcze zrobić poszukiwania na suficie — rzekł Oktawiusz, stając na krześle.
Miał zamiar dostać się do pająka i stamtąd kolbą fuzyi zbadać środkową rozetę.
Ale zaledwie uczepił się złoconego kandelabra, kiedy ten, z wielkiem podziwieniem jego, zaczął opuszczać się na dół pod naciskiem ręki. W suficie ukazał się otwór, przez który lekka stalowa drabinka automatycznie osunęła się aż do samej posadzki.
Było to jak gdyby zaproszenie do wejścia.

— Chodźmy! Jesteśmy u celu! — rzekł spokojnie Marceli i wskoczył na drabinkę, a za nim przyjaciel jego.




ROZDZIAŁ XVIII.

Jądro pestki.

Ostatni stopień drabinki dotykał posadzki sali obszernej i okrągłej, nie mającej żadnego wyjścia. Sala ta byłaby pogrążona w najzupełniejszej ciemności, gdyby olśniewające światło białawe nie przedzierało się przez szybę okrągłego okna, wprawionego na środku dębowej posadzki. Okno to przypominało zupełnie tarczę księżyca, w chwili, kiedy ten ukazuje się na niebie w całym swym czystym, pogodnym majestacie.
Cisza zupełna panowała między murami głuchymi i ślepymi, które nie mogły ani widzieć ani słyszeć. Dwom młodym ludziom zdawało się, że znajdują się w przysionku grobowego pomnika.
Marceli zawahał się chwilę, zanim się pochylił nad błyszczącą szybą. Dosięgał celu! Nie wątpił, że stamtąd wyjdzie owa nieprzenikniona tajemnica, po którą przyszedł do Stahlsladt’u!
Ale wahanie się trwało jedną chwilę. Oktawiusz i on uklękli przy szybie tak, by mogli objąć okiem wszystkie części pokoju, znajdującego się pod nimi.
Widok niespodziany a straszny uderzył ich oczy.
Szklana szyba, wypukła po obu stronach, w kształcie soczewki, ogromnie powiększała przedmioty, na które patrzano z po za niej.
Tam było tajemne laboratoryum Herr Schultze’a. Silne światło, które przedzierało się przez szybę, jak gdyby przez dioptryczny przyrząd latarni morskiej, pochodziło z podwójnej lampy elektrycznej, palącej się jeszcze pod dzwonem opróżnionym z powietrza; potężny stos Wolty nie przestał dotąd zasilać strumieniem swoim płomienia tego. Na środku pokoju, przy olśniewającem świetle widać było nieruchomie jak posąg siedzącą ludzką postać, którą łamanie się soczewki powiększało do rozmiarów olbrzymich — był to niby sfinks na libijskiej pustyni.
Odłamy granatu zaścielały podłogę do koła widma tego.
Nie było wątpliwości! Był to Herr Schultze, którego łatwo było poznać po ogromnej szczęce, po błyszczących zębach; potężny Herr Schultze zabity jedną z tych strasznych maszyn, która wybuchając, zadusiła go a jednocześnie zmroziła strasznym chłodem.
Stalowy król siedział przed stołem, trzymał pióro olbrzymie, wielkie jak lanca, i zdawał się pisać jeszcze! Gdyby nie osłupiałe spojrzenie rozszerzonych źrenic i nieruchome usta, możnaby sądzić, że żyje. Jak te mamuty, znajdywane w lodach północnych stref, trup ten od miesiąca tu był ukryty przed wzrokiem ludzkim. Wszystko do okoła niego było zmarzłe jeszcze; odczynniki zawarte w słojach, woda w odbieralnikach, rtęć w kubku!
Marceli pomimo całej okropności widoku tego, nie mógł powstrzymać się od uczucia zadowolenia, że patrzał na to z zewnętrznej strony laboratoryum, bo z pewnością tak on jak Oktawiusz zginęliby, gdyby byli dostali się do jego wnętrza.
Jakim sposobem nastąpił ten straszny wypadek? Marceli domyślił się tego łatwo, kiedy przypatrzywszy się szczątkom granata, rozrzuconym na podłodze, przekonał się, że były to kawałeczki szkła. Otóż, owe zabójcze pociski Herr Schultze’a naładowane płynnym dwutlenkiem węgla, miały z powodu strasznego ciśnienia, jakie na nie gaz wywierał, wewnętrzną powłokę z owego szkła hartownego, które jest o dziesięć lub dwanaście razy mocniejszem od zwykłego szkła; wyrób ten, nowy jeszcze zupełnie wówczas, ma jedną wadę: wskutek tajemniczego działania drobinkowego, pęka nagle, czasami bez widocznej przyczyny. I to właśnie musiało tutaj nastąpić. Może nawet wewnętrzne ciśnienie samo wywołało pęknięcie granata, który był przyniesiony do laboratoryum. Dwutlenek węgla, nagle uwolniony z więzów ściskających go, zamienił się w stan lotny i tem samem wywołał straszne obniżenie otaczającej temperatury.
Bądź co bądź skutek musiał być piorunujący. Herr Schultze, zaskoczony śmiercią w takiej postawie, w jakiej znajdował się w chwili wybuchu, działaniem mrozu, mającego sto stopni poniżej zera, zesztywniał natychmiast.
Jedna okoliczność zwróciła szczególną uwagę Marcelego: Stalowy król ugodzony został w chwili, kiedy pisał.
Co on pisał na tym papierze, tem piórem, które trzymał jeszcze w ręku? Ciekawem byłoby poznać ostatnią myśl, ostatnie słowo, takiego człowieka.
Ale jakim sposobem dostać ten papier? Niepodobna było myśleć o stłuczeniu tej świecącej tarczy i o zejściu do laboratoryum. Dwutlenek węgla nagromadzony pod strasznem ciśnieniem, wydostałby się na zewnątrz i udusiłby wszelką istotę żywą, którą owionąłby śmiertelny wyziew jego. Byłoby to narazić się na śmierć niechybną; niebezpieczeństwo nie odpowiadało widocznie korzyściom, jakie dałyby się osiągnąć z papieru tego.
Jednakże, chociaż niepodobna było odebrać trupowi Herr Schultze’a tych ostatnich wierszy, jakie skreśliła ręka jego, możebnem jednak zdawało się przeczytać je przy powiększeniu, jakie sprowadziło łamanie się soczewki. Potężne promienie jej skupiały się na wszystkich przedmiotach zawartych w laboratoryum, które silnie oświecała podwójna lampa elektryczna.
Marceli znał pismo Herr Schultze’a i po chwilowym wysiłku udało mu się przeczytać następujące dziesięć wierszy.
Jak wszystko, co pisał Herr Schultze, był to raczej rozkaz niż instrukcya.
»Rozkaz do B. K. R. Z. przyśpieszyć o dwa tygodnie wyprawę przygotowaną na Miasto-Francyę. Natychmiast po otrzymaniu rozkazu tego, poczynić wskazane przezemnie kroki. Trzeba żeby tym razem doświadczenie było zupełne i piorunujące. Nie zmienić ani na jotę tego, co postanowiłem. Chcę, żeby za dwa tygodnie Miasto-Francya było martwem miastem, i żeby żaden z jego mieszkańców nie pozostał przy życiu. Trzeba mi nowoczesnej Pompei; niech to będzie zarazem postrachem i zdziwieniem dla świata całego. Nastąpi to niechybnie, jeżeli rozkazy moje dokładnie będą spełnione.
»PrzyszIesz mi trupy doktora Sarrasin’a i Marcelego Bruckmann’a. Chcę je widzieć i mieć je.
Schultz... «
Podpis był niedokończony, i brakowało mu zwykłego cyfrowego znaku.
Marceli i Oktawiusz niemi i nieruchomi stali wobec tego dziwnego widoku, jak gdyby wywołanego siłą złośliwego geniuszu; rzeczywistość, którą mieli przed sobą, zdawała się należeć do świata fantazyi.
Trzeba było nakoniec porzucić tę scenę ponurą. Dwaj przyjaciele bardzo wzruszeni opuścili salę, położoną nad laboratoryum.
Tam, w tym grobie, gdzie najzupełniejsza ciemność zapanuje, jak tylko lampa zgaśnie dla braku strumienia elektrycznego, trup Stalowego króla pozostanie sam, wysuszony jak jedna z tych mumii Faraonów, które po dwudziestu wiekach nie rozsypały się jeszcze w proch!..
W godzinę potem Marceli i Oktawiusz, rozwiązawszy Sigimira, który nie wiedział, co począć z odzyskaną wolnością, opuścili Stahlstadt i udali się z powrotem do Miasta-Francyi, gdzie tegoż wieczora stanęli.
Doktor Sarrasin pracował w swoim gabinecie, kiedy dano mu znać o powrocie młodych ludzi.
— Niech wejdą — zawołał — niech wejdą prędko!
Pierwsze jego słowo, wyrzeczone do nich, było:
— No, i cóż?
— Doktorze — odpowiedział Marceli — wiadomości, jakie przynosimy ze Stahlstadt’u, uspokoją cię zupełnie, uspokoją na długo. Niema już Herr Schultze’a! Herr Schultze nie żyje!
— Nie żyje! — zawołał doktor Sarrasin.
Poczciwy doktor zamyślił się na chwilę i, milcząc, stał przed Marcelim.
— Moje kochane dziecko — rzekł wreszcie uspokoiwszy się — czy uwierzysz temu, że ta wiadomość, która powinnaby była ucieszyć mnie, bo oddala od nas czego nienawidzę najbardziej, wojnę, i to wojnę najniesprawiedliwszą, wojnę bez żadnego powodu! czy uwierzysz temu, że wiadomość ta ścisnęła mi serce! Ach! dlaczego ten człowiek, tak potężnych zdolności, stał się nieprzyjacielem naszym? Dlaczego rzadkich umysłowych przymiotów swoich nie poświęcił na usługi cnoty? Ileż straconych sił, które stałyby się użytecznemi, gdyby można było połączyć je z naszemi siłami i dać im wspólny cel! Oto co mi przyszło na myśl, kiedyś mi powiedział »Herr Schultze nie żyje!« Ale teraz, przyjacielu, opowiedz mi, co wiesz o tym niespodzianym zgonie.
— Herr Schultze — odpowiedział Marceli — znalazł śmierć w tajemniczem swem laboratoryum, do którego przystęp uczynił niemożebnym za życia swego. Nikt oprócz niego jednego nie wiedział o istnieniu tego laboratoryum, a zatem nikt nie mógłby dostać się doń, nawet gdyby chodziło o udzielenie mu pomocy. Padł zatem ofiarą tego niesłychanego scentralizowania wszystkich sił, które ujął był w dłonie, na które nierozważnie rachował, chcąc być jedyną sprężyną całego dzieła swego. W chwili wyznaczonej przez Boga, centralizacya ta obróciła się przeciw niemu samemu i przeciw jego dziełu!
— Nie mogło być inaczej! — odpowiedział doktor Sarrasin. — Herr Schultze opierał się na zasadzie całkiem błędnej. W istocie, czyż nie najlepszym rządem jest ten, którego naczelnika, w razie śmierci, najłatwiej można zastąpić innym, i który nie zawiesza czynności swoich, właśnie dlatego, że w maszyneryi jego niema nic tajemniczego.
— Zobaczysz zaraz, doktorze — odpowiedział Marceli — że to, co się stało w Stahlstadzie dowodzi ipse facto, tego, coś teraz powiedział.
Zastałem Herr Schultze’a siedzącego przed biurkiem, owym punktem centralnym, z którego wychodziły wszystkie rozkazy; miasto Stalowe spełniało je, nie ważąc się nigdy roztrząsać żadnego z nich. Śmierć pozostawiła mu postawę i wszystkie pozory życia do takiego stopnia, że na chwilę zdawało mi się, iż widmo to przemówi do mnie!.. Ale wynalazca stał się męczennikiem wynalazku swego! Jeden z tych granatów, który miał zniszczyć miasto nasze, zabił jego samego! Broń jego pękła mu w ręku, w chwili, kiedy kreślił ostatni list, dający rozkaz zagłady! Posłuchaj!
Tu Marceli przeczytał na głos owe straszne słowa, skreślone ręką Herr Schultze’a, a które on przepisał.
Potem dodał:
— Gdybym nawet chciał wątpić o śmierci Herr Schultze’a, toby mi najlepiej tego dowiodła okoliczność, że wszystko koło niego żyć przestało! Wszystko przestało żyć w Stahlstadzie! Jak w pałacu zaczarowanej księżniczki sen skleił wszystkie powieki, zawiesił życie i ruch! Paraliż pana za jednym ciosem sparaliżował sługi i rozciągnął się aż do narzędzi!
— Tak — rzekł doktor Sarrasin — widać w tem sprawiedliwość bożą! Chcąc się rzucić na nas bez żadnego miłosierdzia, nadto nacisnął sprężynę i sam padł!
— Tak jest, doktorze; ale teraz nie myślmy już o przeszłości, a zajmijmy się teraźniejszością. Herr Schultze umarł, dla nas to pokój, ale jednocześnie jest ruiną dla tego wspaniałego zakładu, który on utworzył, tymczasowo zaś jest to bankructwo. Nieprzezorność kolosalna, jak wszystko, co Stalowy król robił, dziesięć przepaści zgotowała pod krokami jego. Zaślepiony z jednej strony powodzeniem, z drugiej nienawiścią swą przeciw Francyi i tobie, doktorze, nie ubezpieczywszy się dostatecznie, przyjmował olbrzymie zamówienia od wszystkich tych, którzy byli nam nieprzyjaźni. Pomimo to, i chociażby wypłata większej części wierzytelności nie prędko nastąpiła, sądzę, że silna dłoń może postawić na nogi Stahlstadt i obrócić ku dobremu siły, które nagromadzono w niem na złe. Herr Schultze jednego tylko może mieć spadkobiercę, a tym spadkobiercą jesteś ty. Nie powinieneś dać zginąć dziełu jego. W świecie tym nadto rozpowszechniła się wiara, że ze zniweczenia współzawodniczącej siły odnosi się bezwarunkową korzyść. Jest to wielki błąd, i zgodzisz się ze mną, jak sądzę, że z wielkiej ruiny tej trzeba uratować wszystko, co może posłużyć dla dobra ludzkości.
— Marceli ma słuszność — odpowiedział Oktawiusz — ściskając rękę przyjaciela — gotów jestem służyć pod jego rozkazami, jeżeli ojciec pozwoli na to.

— Macie słuszność, moje dzieci — odrzekł doktor Sarrasin. — Tak, Marceli, nie zabraknie nam kapitałów, i dzięki tobie, znajdziemy w odrodzonym Stahlstadzie. taki arsenał narzędzi, że nikomu odtąd nie przyjdzie na myśl zaczepiać nas! A że mając w ręku największą siłę, będziemy zarazem starali się o największą sprawiedliwość, wszystko zatem, co nas otacza, musi pokochać dobrodziejstwa pokoju i sprawiedliwości. Ach! Marceli, ile pięknych marzeń! I kiedy pomyślę, że przez ciebie i z tobą będę mógł jakąś część ich dokonać, zapytuję siebie, dlaczego... tak! dlaczego nie mam dwóch synów!.. dlaczego nie jesteś bratem Oktawiusza!.. Zdaje mi się, że nie byłoby nic niemożebnego dla nas trzech!..




ROZDZIAŁ XIX.

Sprawa familijna.

W ciągu tego opowiadania może za mało mówiliśmy o osobistych sprawach bohaterów naszych. Wolno nam zatem teraz, wspomnieć o tem i pomyśleć o nich dla nich samych.
Trzeba wiedzieć, że dobry doktor nie tak wyłącznie należał do istoty zbiorowej, do ludzkości, ażeby wszelka jednostka miała zniknąć dla niego, nawet wtenczas, kiedy unosił się w świat ideałów. To też uderzyła go nagła bladość, jaką okryła się twarz Marcelego przy tych ostatnich słowach. Wzrok jego starał się odkryć w oczach młodzieńca tajemną przyczynę wzruszenia. Stary doktor milczeniem badał milczenie młodego inżyniera i czekał może, ażeby ten ostatni przerwał je; ale Marceli wysiłkiem woli rychło zapanował nad sobą i odzyskał krew zimną. Na twarz jego wrócił zwykły rumieniec, postawa zaś zdawała się wyczekiwać dalszego ciągu rozmowy.
Doktor Sarrasin, trochę zniecierpliwiony może tem szybkiem zapanowaniem nad sobą młodego człowieka, zbliżył się do niego; potem, poufałym ruchem, zwykłym w zawodzie doktora wziął jego rękę i zatrzymał w swojej, jak gdyby rękę chorego, którego puls chciał zbadać delikatnie, lub może przez roztargnienie tylko.
Marceli, nie zdając sobie sprawy z zamiarów doktora, z uległością dał się trzymać za rękę i nie mówił ani słowa.
— Mój Marceli — rzekł mu stary przyjaciel jego — wrócimy później do naszej rozmowy o przyszłych losach Stahlstadt’u. Ale wolno jest, pracując nad polepszeniem losu wszystkich ludzi, zająć się także losem tych, których kochamy, tych, którzy obchodzą nas bliżej. Otóż, zdaje mi się, że nadeszła chwila, kiedy mogę pomówić z tobą o pewnej młodej dziewczynie, której imię zaraz ci wymienię, a którą po raz dwudziesty może od roku proszono o rękę. Propozycye te pochodziły po większej części od takich ludzi, że najwybredniejszy gust nawet mógłby zadowolić się niemi, a jednak młoda dziewczyna odpowiadała rodzicom swoim »nie« i zawsze nie!
W tej chwili Marceli nagłym ruchem uwolnił rękę swą z dłoni doktora.
Ten, czy to dlatego, że dostatecznie już zrozumiał stan pacyenta swego, czy nie zauważył, że młody człowiek odebrał mu i dłoń swą i zaufanie, mówił dalej, nie zdając się zwracać uwagi na ten wypadek.
— Ależ, mówiła matka młodej tej osoby powiedz nam, jaka jest przyczyna tej wciąż powtarzającej się odmowy. Wychowanie, majątek, zaszczytne stanowisko, powierzchowność przyjemna, wszystko zdaje się odpowiadać potrzebnym warunkom! Dlaczego odpowiadasz zawsze: nie, i to tak stanowczo, tak szybko, nie dając sobie nawet czasu do namysłu! Zwykle nie jesteś tak stanowczą!
Na to łajanie matki, dziewczyna przemówiła nakoniec, a że ma umysł jasny i charakter prawy, przełamawszy zatem milczenie, tak rzekła:
— Odpowiadam »nie« z takąż samą szczerością, z jaką odpowiedziałabym »tak«, gdyby serce moje wyrzekło to słowo. Zgadzam się z tobą matko, że z partyi tych niejedna mogłaby być odpowiednią dla mnie; ale wyobrażam sobie, iż wszystkie te starania nie do mnie właściwie się odnoszą, ale do najbogatszej w mieście panny na wydaniu. Myśl ta nie bardzo mię zachęca do powiedzenia tak, ośmielę się jeszcze dodać, ponieważ żądasz tego, że żadna z tych propozycyi nie jest tą, której czekałam.
— Jakto! — rzekła matka w osłupieniu — ty...
Nie dokończyła słów swoich, bo nie wiedziała, jak je zakończyć i w ciężkiem zmartwieniu swojem zwróciła ku mężowi wzrok, błagający o pomoc i ratunek.
Ale ten, czy dla tego, że nie chciał mięszać się do tej sprawy, czy, że sądził, iż lepiej będzie, jeśli matka z córką porozumieją się najprzód, dość, że udał, iż nie rozumie o co chodzi, i biedne dziecko zarumienione ze wstydu i zakłopotania, u może nawet trochę z gniewu, nagle postanowiło dokończyć wyznania.
— Powiedziałam ci, kochana matko — odrzekła — że prośba o moją rękę, której czekam, może nie prędko nadejdzie a nawet może być, że nie przyjdzie wcale, Dodam jeszcze, że to opóźnienie się, chociażby nawet miało być nieokreślone czasem, nie może mię ani dziwić, ani urażać. Jestem na nieszczęście bardzo bogatą, jak powiadają: ten, którego czekam, jest bardzo biedny, i dla tego milczy i ma słuszność. Jego rzeczą jest czekać...
— A dlaczego nie naszą jest zbliżyć się — rzekła matka, chcąc może zatrzymać na ustach córki wyrazy, których bała się usłyszeć.
Wtenczas to mąż wmięszał się.
— Moja przyjaciółko — rzekł, biorąc czule obie ręce swej żony, nie napróżno matka tak posłusznej jak twoja córki wysławia przed nią, od urodzenia jej niemal, pięknego i dzielnego chłopca, który należy prawie do rodziny naszej; nie napróżno mówi ona całemu światu o zacności charakteru jego i przyklaskuje mężowi swemu, kiedy ten z kolei wychwala przy sposobności jego niezwykłą inteligencyę, kiedy z rozrzewnieniem mówi o tysiącznych dowodach poświęcenia się, jakie miał od niego! Jeżeliby widując i znając tego młodzieńca, którego matka jej i ojciec wyróżniali z pomiędzy wszystkich, ona także nie wyróżniłaby go, to powiedziałbym, że nie spełnia obowiązków swoich!
— Ah! ojcze, — zawołało dziewczę, ukrywając zmieszaną twarzyczkę na ramieniu matki — jeżeli odgadłeś mię, to czemu zmusiłeś do mówienia!
— Czemu? — odrzekł ojciec — dlatego, moja pieszczoszko, by mieć przyjemność słyszenia cię, by być pewniejszym, że się nie mylę, by nakoniec módz powiedzieć tobie w swojem i w matki twojej imieniu, że wybór serca twego zatwierdzamy z największą radością, i że chcąc oszczędzić drażliwą delikatność ubogiego a dumnego młodzieńca, o którym mowa, ja mu zrobię tę propozycyę — tak! ja sam, bo czytałem w jego sercu, tak jak w twojem! Bądź zatem spokojna! Przy pierwszej dobrej sposobności pozwolę sobie zapytać Marcelego, czy nie podobałoby mu się zostać moim zięciem?..

Niespodzianie zaskoczony tem nagłem przemówieniem, Marceli wyprostował się i stanął, jak gdyby pod naciskiem sprężyny. Oktawiusz ścisnął go za rękę, w chwili kiedy doktor Sarrasin wyciągnął do niego ramiona. Młody Alzatczyk blady był jak śmierć. Ale czyż nie tak wyglądają silni ludzie, kiedy do ich serca wstąpi szczęście niespodzianie!..






ROZDZIAŁ XX.

Zakończenie.

Miasto-Francya, wolne od wszelkiego niepokoju, żyjące w zgodzie ze wszystkimi sąsiadami, dobrze administrowane, szczęśliwe, dzięki rozsądkowi mieszkańców swoich, kwitnie pomyślnością. Szczęście jego sprawiedliwie zasłużone, nie budzi zazdrości, a siła poskramia najkłótliwszych nawet.
Stalowe miasto było tylko straszną fabryką, groźną maszyną zniszczenia w żelaznem ręku Herr Schultze’a; dzięki Marcelemu Bruckmannowi likwidacya jego odbyła się bez niczyjej krzywdy, i Stahlstadt stało się punktem środkowym użytecznego przemysłu.
Marceli jest od roku najszczęśliwszym małżonkiem Joanny.
Co do Oktawiusza, ten stanął pod rozkazami szwagra i ze wszystkich sił swoich dopomaga mu w pracy. Siostra jego zamierza właśnie ożenić go z jedną ze swych przyjaciółek, śliczną dziewczyną, której przymioty charakteru i zdrowy rozsądek powstrzymają go od nowych pokus.
Życzenia doktora i jego żony spełniły się zatem, i możnaby powiedzieć, że stanęli oni u szczytu szczęścia i sławy — gdyby sława najmniejszą grała rolę w ich zacnych dążeniach.
Można zatem już teraz zapewnić czytelników, że przyszłość należy do usiłowań doktora Sarrasin’a i Marcelego Bruckmann’a, i że przykład Miasta — Francyi i Stahlstadt’u, wzorowego miasta i wzorowej fabryki, nie zginie dla przyszłych pokoleń.



KONIEC.




  1. Pudler; pudlingarnie czyli piece płomieniste; pudlowanie czyli metoda angielska; wszystkie te nazwy pochodzą od imienia wynalazcy Corta Pudlinga.
  2. Psia Grota, znajdująca się w okolicach Neapolu, zawdzięcza nazwę swą szczególnej własności swej atmosfery, od której dusi się pies lub każde inne czworonożne zwierzę o nizkich nogach, a która nie szkodzi człowiekowi stojącemu. Własność ta pochodzi od warstwy dwutlenku węgla, grubej na sześćdziesiąt centymetrów; ten bowiem jako cięższy od powietrza trzyma się przy samej ziemi.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Verne.