Światło w ruinach

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Światło w ruinach
Pochodzenie Melancholicy
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1896
Druk W. L. Anczyc i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ŚWIATŁO W RUINACH.



Długo, z twarzą zanurzoną w pysznie haftowanej poduszce, leżała na szezlongu, a wyprostowała się tylko po to, aby cienką chusteczką otrzeć zapłakane oczy, białe ręce załamać i znowu płakać. Teraz łzy jej nie lały się, jak przed chwilą, strumieniem obfitym, lecz rzadkiemi kroplami spływały po pięknym owalu policzków, padały na stanik, obciskający zgrabną kibić i, jak drobne brylanty, świeciły w puchu zdobiących go koronek. Dokoła niej, z pod lekkich zasłon, na dwie lampy zarzuconych, rozlewało się miękkie światło, w którem pobłyskiwały złocone ramy obrazów i majaczyły barwy i kształty wytwornych sprzętów. Albumy w bogatych oprawach, wazy majolikowe, drobiażdżki pozłacane, srebrne, rzeźbione przyozdabiały stoły i kominek, u okien kwitły białe i czerwone kwiaty. Za oknami, przelatywały świszczące wichry ze śnieżną zamiecią, brzęczały dzwonki u sanek, rozlegały się gwary uliczne; tu — było ciepło, cicho i samotnie.
Zanadto ciepło, cicho i samotnie. Powietrze, napełniające te cztery piękne ściany, miało w sobie coś z cieplarnianej parności, która zapewne ułatwiała rozkwit roślinom, lecz utrudniała oddech, cisza zaś i samotność były tak zupełne, jak gdyby na znaczną odległość dokoła nie było żadnej żywej istoty. Za poroztwieranemi drzwiami panowała ciemność, z której nie wychodził szelest najlżejszy: ani rozmowy, ani śmiechu, ani dziecka, ani zwierzęcia, ani domownika, ze śmiałem stąpaniem i poufałą twarzą. Na kominku, za przezroczystą, żelazną kratką, stosik zgrabnie porąbanych drewek, dawno znać tam leżący i — nie zapalany.
Od lat kilku, to jest od czasu, w którym, po nieśmiałych zrazu błyskach uczuwania, że nie jest szczęśliwą, po niezliczone razy postanawiała, że nigdy głośno, ani pocichu na los swój narzekać, ani pętami jego niecierpliwie a bezskutecznie wstrząsać nie będzie, w umyśle jej istniał niewyraźny, nie dobrze określony, ale ponętny dla niej ideał męztwa, cierpliwości, dumnego i milczącego znoszenia ciężarów życia. Ideał ten w wyobraźni jej powstał z kilku żywych wzorów w dzieciństwie widzianych, z kilku książek, które ojciec jej, — zanim na wieki oczy zamknął, — przed jej oczy nasunął; pragnęła teraz stosować do niego swoją duszę, ale nie mogła. Była to biedna dusza kobieca, wrażliwa i niespokojna, mieszkająca w ciele, do którego nie przyznałby się żaden stoik. Pomimo więc wielokrotnych postanowień, że nad sobą roztkliwiać się nie będzie, płakała znowu serdecznie i roztkliwiała się rzewnie.
Wspomniała swoje umarłe złudzenia i radości; poumierały one w sposób różny. Dwoje drobnych dzieci po prostu, nagle i brutalnie zabiła śmierć; miłość człowieka, którego kochała i z którym związała życie, umarła nie wiedzieć dla czego, bez żadnej jej winy, za sprawą zmiennej natury ludzkiej, lub koniecznego rozejścia się dwóch, nie zgadzających się, istot; uciecha z posiadanego bogactwa stopiła się w przyzwyczajeniu i doświadczeniu, że ani karetą serdecznych łez otrzeć, ani z majolikową wazą poufnie gawędzić, ani łakociami najwyborniejszemi gorzkiego smaku zgryzoty zatrzeć niepodobna.
Urok świata, — świata, strojącego się, tańczącego, grającego, paplającego, jedynego świata, który znała, — zniknął dla niej bez śladu, odkąd się przekonała, że ubierać się, tańczyć i paplać z sercem bolącem nie ulgą jest lub uciechą, ale męczarnią. Miała lat niespełna trzydzieści, a życie wydawało się jej już skończonem. Była osieroconą matką, opuszczoną żoną, kobietą światową, do świata rozczarowaną. Jedynemi nawet uczuciami, które budził w niej ten potwór, były: żal i gniew. Czyliż bowiem nie ten świat właśnie odebrał jej serce i obecność ukochanego człowieka, porwał go urokami swemi, upoił, zepsuł? Czyliż nie jego mieszkanką i doskonałą przedstawicielką była ta kobieta, dla której on ją opuszczał, ranił, obrażał, przy której znajdował się i teraz, na której wspomnienie krew żalu i upokorzenia serce jej zalewała?
O, ten wdzięk kobiecy, tak bardzo w tym świecie sławiony, a który osłania tyle oszustwa i okrucieństwa! O, te wykwintne, woniejące buduary, w których, za spuszczonemi u drzwi i okien firankami, dwie istoty bezkarnie dokonywają nad trzecią morderstwa! O, te wieczne rozmowy motyle, żarty wesołe, półsłówka słodkie, marzenia przy muzyce, zmiany mody, rozkazy zwyczaju, wśród których dusze ludzkie tracą z oczu wszelką linię, wiodącą do czegokolwiek innego, niż do użycia! O, nakoniec, te stoły gry co wieczór otwarte i przy których on siaduje, ilekroć nie może siedzieć u boku tej kobiety! Jak ona to wszystko znienawiedziła! jak głęboką dla tego wszystkiego powzięła wzgardę! Tej nienawiści i wzgardy nauczyło ją nieszczęście, odbierając jej zarazem rzecz jedyną, w której znaleźćby mogła uciechę i ratunek — to jest: chęć użycia i zabawy. Nie; może inne czynić to mogą, ale jej niepodobna bawić się jeszcze pośród ludzi, gdy już raz w ich dobroć, szczerość, wartość wierzyć przestała, gdy ci ludzie, bezpośrednio lub pośrednio wydarli jej jedyny skarb, do którego przywiązywała cenę i który mógł cenę życiu jej nadać — ciepło domowe i szczęście serdeczne...
Od dzieciństwa słyszała, że szczęście kobiety, jej obowiązek, cnota, dostojność — to miłość i macierzyństwo. Czy dla tego, że od dzieciństwa tak ją nauczano, czy że w sposób tej nauce odpowiedni utworzyła ją natura, ale istotnie miłość i macierzyństwo były jedynemi źródłami, z których biły jej: szczęście, cnota, dostojność. Teraz te dwie jedyne, dobre wieszczki jej życia umarły, znikły — i cóż?
Gdy śliczne, drogie główki dziecięce zasuną się na wieki w cienie zaświatowe, a serce blizkiego, drogiego człowieka, ulotni się w płomieniu innych uczuć i rozkoszy — cóż? Przyjąć od świata nową miłość, tak, jak się od krawca przyjmuje nową suknię... cha, cha, cha! A jeżeli tamta tak mocno w pierś wrosła, że nic, nic już wyrwać jej nie zdoła? Albo jeżeli małość i kruchość tamtej zabiła wiarę w wielkość i trwałość jakiejkolwiek innej?
Zerwała się z szezlonga, obu dłońmi pochwyciła się za głowę i parę razy piękny salonik przebiegła. Puszysty kobierzec tłumił szelest jej kroków; w zamian serce biło i pierś oddychała głośno.
— Co mi pozostało? czego spodziewać się jeszcze mogę? Co uczynię ze swojem sercem, z czasem, ze wszystkiemi temi dniami, miesiącami, latami?... Dni, miesiące, lata stanęły przed oczami jej wyobraźni w postaci długiej galeryi, zdobnej w złocenia i rzeźby, ale tak pustej i tak zimnej, że aż dreszcz nią wstrząsnął...

Gdy odjęła ręce od głowy i twarzy, znalazła się przy stole, na którym, pod światłem lampy, leżała rozwarta książka. Czytała ją przed godziną, a na stół rzuciła wtedy, gdy on wszedł do jej pokoju i z nieznośnym dla niej uśmiechem człowieka, który w braku cieplejszych uczuć zmusza się do obowiązkowej uprzejmości, na cały wieczór ją pożegnał. Teraz przypadkiem wzrok jej padł na trzy czarne wiersze:

Czemuś ty mi, życie,
Nie dało do ręki
Srebrzystego sierpa...

Prędko odwróciła się i znowu kilka razy salonik przebiegła. Tak. O, jak ci poeci odgadywać umieją udręczone dusze ludzkie! Tak; dla czegóż nie jest ona chłopką, która »srebrny sierp« z ręki wypuściwszy, u wesołego, ludnego ogniska zasiada, z ciałem strudzonem, lecz z sercem spokojnem? Jej ciało mogłoby słodki spoczynek znajdować na tych miękkich kozetach, fotelach, szezlongach; ale skoro miota nim burza serca, skoro nigdzie znaleźć nie może spokoju, cóż jej z kozet, fotelów i szezlongów? Gorzko zazdrościła małym, biednym, spracowanym, i namiętnie przeklęła swoje bogactwo...
Znowu wypadkiem znalazła się przy stole i wzrok jej upadł na czarne słowa:

Czemuż z mego czoła
Pot nie spłynął rosą?...

Ze wzniesionemi oczyma stała przez chwilę zamyślona, aż obejrzała się dokoła. Cokolwiek robić! do potu czoła cokolwiek robić! Robotą napełnić czas, uśpić pamięć, ostudzić wstyd istoty opuszczonej, sponiewieranej i — ach, nikomu na całej wielkiej ziemi niepotrzebnej!
Ostatnia myśl znowu pierś jej wzdęła łkaniem...
Dzieci w wiekuistych cieniach grobu, on... tam; brat, siostry — daleko i w przestrzeni, i w uczuciach... Jakże wszystkie węzły rozluźniają się — i przez oddalenie, i przez nierozłączne połączenie!
Ma brata, siostry, męża — i zarazem ich nie ma. Wszyscy na świecie zosobna i każde dla siebie żyją; ona nie chce tak żyć, a jednak musi, bo nikt na wielkiej ziemi jej nie potrzebuje. Co robić?
Prawie nieprzytomnym od rozpaczy wzrokiem salonik przebiegła. Czytać?.... Ach, tyle już dziś, wczoraj, przez nieskończoną liczbę dni czytała — i cóż z tego? Ten haft pajęczy kończyć?... Ileż już podobnych wykończyła! — i cóż z tego? Ozdobne pianino u ściany stoi, świece tylko w świecznikach zapalić, nuty rozłożyć i grać! Przez ileż lat, dni w latach, godzin w dniach grała, ślicznie grała — i cóż z tego? Nic, nic! Po za tem także nic... Rozpacz jej zmieniała się w bezbrzeżną nudę, która, jak mgła z bagniska, wybucha z wyrazu: nic! Gdyby ktokolwiek przyszedł, ktokolwiek choć trochę miły i zajmujący!
Panująca dokoła cisza i samotność przerażać ją zaczęły. Jak ona z temi dwiema jedynemi towarzyszkami przebędzie ten nieskończenie długi wieczór zimowy? Wiedziała z doświadczenia, że nieustannie pogłębiać one będą jej ciemne myśli, drażnić rany — i gdy wybije godzina spoczynku, położą się obok niej na noc bezsenną i okropną. Gdyby jakiekolwiek wrażenie z zewnątrz, jakakolwiek twarz choć trochę miła, rozmowa choć trochę zajmująca, przerwały jej sam na sam z przeszłością i przyszłością, z których pierwsza budziła w niej żałość, druga nudę i trwogę! Czy wezwać kogo?... Na jej wezwanie przybiegłoby śpiesznie mnóstwo ludzi: nie byłaż bogatą? Zaśmiała się... Może która z przyjaciółek?... Zaśmiała się znowu.
Był przecież niedaleko człowiek, w którego szczere i gorące uczucie wierzyła. Myślała, że najpewniej było ono, tak jak wszystkie inne, złożone z jednej cząstki miłości dla niej a dziewięćdziesięciu dziewięciu samolubstwa, z jednej cząstki szlachetnych uniesień, a dziewięćdziesięciu dziewięciu grubych pożądań. Ten człowiek, jak zresztą wszyscy inni — nie przestał jeszcze jej kochać, dla tego, że jeszcze jej nie posiadł; czasem troszczył się o jej szczęście, zawsze pragnął swojego, niekiedy myślał o jej duszy, zawsze o jej ciele.
W tym pozornie drogocennym klejnocie, za jaki poczytywaną jest miłość, ona dojrzała silną domieszkę podłego kruszcu; na dnie tego kryształu widziała i ciężkie krople mętów... Jednak w obecnej chwili, zajmujący ten człowiek kochał ją; było to niewątpliwem. Same pozory ideału pociągały ją i chwilami zachwycały. Niejedną godzinę spędzoną z nim porównać mogła do błysku słońca wśród dnia chmurnego, do kwiatu na drodze wyjałowionej.
Więc cóż? więc gdyby w tej chwili przyszedł?... Pewno, pewno byłaby dla niego szczerzej, niż kiedykolwiek dotąd, uprzejmą, serdeczną. To, że jest takiej właśnie miłości przedmiotem, i to złudzenie napełnia ją rozkoszą, dopóki nie przeminie. Może przyjdzie! Wszak niedawno, w dziwnej chwili, w której czuła niepojęte pomieszanie rozpaczy z nadzieją, zwątpienia z żądzą wiary, powiedziała mu — czuła sama, że drżącemi usty — iż ze wszystkich znanych jej ludzi jego jednego chciałaby widywać często. On, na podziękowanie, nizko pochylił się przed nią, a gdy podniósł głowę, ujrzała, że twarz jego była oblana światłem niewymownego szczęścia...
Wprawdzie to samo światło widywała niegdyś na twarzy tego, którego sama tak niezmiernie, tak czule kochała. Wprawdzie wie o tem, że to światło nie służy wyłącznie do zapalania świętych ogni i że prędzej lub później zgasnąć musi... jednak, na widok jego, zdawało się jej — przez mgnienie oka — że jest jeszcze świeżą, ufną, nieświadomą zasadzek i zawodów.
Więc cóż, gdyby przyszedł teraz? O, niech przyjdzie! Czuje, że głowę pochyli na jego ramię i z wahaniem, lecz także z rozkoszą wyszepce: przyjacielu! Zbyt dobrze ludzkie stosunki przejrzała, jakim zazwyczaj bywa koniec takich przyjaźni, na jakie niebezpieczeństwo wystawi ją jego namiętność przez jej czułość ośmielona. Mniejsza o to! Alboż będzie pierwszą?... dla czegóż ma być wyjątkiem?... Czy ten... który teraz w jakimś buduarze lub w jakiejś sali gry wybornie czas przepędza, nie rozciął naprawdę łączącego ich węzła, nie uczynił z ich przysięgi i przyrzeczeń kłamstwa, z ich związku kłamstwem nadzianej formy? Czy doprawdy powinna szanować to, z czego uciekła wszelka prawda?... Czy z innej gliny, niż wszystkich ulepiła ją natura? Czy jest aniołem i dźwiga na sobie ciężar spełniania na ziemi posłannictwa anielskiego? Marzyła wprawdzie o anielskiej dobroci i stoickiej cnocie, — ale teraz śmieje się z tego... Cierpi i pragnie pociechy, tak, jak wszyscy. Utraciła szczęście i pragnie choć cząstkę, choć złudzenie jego odzyskać, tak, jak wszyscy...
Więc cóż?... więc coraz niecierpliwiej oczekuje przybycia człowieka, przez którego jest kochaną i którego obecność, uczucie, rozmowa dają jej miłe wzruszenia; coraz gorętszemi barwami wyobraźnia przed nią malować zaczyna te godziny, które spędziłaby z nim, gdyby przyszedł. Może przyjdzie?... O, niech przyjdzie!... I niech stanie się, co stać się może, lecz niech czyjeś serce, choćby krótko, ale mocno dla niej uderza, i niech ona będzie, choćby pobladłym, ale ciepłym promieniem czyjegoś serca! Niech ten nieskończenie długi wieczór, który stoi przed nią, jak grobowo milcząca mara, niepostrzeżenie i łagodnie stopi się w poufałej, przyjaznej rozmowie; a gdy jutro budzić się będzie, niech na »dzień dobry« usta jej pocałuje jakakolwiek, choćby w splamionej sukni przybywająca — nadzieja!
Teraz drżała od niecierpliwości i, pośrodku saloniku stojąc, kilka razy z cicha imię jego powtórzyła: Oktawian! jak to przypadało do jego wyniosłej, cokolwiek egzotycznej postaci!...
Dzwonek zabrzmiał w przedpokoju. To on, on niezawodnie!... Ale jakże nieśmiało i słabo brzmi ten dzwonek: znać, że poruszyła nim ręka drżąca od wzruszenia! O, drogi, przybywaj! Czyliż nie wiesz, że czekam cię, jak ratunku.
We drzwiach ciemnego pokoju, w ramach ciężkiej portyery stanął lokaj i wymówił nazwisko...
Ach! znowu zawód i jakiż śmieszny!
Zamiast oczekiwanego, zamiast tego młodego, zajmującego człowieka, dla którego serce jej uderzyło — ten stary nudziarz!...
Gniew strzelił jej z oczu i niesmak wykrzywił usta. Już, już miała rzucić krótki wyraz: — Nie przyjmuję! — gdy uczuła skrupuł i zawahała się. Ten zidyociały starzec był niegdyś przyjacielem, bardzo kochanym przyjacielem jej ojca; znała go od dzieciństwa; przychodząc do niej, przebył kilka długich ulic, w taki zimny, wietrzny wieczór... Nie miała z nim nic wspólnego; nudziła ją dziwaczna rozmowa, którą z nim prowadzić musiała, nie rozumiała nawet, po co przychodził niekiedy i jaka stąd dla niego wyniknąć mogła przyjemność lub korzyść: niemniej, niepodobna było odmówić mu, ilekroć przyszedł, kilku godzin na jednym z foteli jej spędzonych, niepodobna szczególnie dziś, w taki wieczór od progu odprawiać! Wolałaby już być samą, niż mieć przed sobą tę smutną ruinę człowieka, — ale dla starości i dawnych stosunków z jej ojcem musiała niejakie względy zachować.
Niech tam zresztą! Jedna gorzka kropla mniej lub więcej w tym kielichu, z którego pije! Powinna była przecież wiedzieć, że jej nic miłego, czy radosnego spotkać nie może, a jeżeli spodziewała się tego, raz jeszcze była naiwną i łatwowierną. Za karę, że taką była, cierpliwie zniesie nową, parogodzinną nudę, która do niej w postaci gościa tego przybywa.
— Prosić!
W przyległym pokoju dał się słyszeć szelest nóg, z trudnością posuwających się po posadzce; we drzwiach stanęła ciężka, przygarbiona postać, z rękami wspartemi na lasce i włosami, które w cieniu bielały jak mleko, czy jak srebro, — zarazem głos nieśmiały przemówił:
— Dobry wieczór, Sewerko!
— Dobry wieczór dziaduniowi — odpowiedziała i, nie podchodząc ku drzwiom, ręką ukazała gościowi jeden z foteli stół otaczających:
— Niech dziadunio wejdzie i usiądzie, bardzo proszę!
Powiedziała to grzecznie, ale ozięble.
Stała przy stole wyprostowana, z obojętnem spojrzeniem i nieco zaciśniętemi ustami. Ręki wchodzącemu nie podała; nie czyniła tego oddawna, bo jego ręka z wyschłą, chropawą skórą i czarnemi obwódkami u końca palców, sprawiała jej przy dotknięciu niemiłe wrażenie.
Wcale zresztą nie widziała przyczyny, dla którejby miała ten przymus sobie zadawać. Alboż on mógł uczuwać i rozpoznawać różnice i odcienie w obchodzeniu się z nim ludzi? Wszystko mu było jedno: byle przyjść i posiedzieć tu trochę — niewiedzieć czego! Tego mu też nie wzbraniała. Niecierpliwiła ją powolność, z jaką przybliżał się do wskazanego miejsca; ale, oprócz zaciśnięcia ust, nie okazywała niczem tego zniecierpliwienia: ze skrzyżowanemi u piersi ramionami czekała i myślała.
Myślała, że stosunki i słowa ludzkie są zawsze tylko formą, kłamstwem wypełnioną. Bo jakimże starzec ten był dla niej dziaduniem i dlaczego wzajemnie nazywał ją zdrobniałem imieniem? Krwią zawsze byli dla siebie obcy, a pewne cieplejsze uczucia łączyły ich już bardzo dawno temu, kiedy ona jeszcze była malutką dziewczynką, a on prawie nierozłącznym jej ojca towarzyszem. Wtedyto nadała mu tytuł »dziadunia«, a on ją »Sewerką« nazywał, i wtedy też te poufałe nazwy wyrażały prawdę. Potem przez wiele lat mieszkała daleko stąd i nie widywała go wcale, a kiedy znowu tu przybyła i widywać go zaczęła, on zobojętniał do wszystkiego na świecie, ona dla niego, i tylko te dawne nazwy pomiędzy nimi pozostały, będąc już niczem więcej, tylko pustemi dźwiękami...
Prawie nie odrywając nóg od kobierca, ciężko, z trudem je posuwał, głucho stukając laską, którą się podpierał, trochę sapiąc, a trochę stękając, doszedł nakoniec do wskazanego mu miejsca i z trudnością usiadł. W skąpem świetle przyćmionej zasłoną lampy, trochę zdaleka, wydawać się mógł raczej ciężkim klocem w brudną odzież odzianym i u wierzchu srebrnemi włosami nakrytym, niż żywym człowiekiem. Przygarbione jego ciało miało ciężką i sztywną grubość, nie wskutek otyłości, ani bujnego rozrostu kości i muskułów, ale wskutek ogólnego zbezkształtnienia całości, a ciążenia ku dołowi składających ją części. Przód poplamionego surduta przysypany był żółtym pyłem, może od tytoniu pochodzącym; szyję otaczał rąbek kołnierza, który przed wielu dniami musiał być białym; skóra rąk, na lasce wspartych, świeciła tak, jak gdyby była pociągnięta lakierem, a końce palców w smudze światła silnie uwydatniały się czarnemi obwódkami. Z pochyloną głową i oczyma w stół utkwionemi — milczał. Ona także przez chwilę jeszcze milczała i myślała, że mógłby przecież myć się staranniej i nosić czystszą odzież. Nie brakowało mu wcale środków do życia i chociaż majątek posiadał nieduży, takim nędzarzem, na jakiego wyglądał, nie był jednak. Skąpstwo zapewne, często czepiające się starości, zatracenie wszelkiego estetycznego zmysłu, zidyocenie było tego powodem.
— Szkaradną dziś mamy pogodę! — przemówiła głosem, w którym była oschłość znudzenia i obojętności.
Podniósł twarz i wzrok przenosząc ze stołu na nią, odpowiedział:
— A tak, pogody bywają różne.
Przytem ręką uczynił giest taki, jak gdyby chciał nim wyrazić, że te różne pogody wcale go nie obchodzą.
— Że też dziadunio w taką śnieżną zawieję wychodzi z domu!
— Z jakiego tam domu!
I znowu giestem ręki objawił dla domu takąż jak i dla pogody obojętność.
— Jakże zdrowie? — zapytała jeszcze.
Z tem samem, zawsze lekceważącem machnięciem ręki, odpowiedział:
— Co tam zdrowie!
Pomyślała, że stanowczo znajduje się wobec zupełnego idyoty, i uczuła zalewające ją całe morze nudy. Co ona z tym słupem przez parę długich godzin robić będzie!
Gdybyż prędzej przyszła pora podania herbaty! Zwykle odchodził zaraz po herbacie, nie dla herbaty zresztą tu przychodząc, bo wiedziała o tem, że mógł pijać własną. Przyjemność rozmowy pewno nie była także przyciągającą go tu przyczyną; nigdy innej, niż teraz, nie prowadzili.
Nałóg niejako uprzejmości, sam fakt, że miły czy niemiły, ale był gościem w jej domu, zmuszał ją do prowadzenia jakiejkolwiek rozmowy.
Po chwili więc milczenia powiedziała mu, że od kogoś, kto czasem go widywał, słyszała, że przed kilkoma tygodniami był chorym.
— Głupstwo! — odpowiedział. — Reumatyzm w nogach gorzej dokuczał i wolności żołądka byłem dostał... pewno od tego nieświeżego mięsa... Już przeszło.
Nieprzezwyciężony i do ukrycia niepodobny niesmak usta jej wykrzywił.
Cała jej wykwintna natura i wszystkie przywyknienia wzdrygnęły się przeciw musowi słuchania o takich niemożliwych rzeczach.
Umilkła i siedziała ze spuszczonemi oczyma, aż usłyszała głuchy stuk upadającego na kobierzec przedmiotu, podniosła powieki i ujrzała widok, który znowu wydał się jej śmiesznym i wstrętnym. U stóp gościa leżała laska, którą przed chwilą z rąk wypuścić musiał, a teraz podnieść usiłował nadaremnie. Całą połową ciała naprzód pochylony, silił się dosięgnąć ręką leżącego na ziemi przedmiotu, ale przeszkadzały mu sztywność członków i poręcz fotelu; więc tylko srebrem połyskujące włosy i plamy, okrywające plecy surduta, na światło lampy wystawiał, szamotał się, sapał, stękał i wciąż, po niejednokrotnem niepowodzeniu, laski swojej ręką dosięgnąć próbował. Było to żywe ucieleśnienie śmiesznej niezgrabności, połączonej z dziecinnym zaciętym uporem.
Ona patrzała na to z uśmiechem, w którym jednak było daleko więcej niechęci i wzgardy, niż rozweselenia.
Nagle — niewiedzieć, jak i dlaczego, uczuła wcale co innego, niż niechęć i wzgardę. Było to podobne do nagłego ukłócia w serce, a potem do ożywiającego się w jej wnętrzu, pośród innych, miękkiego jakiegoś głosu. Nie zastanawiała się zresztą nad tem, co uczuła, ale prędko wstała, kilka kroków postąpiła i, laskę z ziemi podniósłszy, gościowi ją podała.
Nigdy jeszcze nie widziała takiego zdziwienia, jak to, które wtedy napełniło jego oczy. Drobna przysługa, od niej otrzymana, tak niezmiernie go zadziwiła, że przez chwilę, końcami palców tylko dotykając podawanej laski, w nawpół zgiętej jeszcze postawie, patrzał na nią i przemówić usiłował, ale nie mógł. W zamian i jego oczy ze źrenicą błękitną, po zżółkłych białkach pływającą, i cała twarz z wielkiem, szlachetnie zarysowanem, głęboko zoranem czołem, z obwisłemi policzkami i źle ogoloną, więc krótkim, białym włosem porosłą brodą, zdawały się z nieśmiałem i bezgranicznem zdziwieniem wołać:
— »Co to?... jak to?... Mnież to upuszczony przedmiot z ziemi podniesiono?... Mnież to spotkało?...«
Odchodziła już ku swojemu krzesłu, gdy posłyszała głos chropawy i nieśmiałością stłumiony, który po kilkakroć wymówił: Dziękuję! dziękuję! — a po chwili, z głuchem uderzeniem laski o kobierzec i przytłumionym, krótkim śmiechem dodał:
— To mój syn!
Zrozumiała, że tem imieniem laskę swoją obdarzał i w myśli jej zakręcił się wyraz: »biedak!« Jakże biednym być potrzeba, aby tak niezmiernie zdziwić się otrzymaniem tak drobnej przysługi, a kawał drzewa nazywać synem!... Czy jej tylko się tak zdaje, czy istotnie słyszała coś kiedyś o jego synie?... Tak, tak; miał on syna... W tej chwili nawet, jak niewyraźny cień, kędyś daleko w przestrzeni i czasie staje przed nią wysmukła młodzieńcza postać: przypomnienie z lat dziecinnych! Obszerny i ozdobny gabinet jej ojca, do którego, ze swobodą pieszczonego dziecka, wbiega mała dziewczynka i zatrzymuje się u progu, onieśmielona tem, że oprócz ojca i przyjaciela jego, którego widuje codzień i dziaduniem nazywa, znajduje tam jeszcze nieznanego sobie młodzieńca. Ojciec jej łzy ma w oczach; ona widzi to wyraźnie, zaś dziadunia odrazu nie poznaje nawet, taki zmieniony. Myślałaby, że przed chwilą płakał, bo zaczerwienione ma powieki, ale skądinąd promienieje od radości i taki z czegoś dumny! Spostrzegł ją, zwykłym sobie pieszczotliwym giestem ku sobie przywołał i młodzieńca, który o czemś z cicha, ale prędko do jej ojca mówił, wskazując rzekł: »To mój syn!«
Teraz gruby, sękaty kij nazywa synem. Straszna zamiana! Ale co stało się z tamtym? Chciała już zapytać o to, lecz nagle przypomniała sobie, że zdaleka, niedokładnie słyszała o czemś tragicznem... Było to także w czasie jej dzieciństwa, niewiele potem, gdy tego młodzieńca widziała. Wkrótce też utraciła ojca, odjechała daleko... nie wiedziała więc dokładnie, ani co, ani gdzie, ani jak, ale wiedziała, że odrazu, nagle zapytywać o to nie należy.
To miękkie uczucie, którego doświadczyła, gdy starzec ciężko szamotał się i stękał przy podnoszeniu laski, wzrosło i spotężniało.
Podniosła wzrok i jakże zdziwiła się widokiem gościa, gdy, nieco naprzód podany, z głową tak pochyloną, aby stojąca na stole lampa widzieć mu jej nie przeszkadzała, — wpatrywał się w nią uporczywie i ze szczególnym wyrazem. Więc te zagasłe i głębokiemi zmarszczkami otoczone oczy, mogły mieć jeszcze jakikolwiek wyraz? Teraz miały bardzo dziwny i niespodziany; bardzo wyraźnie malowała się w nich: litość. On, on, litować się mógł nad kimkolwiek, zwłaszcza nad nią! Przecież w niej przed chwilą to samo uczucie powstało względem niego!
Kiedy wzrok podniosła i spotkały się ich spojrzenia, głową trząść zaczął, a bezbarwne wargi, krótkim siwym włosem porosłe, kilka razy otworzyły się i zamknęły. Chciał coś powiedzieć, ale nie śmiał; nieśmiałość była panującą cechą w wyrazie jego twarzy, w ruchach i głosie. Nakoniec z cicha, zuchwałością własną strwożony, dwa razy wymówił:
— Zawsze sama! zawsze sama!
Uszom swoim wierzyć nie chciała. Więc on mógł jeszcze cokolwiek postrzegać i pamiętać! Ale dotknął głębokiej, tajemnej rany, do której nikomu w świecie przybliżać się nie pozwalała, więc sztywno i trochę niechętnie odrzekła:
— Skądże dziadunio wiedzieć może, iż jestem zawsze sama?
Jego to jej niezadowolenie strwożyło.
Ciszej jeszcze i nieśmielej, niż zwykle, przemówił:
— Przepraszam! przepraszam!
I umilkszy, z utkwionemi znowu w stół oczyma, znieruchomiał; zdawało się nawet, że po jakiemś niefortunnem spróbowaniu czegoś, bardziej jeszcze, niż przedtem, ociężał, w dół opadł, zbezmyślniał.
Mógł wprawdzie wiedzieć o tem, że zawsze bywała samą, bo i zeszłej zimy i tej, ilekroć do niej przychodził, nikogo przy niej nie znajdował. Ale dziwiło ją, że spostrzegł to i zapamiętał; że, mówiąc o tem, miał w oczach i głowie żałość. Nie zwierzała się wprawdzie przed nikim, ale też nikt na ziemi nie zajmował się nią o tyle, aby zwierzenia jej wywoływać i uprzedzać je współczuciem. On pierwszy — ten zidyociały starzec, ta ruina!
Niezadowolenie, przez dotknięcie się rany jej sprawione, zniknęło. Uczuła coś nakształt i wdzięczności zarazem i powątpiewania. Kto wie, czy w tej ruinie ciała nie płonie jeszcze, choć niekiedy, choć zdalla światełko! Wszak podobno było to niegdyś piękne światło.
Zaczęła przypominać sobie, jakim widywała go i co o nim słyszała w dzieciństwie. Był wysoki i silny, — odgadywała przybycie jego po prędkich i równych krokach na schodach. Stanęły jej przed oczami drzwi, które tyle razy z wesołym stukiem otwierały się przed jej ojcem i przed nim. Wchodzili, kończąc rozpoczętą gdzieindziej rozmowę, — mówili o rzeczach, których nie rozumiała, lecz o których wiedziała, że były ważne i mądre.
Wtedy głos jego był śmiały i dźwięczny, wymowa płynną i obfitą; nazywano go człowiekiem uczonym i wesołym, tak, jak jej ojca — bogatym i skromnym, połączenie pierwszych i drugich przymiotów za niezwykłe zjawisko poczytując.
Było to przed... przed ilu laty?... Przed dwudziestu niespełna — tylko. Tak, drobne posunięcie się wskazówki na zegarze ludzkości; a także uderzenie maczugi dla człowieka. Tamten — garść prochu, ten — niekształtne widmo samego siebie.
Ogarnął ją dziwny smutek, z nią samą związku nie mający — i który owszem głęboką falą okrył jej własne smutki, tak, że o nich w tej chwili nie pamiętała. Zasmuciła się nad szybkiem gaśnięciem ludzi. Szybkiem będąc zawsze, bywa ono też niekiedy przedwczesnem. Tamten zgasł przedwcześnie, więc i ten także nie powinienby jeszcze... tak, najpewniej, nie powinienby jeszcze być tak zgrzybiałym. Mogła z zupełną prawie dokładnością wiek jego określić, ale dotąd nigdy jej to na myśl nie przychodziło.
Teraz myślała, że jakkolwiek w lata był posuniętym, znała ludzi daleko starszych, którzy jednak krzepko i raźnie żyli i używali życia. Dlaczegóż więc ten nie dotrwał do możliwego kresu? Jaką była ta maczuga, która zabiła go za życia, i wcześniej, niż nakazywała konieczność natury, uczyniła z człowieka niezgrabne, zagasłe widmo człowiecze?...
Po raz pierwszy, odkąd na nowo widywać go zaczęła, z zajęciem podniosła na niego oczy, a kiedy wpatrywała się w pochyloną głowę, w gładkie, siwe brwi nad żółtemi powiekami w ciężkie kształty i wyschłą błyszczącą skórę rąk, to miękkie uczucie, które przed chwilą ozwało się było w jej wnętrzu, nabierało mocy. Pod jego-to wpływem zapewne głos jej brzmiał łagodnie, gdy zapytała:
— Czy dziadunio ojca mojego pamięta?
Można było przypuszczać, że zapytanie to obudziło go z drzemki, albo i ze snu, tak prędko głowę i powieki podniósł.
— Co?... co?... — zapytał głosem człowieka zbudzonego ze snu, a gdy po raz drugi słowa swe powtórzyła, uśmiechnął się tak, że gdyby nie przekonanie, iż był bezmyślnym, w linii warg jego wyczytałaby łagodną i smutną ironię.
— Czy pamiętam?... Dla czegóż miałbym nie pamiętać?... Jesteś bardzo do swego ojca podobną: masz jego czoło, oczy, nawet niektóre ruchy. Masz także jego imię.
Pierwszy-to raz, odkąd widywać go zaczęła, wymówił w jej obecności tyle słów na raz. Na myśl jej przyszło: czy wypadkiem to wielkie podobieństwo, o którem mówił, nie było przyczyną, która go do niej przyprowadzała? Był serdecznym przyjacielem jej ojca, czyżby to, co nazywa się sercem, przetrwało w nim to, co właściwie jest życiem?... Ukazanie się tego światełka w tej ruinie zajmować ją zaczęło. Miała znowu coś powiedzieć, gdy tym razem on odezwał się pierwszy:
— Chciałbym też bardzo zobaczyć portret twego ojca. Zapewne masz niejeden. Mogłem go był mieć także, ale myślałem zawsze: później! później! będzie czas! Aż czas i — on, przeminęli...
Ona wstała, prędko przeszedłszy salon, ze ściany zdjęła miniaturę w złoconych ramach i, na stole przed gościem ją położywszy, ku miejscu swemu odeszła.
— Ten portret nieduży jest, ale ze wszystkich, które mam, najpodobniejszy — rzekła i umilkła.
On milczał także; laskę oparł o kolana, a obiema rękami ująwszy ramy, portret w ukośnej nieco linii podniósł i twarz nizko nad nim pochylił. Srebrne połyski jego włosów mieszały się w świetle lampy ze złotym blaskiem ram, od których wypukło-ciemne, wyschłe jego ręce odrzynały się ostro. Znowu więc ci dwaj ludzie, po długim rozłączeniu, patrzyli na siebie: jeden martwem, malowanem, drugi zoranem, zgrzybiałem obliczem...
W wielkiej ciszy salonu szemrał tylko jednostajny tentent zegara. Minuty płynęły; oni ciągle na siebie spoglądali i tylko siwa, ciężka głowa żywa, coraz niżej pochylała się ku malowanej. Wzroku jej dostrzedz było niepodobna, bo powieki wydawały się przymkniętemi i nawet przymykały się coraz więcej. Srebrne włosy i złote ramy połyskiwały, zegar tentnił, minuty płynęły, oni ciągle na siebie patrzyli...
Czy tylko patrzyli?... Może widmo zdrzemnęło się nad portretem? Tak; najpewniej... drzemie. Oczy ma prawie całkiem przymknięte, oddech długi i głęboki, na bezbarwnych ustach wyraz słodkiego marzenia... Tak — zdrzemnął się i zasnął.
Światełko w ruinie — zagasło! Kobietę, która zrazu na to spotkanie dwóch przyjaciół, w postaciach zmienionych i tak smutnych, z zajęciem spoglądała, ogarnął żal i gniew. O, przerażająca zwodniczości świateł gdziekolwiek błyskających! Takie spotkanie dwu tych oblicz wydało się jej bluźnierstwem przeciw ich przeszłości, gorzkiem szyderstwem dla tego z pomiędzy nich, które zmieniło się w garść prochu, nie mając czasu zmienić się w widmo.
Nagle szybko pochyliła się naprzód i szeroko otworzyła niedowierzające oczy. Może wydało się jej tylko, że z pod przymkniętych, pomarszczonych powiek, wypłynęła duża kropla i na portret upadła? Wcale nie; bo widzi ją i teraz, w postaci wilgotnej plamki na malowanem obliczu. Siwa głowa zatrzęsła się też po razy kilka nad malowaną, a z tententem zegara, szemrzącym w wielkiej ciszy salonu, złączył się szmer słów także cichych.
— Jakże prędko w przestrzeni przemijają ludzie, a w czasie wspomnienia o nich!
Teraz ona wstała, prędko stół dokoła obeszła i obok niego usiadła; opierając twarz na dłoni i ku niemu ją pochylając, zapytała:
— Długo znaliście się ze sobą?
On miniaturę na stole położył, obie ręce znowu na lasce oparł i nie na nią, ale w głąb nawpół oświetlonego salonu patrząc, odpowiedział:
— Całe życie! całe życie... Razem w szkołach... jednostajne zasady i cele... Dobry był. Urodził się bogatym, mógł zostać złym, ale był dobrym. Grobowego pomnika jego nie widziałem... czy na grobowym jego pomniku napisano: był dobrym?... nade wszystko...
— Był też podobno i uczonym?... — wtrąciła.
Gość, ciągle we wpół mroczną przestrzeń zapatrzony, odpowiedział:
— Obaj byliśmy uczonymi... Więcej jest na świecie uczonych, niż dobrych. On był dobrym. To nadewszystko...
— Czemże jest ta dobroć, którą tak nadewszystko cenić trzeba?...
Nie zaraz odpowiedział. Powoli przenosił wzrok z dalekiego punktu przestrzeni na nią, aż po razy kilka wstrząsnął głową i zapytał:
— Nie wiesz?...
Spotkała się teraz wzrokiem z jego oczyma i w głębi ich zobaczyła dalekie, srebrne światło. Raz jeszcze wstrząsnął głową i ciszej, bardzo nieśmiało, zaczął:
— Ja wiem... i gdybyś... gdybyś chciała... ale co tam! Przepraszam! przepraszam!
W zwykły sobie sposób skinął ręką, pochylił głowę i wpatrzył się w stół. Ona krzesło swoje bliżej ku krzesłu jego przysunęła.
— Dlaczego zawsze tak nieśmiało mówisz, dziaduniu?... Zaczynasz mówić i nie kończysz... wchodzisz i patrzysz nawet tak, jak gdybyś się czegoś lękał... Czy to ładnie zawsze się czegoś lękać?... I czegóż lękać się Sewerki, takiej dawnej swojej znajomej?...
Mówiła to z żartobliwą pieszczotą, jak do dziecka, i jak na dziecko, patrzała na niego z uśmiechem nawpół czułym, nawpół żartobliwym.
On, nie patrząc na nią wcale, odpowiedział:
— A tak, masz racyę, oddawna już jestem nieśmiały. Lękam się być natrętnym, naprzykrzyć się, znudzić... bo wszyscy obcy, dalecy... Blizkich swoich nie mam... Jednych przeżyłem, inni daleko... a obcym, dalekim stary grzyb... stary grzyb niemiły...
Przy ostatnich słowach usiłował zaśmiać się, ale tylko po kilka razy z wielkiem zmieszaniem chrząknął i głową pokręcił.
Ona tak blizko przechyliła się ku niemu, że twarzą dotykała prawie jego ramienia...
— Ta Sewerka, którą znasz od tak dawna, nie jest przecież obcą i daleką...
Siwe, gładkie i błyszczące brwi jego zsunęły się trochę i nadały twarzy wyraz surowy. Z niejaką też surowością, choć zawsze nieśmiało, odpowiedział:
— Owszem, ona także obca i daleka... Przychodzę do niej, bo... bo... mniejsza o to! Ale kiedy przychodzę, widzę i słyszę, że myśli ona sobie: czego ten stary nudziarz chce ode mnie?...
Uczuła na policzkach płomień rumieńca. Dłonią swą okryła jedną z opartych na lasce rąk jego.
Ręka ta była zimną.
— Zimno ci, dziaduniu?...
Zerwała się, poskoczyła szybko i uderzyła w dzwonek.
— Herbaty! — zawołała do lokaja, który ukazał się we drzwiach, a gdy odchodzić miał, zatrzymała go skinieniem ręki i znowu pochyliła się nad gościem.
— Może wina?
Był bardzo zdziwiony. Usta miał wpół otwarte i osłupiałe oczy. Po chwili dopiero odpowiedział:
— Owszem, owszem. Wino dobrze działa na żołądek, który trochę mi jeszcze dokucza... dokucza...
Zmieszał się, prawie strwożył.
— Tylko może ambaras... przepraszam... przepraszam...
Ostatnich słów nie słyszała, bo jeszcze lokajowi wydawała rozkazy. Wzmianka o żołądku tym razem już nie sprawiła jej przykrości. Przeciwnie, wracając do drzwi, pomyślała:
— Pewno, pewno, że byłoby mu zdrowo, gdyby pijał wino!
Przelotnie spojrzała na kominek.
— Wiesz co, dziaduniu?... zapalimy sobie ogień na kominku. Będzie nam cieplej i weselej!
Chciała znowu dzwonić, ale namyśliła się.
— Nikogo nam nie trzeba. Obce uszy rozmowie przeszkadzają. Zapalę sama!
Przed żelazną kratką na ziemi przysiadła i ułożony w kominku stosik drewek podpalać zaczęła. Nie udawało się jej; krzesała ogień, przykładała go do drewek — gasł ciągle. Pochylona, z całej siły dmuchała na drobny płomyk, a gdy zgasł znowu, opuściła ręce i obejrzała się na gościa, który teraz, twarzą ku kominkowi obrócony, z wielkiem zajęciem przypatrywał się jej robocie. Po bladych ustach błądził mu uśmiech żartobliwy.
Zaśmiała się.
— To prawda. Pierwszy raz w życiu spróbowałam...
— Pomogę ci.
Mocno oparł się na lasce, aby powstać, ale ku kominkowi postąpił prędzej i rzeźwiej, niż chodził zwykle.
— Widzisz — mówił — jakże można tak ogień rozpalać?... to się robi zupełnie inaczej. Ot, tak... Ja często sobie sam w piecu palę, kiedy tam moja gospodyni praniem, albo dzieciakami bardzo zajęta... Widzisz, jak się to robi... Oto już jest jeden języczek i drewka lizać zaczyna... dodamy mu zaraz drugi... he, coraz wyżej pełzną... coraz prędzej... No, nie ruszaj teraz drewek, bo zgasisz... Oto i płomień!
Płomień buchnął i, obejmując drewka, strzelił wysoko.
Ona, siedząc na ziemi i słuchając trochę gderliwej mowy gościa, patrząc też na niezgrabne, ale dość rzeźkie ruchy, z jakiemi ogień rozpalał, śmiała się serdecznie. On, pochylony, wkładał pomiędzy drewka jeden jeszcze kawał zapalonej kory.
— Śmiejesz się?... śmiej się sobie ze starego, że niezgrabny, albo tam co!... a jednak ogień rozpalony... ty zaś, zgrabna, nie potrafiłaś...
Wyprostował się z tryumfem; cała duża twarz jego, od wysokiego czoła do obwisłych policzków, jaśniała dobrym, wesołym śmiechem.
Ona poskoczyła z ziemi i w mgnieniu oka przysunęła do kominka głęboki fotel.
— Siadaj, dziaduniu!
I pod ramię go ująwszy, usiąść mu pomogła.
W tej chwili lokaj wniósł przybory do herbaty.
— Zaczekaj!
Mały stolik do kominka przysunęła.
— Tu herbatę pić będziemy!
Kiedy, od lekkiego wysiłku trochę zarumieniona, krzątała się około przyrządzania herbaty, — on, naprzód nieco podany, grzał ręce przed ogniem.
— Dobrze... ciepło... Wielka to rzecz, miła rzecz: ciepło!... i w naturze i w życiu człowieka. Jadło bywa smaczne, kolor piękny, zapach przyjemny... ale ciepło nadewszystko! nadewszystko!..
Ręce z porcelanowym imbrykiem opuściła, długo na niego patrzała i z głębi serca potwierdziła:
— To prawda!
Wstrząsnął głową.
— Naturalnie, że prawda. Ten najlepiej wie o tem, komu zimno.
Zamyślił się.
— Dziadunio zziąbł, idąc do mnie?...
Podniósł znowu głowę.
— Ee, nie... kiedy się idzie, jest się w ruchu, a ruch rozgrzewa. Najgorsze zimno — w domu i w życiu.
Ach, jak ona dobrze o tem wiedziała! Teraz zapragnęła wniknąć i w jego dom i w jego życie.
— Dziadunio ma zimne mieszkanie?
Biorąc z rąk jej filiżankę herbaty, odpowiedział:
— A tak, piec zepsuty. Ciągle proszę gospodyni, aby naprawić go kazała, kilka razy nawet pieniądze jej na to dawałem... nic i nic! Ot, dlaczego?... Biedna jest... pracuje... Zająć się tem czasu nie ma, pieniądze zaś zawsze rozejdą się jakoś... wdowa z pięciorgiem dzieci... chałupkę tę tylko ma, praniem na życie zarabia... gdzie jej tam dbać o to, czy staremu grzybowi ciepło, albo też zimno!...
Wino lejąc mu do herbaty, zauważyła:
— Nieuczciwa jakaś kobieta!
Żywo podniósł głowę.
— Ehe! już i nieuczciwa! jak to łatwo powiedzieć! Spróbuj stać nad balią od rana do wieczora, pięcioro dzieci odziać i nakarmić... zobaczymy, jaka będzie twoja uczciwość... ehe!
Może wino i ciepło ognia, pewnie jednak daleko więcej sposób, w jaki pani domu krzątała się około gościa, rozgrzewały go i szybko nieśmiałość jego topiły. Skosztowała jego herbaty, czy jest dość słodką, i dołożyła do niej cukru; wybierała z koszyka i kładła przed nim najkruchsze i najsmaczniejsze ciastka. Sama, jedno z nich chrupiąc w białych zębach, wyraz twarzy miała taki, jaki miewają ludzie przy czytaniu zajmującej powieści, albo matki, pielęgnujące trochę chore dzieci, i budziło się w niej uczucie troskliwości. Zapragnęła, aby starcowi temu było dobrze i wesoło; oczy jej błyskały i uśmiech rozwierał usta, gdy spostrzegła, że pragnieniu temu stało się zadość.
Rozgrzał się i rozgawędził.
— Tak samo i z jedzeniem — mówił. — Raz dobrze zgotuje, innym razem choć na psa wylać! Mniejsza o to, że niesmaczne, ale niezdrowe; żołądek mi rozstraja, apetyt tracę, z sił opadam...
— Ależ to okropne! — zawołała.
Uśmiechnął się.
— No, no, okropne! zaraz i okropne!.. A wiesz, co Marek Aureliusz powiedział?... »Na rozłogach przestrzeni i czasu człowiek jest punktem malutkim. Uciekającą wodą są jego rozkosze, snami cierpienia«. Śni się i prześni. Co innego ludzkość, naród... te są wielkie. Nauka jest wielką, sztuką wielką... idea... idea jest wieczną... a człowiek... mały człowiek... ot!
Machnął ręką i umilkł.
Ona, na nizkim taburecie siedząc, z opuszczonemi na kolana rękami, słuchała jego przerywanej trochę mowy i wzroku nie spuszczała ze wskazującego palca, który on podniósł i potrząsał nim, powtarzając słowa Marka Aureliusza.
Powoli potem i z widoczną przyjemnością, pijąc zaprawioną winem herbatę, znowu z drobiazgami swojego codziennego życia zwierzać się przed nią zaczął.
— To samo i z odzieżą. Proszę, aby mi naprawili, czyścili, prali, płacę za to... ale raz zrobią, dziesięć razy nie zrobią, aż człowiek przywyknie i ani spostrzeże, aż, ehe! już zrobił się niechlujem... nie z nieporządku, nie z lenistwa... i nie z ubóstwa... ale tak z opuszczenia.
Filiżankę opróżnioną odsunął i z widocznem na samego siebie zagniewaniem ręką machnął.
— Oto i rozstękałem się przed tobą!... A nigdy tego nie robię, bo i kogóż to wszystko obchodzić może? Ale dziecko ze mnie... podwójne dziecko!
Przypomnienie jakieś do głowy mu snać przyszło, bo ze wzniesionemi w górę oczyma z uśmiechem zaczął znowu:
— Ojciec twój, Sewerko, kiedy jeszcze obaj byliśmy młodzi, śmiejąc się czasem, mawiał: »Kiedy ty, Juliuszu... — (pewno nie wiesz, że na imię mi było Juliusz?... było, bo teraz nikt mnie już tak nie nazywa!) — »kiedy ty, Juliuszu, zamyślasz się o swoich Indyanach, Rzymianach, Grekach, można ci na głowie kotlety smażyć, a pewno tego nie spostrzeżesz!« Było coś istotnie nakształt tego. Czasem do czytania i pisania zasiadając, zegar z ekscytarzem na biurku stawiałem, aby w porze jedzenia, czy spania, czy tam przechadzki, zawrzeszczał i pracę mi przerwał. Siedzę jednak, bywało, i siedzę, a pracować przestaję, dopiero gdy już wieczór zapada, albo lampa gaśnie... Patrzę na zegar, aż tu ekscytarz już sobie od kilku godzin nad samem mojem uchem przewrzeszczał, a ja nie słyszałem... Trzeba było chodzić koło mnie, jak koło dziecka, podsuwać mi wszystko, przypominać... Tak też i było. Naprzód matka, potem żona, po jej śmierci siostra jeszcze... aż wszystkie przeminęły, zaś dzieciństwo przyszło podwójne... Wrodzony charakter, starość... Jak dziecko też, około którego nikt nie chodzi, bywam często głodny, zziębnięty i... nieumyty. Ale co tam!.. Wśród rozłogów przestrzeni i czasu człowiek jest punktem malutkim; uciekającą wodą są jego...
Ulubionej snać zwrotki swoich myśli dokończył szeptem, brodę o splecione na lasce ręce oparł, wzrok utkwił w ogień.
Ona nie w niego, ale w jego życie wpatrywała się, jak w przepaść... »Wszystkie przeminęły!«
Wszystkie istoty kochane i kochające przeminęły; została praczka z pięciorgiem dzieci, po całych dniach nad balią schylona, i cztery ściany pokoju z zepsutym piecem...
Obejrzała się po swoim pięknym salonie i znowu na policzkach uczuła płomień.
— Dziaduniu! — zawołała — niech sobie Marek Aureliusz co chce mówi, ale wszystko to jest strasznie smutne. Musisz koniecznie zmienić mieszkanie.
Podniósł na nią zdziwione oczy.
— Jak? co?... — zapytał — zmienić mieszkanie?... A cóżby było z wisusami?
Parsknęła śmiechem.
— Z jakimi wisusami?
Zaśmiał się także.
— A prawda, wszakże ty nie wiesz.., No, dwóch malców tam jest, których znam prawie od urodzenia... Nazywam ich wisusami, bo swawolniki... ale miłe błazny, bardzo miłe i zdolne... Jeden do nauki wielkie zdolności ma, drugi mniejsze, ale za to do ręcznych robót majster... Kręciło się to koło mnie prawie od niemowlęctwa... przywykłem, nawet przywiązałem się... Jak przyszła pora, uczyć zacząłem... trzy godziny na dzień, regularnie trzy godziny lekcyami ich męczę... chcą, czy nie chcą, muszą! Czytają, piszą, rachują... historya, geografia... Należałoby ich do szkół... ale ja nie mogę, nie mam... matka tem mniej... więc sam z nimi dalej pójdę... Już cały plan edukacyi ułożyłem i jeżeli czasu nie zabraknie, głowy im rozwinę, sumienia rozwinę... sumienia nadewszystko!.. potem zaś niech już sami... Ehe! to moje szczęście te wisusy... to mój ratunek... gdyby nie oni!..
Machnął ręką. Ona zdawała się uszom swoim nie wierzyć.
— Jakto? ty, ty, dziaduniu, który niegdyś miałeś sławę uczonego, w twoim wieku... nad dwoma malcami z gminu...
— No, a cóż?... Cóż to dziwnego...
Zaśmiał się.
— Bakałarzem byłem; bakałarzem jestem. Tylko, że dawniej miałem uczniów pod wąsem, dziś dwóch malców... Co można!.. co można!.. I to szczęście... Gdybym mógł, tobym panu losowi nogi całował, że i na to jeszcze pozwala... Jakże mogę zmienić mieszkanie?... Nie mogę. Wisusy nie przychodziłyby do mnie na lekcye gdzieindziej...
Nie pił już herbaty; odsunęła więc nieco stół, porcelaną i srebrem zastawiony, a wraz z taburetem, na którym siedziała, przysunęła się ku jego kolanom; twarz na dłoni wspierając i w oczy mu patrząc, zcicha zapytała:
— A cóż robisz, dziaduniu, wtedy, gdy wisusy lekcyę kończą i idą swawolić?
Nie przypuszczała, aby to pytanie tak silnie wzruszyć go mogło. Gładkie, błyszczące brwi jego zsunęły się i zjeżyły; całą twarz okrył wyraz prawie ponury.
— Nic! — odpowiedział.
Ach, ona dobrze, dobrze rozumiała, jakie w tym krótkim wyrazie mieści się gorzkie i ckliwe morze!... Więc ciszej jeszcze zapytała:
— Może czytasz?...
Ponurym wyrazem okryta twarz zatrzęsła się powoli i powoli też ręce, okryte wyschłą i połyskującą skórą, podnosiły się ku oczom, aż ich dotknęły.
— Niema! — ciężkim szeptem wymówił — niema już tych przyjaciół najlepszych. Przeminęły!.. Od dziesięciu lat już nic nie czytałem... Nie wiem, co na świecie, co w nauce... Mam dawne książki, mógłbym mieć trochę nowych, ale patrzę na nie, jak... jak spragniony na wodę, i nie mogę...
Pani domu, obu ramionami o kolana jego wsparta, prosto w zasmuconą twarz mu patrzała.
— Temu zaradzić można: codzień przychodzić będę do ciebie i choć parę godzin głośno ci czytać.
On z takiem natężeniem słuchał, jakby to, co mówiła, było trudną do rozwiązania zagadką.
— Co? co?... ty mnie... głośno czytać?...
Machnął ręką.
— Ehe! facecya!
Na sam brzeg taburetu zsunięta, obie ręce na piersi jego położyła.
— Jutro, idąc do ciebie, dziaduniu, zajdę do księgarni i przyniosę ci katalogi.
— Katalogi? na co katalogi?...
— Sam wybierzesz, co zechcesz, o swoich Indyanach, Rzymianach, Grekach...
Zasępioną twarz jego rozchmurzył i oświecił taki błysk radości, że od niego serce jej rozkosznie drgnęło.
— Nie może być! — szeptał — nie może być!..
— I codzień regularnie, tu, u mnie, albo tam, u ciebie, parę godzin...
Wtem usłyszała dźwięk dzwonka w przedpokoju i zaraz potem głos lokaja, który oznajmiał:
— Pan Oktawian Darzyc!
Nawpół tylko twarz odwracając, niecierpliwie rzuciła:
— Nie przyjmuję!
I znowu, z dłońmi na jego piersiach położonemi, kończyła:
— Parę godzin głośno czytać ci będę, dziaduniu!
On, po chwili niedowierzającego jeszcze milczenia, dłonie twarde i suche na rękach jej składając, wymówił:
— Jeżeli to uczynisz, będzie to tak, jak gdybyś głodnego nakarmiła!..
W głosie jego było to drżenie, które sprawiają ku gardłu podnoszące się łzy. Zsunęła się całkiem z taburetu i klęcząc, obu ramionami jego grubą i ciężką postać objęła.
— Dziaduniu, powiedz mi, co się stało z twoim synem?...
W wielkiej ciszy salonu szemrał jednostajny tentent zegara, pod światłem lampy błyskały złocone ramy leżącego na stole portretu; u kominka, przed ogniem, którego płomień zmieniał się powoli w żar iskrzący się i czerwony, stary, przyciszony głos opowiadał historyę, przez wszystkich zapomnianą, nie wspominaną już przez nikogo.
Ona czuła na policzkach gorętsze, aniżeli przedtem, płomienie. Tyle dni, miesięcy nawet, wiedząc, nie wiedziała i wiedzieć nie chciała.
W obu dłoniach trzymając jego ręce, usta do nich przycisnęła i nie spostrzegła, że białem czołem zmiata żółty pył tytuniowy z poplamionego surduta.
Godzina jeszcze upłynęła, zanim została samą.
Kiedy turkot uwożącego jej gościa powozu oddalał się w ulicy, stała pośród salonu zamyślona. Tylko co wysłuchała zegara, uderzającego północ, minął już więc ten nieskończenie długi wieczór zimowy... A gdzież podziały się owe strachy nudy i smutku, które ku niej wraz z owym gościem przybyć miały?
Pilno też jej do dnia jutrzejszego. Pragnie, aby nastąpił jak najprędzej, tyle ma pilnej roboty. Trzeba będzie zaraz po wstaniu pójść do księgarni, potem do niego... Weźmie ze sobą służącą i wraz z nią opatrzy jego odzież, aby naprawić, odnowić, sprawić zresztą, co będzie trzeba. Musi też zobaczyć, czy wygodne ma sprzęty... możeby odrazu wziąć z sobą ten wyborny fotel i tamten ciepły dywanik pod nogi... Dobrze byłoby wynaleść dla niego i urządzić ciepłe, miłe, ładne mieszkanko... cóż, kiedy wisusy na przeszkodzie stoją!
Zaśmiała się na to wspomnienie. Możeby ich do szkół... a przy nim umieścić tę biedną, niemłodą kobietę, która niegdyś nauczycielką jej była, a teraz jest prawie w nędzy. Doglądałaby go, czytałaby mu, ilekroć-by tego zapragnął i wybornie byłoby im ze sobą... Wisusy w szkolnych mundurkach odwiedzaliby go często... Aż o czterech osobach myśleć jej jutro wypadnie, — trzeba więc teraz udać się na spoczynek, aby jutro módz wstać o wcześniejszej niż zwykle godzinie.
Biorąc świecznik, z którym do sypialni udać się miała, zcicha zanuciła i wesołością własnego głosu zdziwiona, stanęła.
Co?... onaż-to czuje się taką lekką, rzeźwą i tak czeka jutra?... Onaż-to wesoło zanuciła?... Przecież jest nieszczęśliwą. To prawda, lecz rzecz szczególna! przez cały ten długi wieczór zimowy nie pomyślała o tem ani razu.
I teraz nie uczuwa chęci zatapiania się myślą w swojem nieszczęściu. Z zapalonym świecznikiem w ręku stojąc, wpatruje się w coś w zamyśleniu...
To w ruinach jej szczęścia błyska światło ciepłe i czyste.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.